Aktualizacja strony została wstrzymana

Moja noc generałów – Antoni Zambrowski

Na jesieni 1981 roku członkowie „Solidarności” zachowywali się tak, jak gdyby nic związkowi nie groziło. Jedynie Ania Walentynowiczowa (której wtedy jeszcze osobiście nie znałem), głośno wyrażała niepokój, że całe życie społeczno-polityczne w PRL przejęli generałowie. Przewodniczący związku Lech Wałęsa wyrażał wręcz przeciwnie – zadowolenie z kariery gen. Jaruzelskiego. Jacek Kuroń tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego zajęty był układaniem składu rządu koalicyjnego i był na szczytach euforii.

Przed „wojną”


Mnie się natomiast poszczęściło i prywatnymi kanałami dowiedziałem się, co nam władza szykuje. Niestety, nie wyciągnąłem z tego żadnych wniosków, ale w chwili nocnego zatrzymania już wiedziałem, co się święci, co osłabiło szok.

Pracowałem wtedy jako projektant w biurze projektowym OMEL-PROJEKT i byłem członkiem komisji zakładowej „S”. Pomagałem też założyć komisję zakładową „S” w dyrekcji zjednoczenia przemysłu optycznego i medycznego „OMEL”, która mieściła się piętro niżej od nas w biurowcu Polskich Zakładów Optycznych na Mińskiej. Byłem też zaprzyjaźniony z kierownictwem „S” w PZO i traktowany jako ich doradca ze względu na mą dawną współpracę z Komitetem Obrony Robotników oraz z Towarzystwem Kursów Naukowych. W sumie traktowałem siebie jako małą śrubkę w wielomilionowym związku. Nie podejrzewałem, że władza ma mnie na oku i zamierza zrobić mi krzywdę. Owszem, kiedy w końcu 1980 roku liczyliśmy się z sowiecką inwazją zbrojną na Polskę, tłumaczyłem Antoniemu Macierewiczowi, że musi uważać na siebie jako były założyciel KOR. Źartowałem „Boże Narodzenie zbliża, szykuj, Antku, bombki”. Sam się czułem w miarę bezpieczny.

Mój teść Zygmunt Malarecki pracował jako urzędnik w dyrekcji zjednoczenia OMEL i przyjaźnił się z dojeżdżającym również z Błonia kierownikiem jednego z działów, który był zarazem przewodniczącym branżowego związku metalowców w dyrekcji. Źródłem przyjaźni było to, że obydwaj w czasie okupacji byli żołnierzami AK (Teść był w oddziale „Ponurego” w Górach Świętokrzyskich. Gdzie był jego kolega, zaś mój znajomy – nie pamiętam). Ów przewodniczący branżowców przyjaźnił się z kolei z naszym opiekunem z SB, tow. Świerczewskim, który lubił sobie pochlać, zaś na klina wpadał rano do kolegi. Choć uprowadziłem swemu znajomemu więcej niż połowę związkowców do „Solidarności”, nie miał do mnie o to żalu. Podzielił się więc ze mną tajemnicą przekazaną w zaufaniu przez opiekuna z SB, że szykuje się stan wojenny na „Solidarność”.

W ostatnim okresie przed ogłoszeniem stanu wojennego władze musiały powiadomić o tym organizacje partyjne. Gdy uprzedziłem szefa swej pracowni Janusza Siemińskiego – byłego żołnierza batalionu „Zośka”, a następnie wieloletniego więźnia łagru na Kołymie, że zamierzam odejść na znacznie wyższe pobory do fundacji zakładanej przez mego przyjaciela z KSS KOR Wiesława Kęcika, Janusz ostrzegał mnie bym – broń Boże ! – tego nie robił. Nie chciał zdradzać szczegółów, ale dawał do zrozumienia, że solidarnościowe plany są pisane widłami na wodzie.

Ostatnim sygnałem, którego nie chciałem zauważyć, było dopytywanie się naszej kadrowej Eli, gdzie mieszkam. Czy mieszkam razem z matką w mym mieszkaniu na Sadybie-Fosy, czy też na Nowowiejskiej w dawnym mieszkaniu moich rodziców razem z żoną i dziećmi? Zastanawiałem się, co ją to obchodzi. Ona najwyraźniej otrzymała zapytanie z SB, by ustalić, gdzie mnie mają zatrzymać w „noc generałów”.

„Wojna”

W sobotę 12 grudnia po południu miałem randkę z moją starszą córką Mileną, urodzoną w ślubnym związku rozbitym przez uwięzienie w marcu 1968 roku. Wróciłem na Nowowiejską późnym wieczorem i położyłem się spać. Dzieci spały w sąsiednim pokoju. Tuż po północy zbudziła mnie żona, mówiąc, że po mnie przyszli. Wstałem z łóżka i w piżamie otworzyłem drzwi. Weszli cywilni ubole wraz z milicjantem i pokazali mi nakaz internowania. Głośno szczekała nasza groźnie wyglądająca wilczyca Dina, którą żona na wyraźne żądanie uboli zamknęła w kuchni. Następnie poczęstowała ich jakąś oranżadą, co natychmiast poprawiło nastrój. Sympatyczny milicjant poradził, bym się ciepło ubrał, gdyż na dworze jest silny mróz (Miałem wiele szczęścia, bo jednego z internowanych wyciągnięto na taki mróz wprost z ciepłej wanny ubranego jedynie w płaszcz kąpielowy. Koledzy oddawali mu co kto miał w miarę zbędnego do ubrania). Słyszałem jeszcze w lecie 1981 roku od pewnego ZMS-owca, że władze studiują doświadczenia zamachu stanu gen. Pinocheta w Chile, więc poważnie rozważałem perspektywę spędzenia mroźnej nocy na stadionie 10-lecia PRL. Jacek Kuroń pewnie trafi do celi na Mokotowie – myślałem sobie – zaś taki szaraczek jak ja ani chybi na stadion. Ostatecznie wygramoliłem się z domu, wsiadłem do milicyjnego samochodu, którym objechaliśmy plac Zbawiciela i zajechaliśmy do komisariatu MO na Wilczą. Źona natomiast stwierdziła, że nasz telefon nie działa, więc zeszła do zaprzyjaźnionego z nami dozorcy, który też należał do „S”, ale ich telefon również milczał jak grób (ile ludzi zmarło tej nocy, gdyż nie można było telefonicznie wezwać Pogotowia Ratunkowego, Bóg jedynie wie).

W komisariacie

Na Wilczej przeszukano mnie, zabrano nawet okulary. Po upływie jakiegoś czasu wręczono mi moje papiery wraz z okularami i wyprowadzono na korytarz. Na korytarzu spotkałem panią Halinę Mikołajską w towarzystwie jej męża Mariana Brandysa. Znakomita aktorka była za Gierka rzeczniczką KSS „KOR”, więc trafiła na listę internowanych. Wszyscy zatrzymani chcieli się przywitać ze znakomita parą, więc nastrój przypominał nie tyle uwięzienie, co jakieś dyplomatyczne przyjęcie.

Po pewnym czasie zapakowano mnie do więziennej „suki”, w której w oczy się rzucał ubrany wytwornie pan Andrzej Kijowski, który bacznie mi się przyglądał (Nie mógł ustalić, skąd zna tego faceta w okularach. Później się wyjaśniło, że zwykle stawałem koło niego na mszy świętej w kościele p.w. Najświętszego Zbawiciela). Przez całą drogę rozmawiał on z Romanem Zimandem, omawiając przebieg kongresu intelektualistów w Pałacu Kultury i Nauki. Właśnie wrócił do domu po tym kongresie, jak przyszli łapsy i go zabrali w tym stroju, jaki miał na sobie.

W więzieniu

Po dłuższej podróży zajechaliśmy do więzienia przy ul. Ciupagi na Białołęce Dworskiej. Tam wyładowano nas z „suki” i zaprowadzono do dużej sali w podziemiach aresztu śledczego, gdzie po kolei każdego spisano. Roman Zimand opowiadał później, że właśnie w tym momencie zadeklarował swe przystąpienie do „S”. Większość z nas należała do związku od początku, więc nie przeżywała takich emocji. Następnie zaprowadzono nas do cel w areszcie śledczym, z których w trybie awaryjnym wyprowadzono stałych mieszkańców. W mojej celi było wybite szkło w oknie, więc temperatura przypominała tę na ulicy. Było już rano i nagle odezwał się więzienny radiowęzeł nadając deklarację WRON-y odczytaną przez gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Ogłosił on stan wojenny ze względu na buntownicze zachowanie ekstremy „Solidarności” (o żadnym „ratowaniu Polaków przed potężnym sąsiadem” w owym czasie nie było mowy). Z sąsiedniej celi przyszedł rzecznik Zarządu Regionu Mazowsza Krzysztof Śliwiński i poprosił mnie, bym pogadał z jego współlokatorami. Byli to działacze robotniczy z fabryk. Okazało się, że po wysłuchaniu gen. Jaruzelskiego uznali oni, że wszystkiemu są winni doradcy, którzy prowadzili konfrontacyjną politykę wobec władz, nie licząc się z realiami. Tak się składało, że reprezentowałem poniekąd Polskie Zakłady Optyczne i obsługujące je biuro projektów, byłem zatem przedstawicielem inteligencji fabrycznej, no i po niemal  półtorarocznym pobycie w więzieniu traktowałem nasze uwięzienie bez paniki. Pogadaliśmy sobie spokojnie, po czym wróciłem do swojej celi. „Betoniara”, czyli głośnik z radiowęzła, znowu nadawała gen. Jaruzelskiego, więc po nieprzespanej nocy uwaliłem się spać – ze względu na zimno w celi – w kurtce i czapce uszatce na głowie na swoim koju, nie zwracając uwagi na głośne rozmowy kolegów. Tak zostałem zapamiętany na długo przez otoczenie.
Tego samego dnia przerzucono nas do pierwszego baraku przez cały wielki spacernik więzienia. Szliśmy gęsiego wzdłuż szpaleru ZOMO-wców z psami. Swoje uczucia w tym momencie bardzo dobrze opisał znany poeta Wiktor Woroszylski. Nie będę się z nim ścigał w tym względzie.

Trafiłem do celi z członkiem Prezydium Zarządu Mazowsza Eugeniuszem Garalem, późniejszym przywódcą „Solidarności Wiejskiej” Henrykiem Bąkiem, obytym w świecie Krzysztofem Chrystowskim, a przede wszystkim – Andrzejem Kijowskim i wciąż dyskutującym z nim Romanem Zimandem. Andrzej Kijowski uparł się i wybrał sobie pryczę nade mną, choć mu – znanemu pisarzowi – oferowałem moją, parterową.

W sąsiedniej (na lewo) celi siedział komendant Antoni Heda ps. Szary, z drugiej – Krzysztof Śliwiński, który poprowadził modlitwy popołudniowe przez okratowane okno. Na pierwszym spacerze zameldowałem się „Szaremu” jako zięć jego podkomendnego z AK. Poznałem też red. Zdzisława Szpakowskiego, który wygłaszał nam później wykłady z dziejów Kościoła w Polsce. Przy pierwszym spacerze rzucił mi się na szyję Janusz Szpotański z radosnym okrzykiem: „Antosiu, znowu razem!”. Siedzieliśmy bowiem w jednym pawilonie w Zakładzie Karnym w Barczewie w lecie 1969 roku.
Wszystko są to tematy na kolejne opowiadania.

Antoni Zambrowski

Za: Publicystyka Antysocjalistycznego Mazowsza (13, marca 2012) | http://www.asme.pl/133164109217832.shtml

Skip to content