Aktualizacja strony została wstrzymana

Problem kryzysu cywilizacji zachodniej nie jest nowy – Jacek Bartyzel

Właściwie konstatacja tego stanu kryzysowego była czyniona już przez wiele poprzednich pokoleń. Raczej możemy mówić o określonym stadium tego kryzysu, które można nazwać stanem agonalnym. Chociaż i to było konstatowane wcześniej. Tak na przykład Emil M. Cioran pół wieku temu pisał, że „Europa to uperfumowany trup, zgnilizna, która ładnie pachnie”. Źe właściwie już nie żyje.

Zauważany kryzys bierze się – generalnie rzecz ujmując – przede wszystkim z odejścia od tego, co na pojęcie Europy, wzięte kulturowo, się składa. Jeżeli pojęcie Europy ukształtowało się w dobie pierwszej restauracji czy renowacji Cesarstwa Rzymskiego, w dobie Karolingów, to tożsamość europejską wyznaczało połączenie trzech rzeczy: po pierwsze, nawiązanie do tradycji cywilizacji rzymskiej, a co za tym idzie, także greckiej, której znamieniem jest odkrycie, że człowiek spełnia się jako człowiek, gdy odkrywa prawdę dla niej samej. Od Greków Europa zaczerpnęła przekonanie o wartości życia teoretycznego, bios theoretikos, które nie jest poddane dyktatowi szukania przyjemności, czy doraźnej korzyści, ale odkrywaniu w świecie wiecznego porządku i zasad. Po drugie, jest to rzymskość, czyli pewien sposób urządzania życia społecznego, szacunek dla prawa; z tym, że jest to rzymskość, która jest schrystianizowana, prześwietlona światłem Ewangelii, oparta o dwa filary – Imperium i Kościół. Trzeci wreszcie pierwiastek to pewne, wtedy nowe, żywotne siły, które wówczas były barbarzyńskie, ale podlegały dobroczynnemu ucywilizowaniu przez poprzednie dwa czynniki: tradycję grecko-rzymska i chrześcijańską. Tą trzecią siłą były zatem ludy germańskie, gockie i inne ludy Północy, które zaczęły budować cywilizację zachodniego chrześcijaństwa.

Z kryzysem Europy mamy do czynienia zawsze wówczas, gdy te fundamenty – grecki ideał życia teoretycznego, rzymski porządek prawny przepojony Ewangelią i żywotność, dynamizm niezgnuśniałych społeczeństw są kwestionowane i osłabiane. Bardzo różni przecież myśliciele, jak choćby Eric Voegelin, Richard M. Weaver czy Nicolás Gómez Dávila ów zalążek kryzysu sytuują w sensie czasowym na koniec średniowiecza. Od strony teoretycznej jest to związane przede wszystkim z pojawieniem się silnych prądów myślowych, które zaczęły podmywać fundamenty metafizyki, realistycznego spojrzenia na rzeczywistość. Z nich najsilniejszym, najbardziej znaczącym był nominalizm, którego konsekwencją było zanegowanie teologicznego wymiaru polityki. W tym dziele wiodąca rola przypada awerroistom, na czele z Marsyliuszem z Padwy – pierwszym myślicielem zachodnim, który dokonuje (jak pisze Primo Siena) „ześlizgu” od teologicznego do czysto antropologicznego pojmowania polityki. Odtąd zaczyna się tworzenie alternatywy, czysto świeckiego porządku, który oczywiście musi znaleźć jakąś swoją postawę, która będzie zastępowała powszechnie przyjmowaną koncepcję pochodzenia społeczeństwa, państwa, prawa – od Boga. Do tego czasu spory interpretacyjne dotyczyły kwestii wtórnych, na przykład tego, w jaki sposób to uźródłowienie się przejawia. Czy koncepcja urządzenia społeczeństwa, koncepcja prawa, jest objawiona przez Boga bezpośrednio władcy, czy też odczytujemy ją pośrednio, choćby ze społecznej natury człowieka? Ale sama zasada była traktowana jako oczywista i niekwestionowalna. W związku z tym ten nowy sekularyzacyjny prąd musiał starać się znaleźć i przedstawić alternatywną koncepcję. I oto znajduje ją w tezie kontraktualistycznej. Jej zalążki widać już u wspomnianego Marsyliusza z Padwy, który władzę wywodzi z kontraktu, z umowy, z paktu pomiędzy ludem a władcą. Potem ta teza zostanie bardziej jeszcze zradykalizowana przez kontraktualistów nowożytnych, dla których będzie to nie tyle pakt między ludem a władcą, co pomiędzy suwerennymi jednostkami żyjącymi w stanie przedspołecznym. To lud zajmuje miejsce Boga, to lud, nie Bóg, jest źródłem władzy i porządku. To właśnie rezygnacja z transcendentnego odniesienia polityki, która to rezygnacja miała etapy krwawe, jak rewolucja antyfrancuska, czy też oba dwudziestowieczne – komunistyczne i narodowo-socjalistyczne – szaleństwa doprowadziły do tego, co można określić jako agonię cywilizacji Zachodu.

Kiedyś Miguel de Unamuno napisał pracę pod tytułem Agonia chrześcijaństwa. To było sto lat temu, ale wtedy on używał słowa „agonia” w etymologicznym sensie. Oto agon to nie tyle umieranie, co pojedynek, śmiertelne zmaganie, którego wynik nie jest przesądzony. To są zapasy (jak by powiedział Donoso Cortés) dwóch Herkulesów – ludzkiego i boskiego – a ich wynik wciąż jeszcze nie jest przesądzony, wciąż istnieje szansa zwycięstwa, odbicia się od dna. Czy dziś jesteśmy w stanie takiego „agonu”? Trzeba to pytanie stawiać, bo widzimy, że w Polsce, która uchodziła za jedną z ostatnich fortyfikacji chrześcijańskich, w tej właśnie Polsce do parlamentu wchodzi siła tak jawnie antychrześcijańska, fundamentalistycznie antychrześcijańska, i uzyskuje poparcie jednej czwartej pośród najmłodszego elektoratu, a z drugiej strony nie jest w stanie przekroczyć minimalnego progu jakiekolwiek ugrupowanie, które z obrony cywilizacji chrześcijańskiej czyni swój najważniejszy cel – to można i trzeba się zastanowić czy to w ogóle jest jeszcze walka, agon. Czy są jeszcze siły na tyle żywotne, że zdolne się temu przeciwstawić, czy rzeczywiście nie wchodzimy i my w to stadium – cywilizacji prochrześcijańskiej?

Jednak chrześcijanin żyje w perspektywie przede wszystkim eschatologicznej, nie tylko doczesnej. Cóż robić wobec tej beznadziei? Modlić się, wierzyć, jak wierzyli ojcowie i dziadowie, ufać Panu Bogu i starać się żyć tak, by codzienność prowadziła nas i naszych bliskich ku zbawieniu. Natomiast w życiu publicznym należy próbować wykorzystywać wszystkie możliwości działania. Stąd Centrum Kultury i Tradycji Wiedeń 1683, które stawia sobie za cel apologię zapomnianych zasad cywilizacji Zachodu w naszej codzienności. Apologia ta powinna odbywać się na trzech polach: wiary (Kościoła), cywilizacji, jako sposobu życia społecznego i polskości. Przy czym osobiście skłaniam się do przekonania, że decydująca walka odbywa się w łonie samego Kościoła, że rozstrzygnięcie na polu wiary będzie decydować o rozstrzygnięciach pozostałych bitew, które się toczą. To jest najważniejszy odcinek zmagania, a warunkiem zwycięstwa jest powrót do Tradycji. Jeśli on nie nastąpi w sposób zdecydowany, to za chwilę działalność polityczna katolików straci już bez reszty oparcie, a tym samym straci jakikolwiek sens. W tym tkwi dramat wszystkich ugrupowań, które w różnych miejscach świata próbowały do końca bronić idei społecznego panowania Chrystusa – niestety, Kościół hierarchiczny przestał je w tej walce wspierać. Z tego powodu straciły one (tak stało się z hiszpańskim karlizmem czy meksykańskim synarchizmem) grunt pod nogami, za to ugrupowania akceptowane przez ośrodki antychrystianizmu, inspirowane i wspierane przez masonerię – wciągnęły na maszt flagę zwycięstwa. Trzeba powiedzieć to bardzo jasno: rezygnacja przez hierarchię z domagania się respektowania katolickich zasad przez państwo, a w konsekwencji zgoda na detronizację Chrystusa Króla, i zastąpienie tych działań zabiegami o wolność religijną i to dla wszystkich – pozbawia racji bytu jakąkolwiek działalność polityczną katolików świeckich. Chyba, że ci ostatni zgodzą się na rezygnacje ze swej katolickiej tożsamości, co zresztą nader często dziś widzimy. Powtórzmy: nie ma gorszej rzeczy dla katolików, jak to kiedy biskupi mówią: „Ale my wcale tego nie chcemy, co wy postulujecie. Nie chcemy respektowania hierarchicznego porządku i boskiego ładu w życiu społecznym; to, czego żądacie jest passé, to są średniowieczne przestarzałe koncepcje!”. Odwojowanie obszaru społecznego, politycznego nie będzie możliwe dopóki walczący, wojownicy, czyli katoliccy politycy, którzy nie chcą sprzedać swej katolickiej tożsamości za parę srebrników złudnej świadomości uczestniczenia w polityce, nie będą mieli za sobą błogosławiących ich kapłanów.

To tak, jak by Krzyżowcy szli wyzwalać Jerozolimę, a z tyłu zamiast Urbanów V czy św. Bernardów z Clairvaux, pojawili się biskupi, kaznodzieje, teolodzy, którzy mówią: „Ależ nie, nie! To nie ma większego sensu. Zostawcie miecze, wejdźcie w dialog. Otwórzmy się na ten nieznany świat, dialogujmy z nim!”. Byłaby to zdrada Chrystusa, Ewangelii i Kościoła.

W tym duchu konieczna jest też dziś apologia polskości, która przez beznarodowców, wykorzenionych z jakiegokolwiek zresztą dziedzictwa, jest dziś wyszydzana. Polskości jednak nie należy pojmować w duchu jakichś nowoczesnych laickich koncepcji. Chcemy ją rozumieć tak, jak rozumiał ją największy polski mąż stanu XIX wieku, książę Adam Jerzy Czartoryski. Twierdził on, że patriotyzm musi być z miłości Boga, a nie odwrotnie. Bo często widzimy, że symbolikę religijną, a nawet samą religię, traktuje się jako ornament „patriotycznej sprawy”. Tak być nie może, to pogwałcenie porządku. Trzeba natomiast dziś odświeżyć tę ideę Polski jako przedmurza chrześcijaństwa. Jeśli tego brakuje, to istnieje ryzyko pojawienia się idolatrii narodu, która wcale nie jest znaczącą alternatywą dla współczesnego kosmopolityzmu, bo jest inną postacią tej choroby, która Europę toczy od czasów nowożytności. Usprawiedliwieniem polskości jak i każdego innego narodu (a także państwa), jest to czy, i na ile, służy ona rozprzestrzenianiu się Christianitas.

Jacek Bartyzel

Pierwodruk w: „Nova et Vetera. Magazyn Centrum Kultury i Tradycji – Wiedeń 1683”, nr 8/MMXII, s. 32-35.

Za: Organizacja Monarchistów Polskich - legitymizm.org | http://www.legitymizm.org/problem-kryzysu-cywilizacji

Skip to content