Aktualizacja strony została wstrzymana

Ucieczki z PRL

Dzień 5 marca 1953 roku był pamiętny nie tylko z powodu śmierci generalissimusa Józefa Stalina. Młody pilot Franciszek Jarecki z 28. Pułku Lotnictwa Myśliwskiego w Słupsku zapamiętał go zupełnie inaczej. W tym dniu podjął najważniejszą, a zarazem najbardziej ryzykowną decyzję w swoim życiu. Jej ceną była nawet kara śmierci, o czym przekonali się inni jego koledzy. Rano tego dnia wystartował do swego pierwszego, ćwiczebnego lotu na myśliwcu MIG-15 z numerem bocznym 346 w grupie kilku samolotów, by przelecieć nad wybrzeżem w kierunku Szczecina. Udaje mu się zmylić innych pilotów i kontrolę naziemną. Kieruje swój samolot na wyspę Bornholm. Mimo pościgu, nie znając terenu (spodziewał się, że na wyspie jest amerykańska baza wojskowa), ląduje na polowym lotnisku w Ro/nne.

Wyspy wolności

Następnego dnia na pierwszych stronach duńskich gazet ukazuje się najpierw sensacyjna wiadomość o „lądowaniu polskiego pilota na sowieckim samolocie bojowym”, a dopiero później informacje o śmierci Stalina. W eskorcie duńskich okrętów wojennych pilot i jego samolot zostają przewiezieni do Kopenhagi. W tym czasie trwa wojna na Półwyspie Koreańskim i Amerykanie są szczególnie zainteresowani konstrukcją samolotów sowieckich. Władze polskie starają się usilnie o zwrot samolotu, by nie narazić się zwierzchnikom w Moskwie. Samolot wraca do kraju po trzech tygodniach, zapewne po gruntownym zbadaniu jego konstrukcji, być może po skopiowaniu także jego części. Śmiały wyczyn Jareckiego stał się inspiracją dla amerykańskiej akcji ulotkowej nad Półwyspem Koreańskim o kryptonimie „Moolah”, w której zachęcano do naśladowania polskiego pilota i wyznaczono nawet wysoką nagrodę pieniężną dla uciekinierów. Wiadomo, że Amerykanie zdobyli w ten sposób przynajmniej jeden podobny samolot bojowy.

Młody pilot został powitany jak bohater przez polską emigrację na Zachodzie. Generał Anders uhonorował go Krzyżem Zasługi z Mieczami, występował przed mikrofonami Radia Wolna Europa w Monachium. Na stałe osiedlił się w Stanach Zjednoczonych. W uroczystości jego powitania wziął udział prezydent Dwight Eisenhower, a Kongres przyznał mu obywatelstwo amerykańskie i specjalną pomoc finansową. W kraju władze komunistyczne wydały na niego wyrok śmierci. Nie darowano mu nigdy tego, co wydawało im się zdradą, jeszcze w 1961 roku nieznany sprawca ostrzelał samochód Jareckiego.
Nie była to ani pierwsza, ani ostatnia ucieczka lotników z PRL. W 1949 roku na szwedzkiej wyspie Gotland wylądował pilot Arkadiusz Korobczyński na samolocie Ił-2, a już dwa miesiące po ucieczce Franciszka Jareckiego w jego ślady poszedł równie młody pilot, podporucznik Zdzisław Jaźwiński z Pułku Lotnictwa Myśliwskiego w Malborku. W maju 1953 roku w czasie ćwiczeń bojowych oderwał się od innych samolotów i na najniższej wysokości, by nie być rozpoznanym przez radary, poleciał w kierunku Bornholmu. Dłuższy czas krążył nad wyspą, poszukując mitycznej bazy amerykańskiej, o której byli widać przekonani piloci za żelazną kurtyną PRL. Gdy paliwo zaczęło się kończyć, wylądował na pustym polu, z trudem unikając rozbicia. Samolot, również Mig-15, został w dużym stopniu uszkodzony, ale pilot wyszedł cało. Podobnie jak Jarecki, został później uhonorowany przez generała Andersa i osiedlił się w Stanach Zjednoczonych, gdzie wstąpił do armii amerykańskiej.

W kraju po drugiej tak spektakularnej ucieczce nastąpiły surowe represje wobec dowództwa pułku, w którym służył Jaźwiński. Jednostkę rozwiązano, trzech dowódców oskarżono o udział w spisku i zdradę ojczyzny i skazano na 12 lat więzienia, resztę dowódców zdegradowano, pilotów rozproszono po całym kraju. Nie odstraszyło to jednak kolejnych śmiałków. Wyspa Bornholm nadal kusiła wolnością. Dwa lata później w podobny sposób opuścił kraj pilot Zygmunt Gościniak z Pułku Lotnictwa Myśliwskiego w Zegrzu Pomorskim, lądując we wrześniu 1955 roku na gościnnym Bornholmie.

Te niezwykłe wyczyny polskich lotników, ich odwagę i desperację, a także wiele innych ucieczek z komunistycznej Polski opisali historycy z Instytutu Pamięci Narodowej, Monika Bortlik-Dźwierzyńska i Marcin Niedurny, w bogato udokumentowanej i ilustrowanej książce „Uciekinierzy z PRL”. Pokazuje ona, że nie były to tylko pojedyncze przypadki, lecz szersze zjawisko, pragnienie wielu Polaków, by wyrwać się z klatki PRL, ucieczki na wszelkie sposoby, powietrzem, morzem, pieszo, samochodami, pociągami, z ryzykiem więzienia, a nawet utraty życia.

Ucieczka na południe

Północ, wyspy Bornholm czy Gotland to nie jedyny kierunek lotniczych ucieczek z PRL. Już w 1951 roku Henryk Kwiatkowski i Roman Romanowicz uciekli na popularnym dwupłatowcu, zwanym „kukuruźnikiem”, do Niemiec Zachodnich, startując z lotniska koło Bielska-Białej. Byli doświadczonymi pilotami, brali udział w wojnie na Wschodzie i Zachodzie, Kwiatkowski latał nawet w Indiach, skąd przez Europę Zachodnią wrócił do Polski. Polacy, którzy powrócili do kraju z Zachodu, byli podejrzliwie traktowani przez władze komunistyczne, czasem wręcz represjonowani. Wkrótce po powrocie Kwiatkowskiemu odebrano licencję pilota. Razem z kolegą zdecydowali się na ucieczkę z kraju. Osiedlili się w Kanadzie. Po kilku latach, gdy wydawało się, że w PRL nastąpią zmiany polityczne, Kwiatkowski, skuszony obietnicami władz komunistycznych, zdecydował się na powrót. Wkrótce przekonał się, że nie można wierzyć w żadne obietnice rządzących. Nie zasiadł już nigdy za sterami samolotu. Człowiek odznaczony najwyższymi orderami polskimi i brytyjskimi utrzymywał się, prowadząc niewielki zakład introligatorski. Zmarł w 1990 roku w Bielsku-Białej.

Były też ucieczki na południe. Do Austrii urządzili zbiorową ucieczkę w 1956 roku piloci z Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Dęblinie. Czterech pilotów: Lech Szachogłuchowicz, Eugeniusz Dębski, Bogdan Biskupski i Karol Kruk, którzy dłuższy czas przygotowywali się do ucieczki, zmyliło straże na lotnisku w Ułęży i uprowadziło dwa samoloty szkolno-treningowe Jak-18, by bez większych przeszkód wylądować w Austrii.

W pierwszym roku stanu wojennego, na prima aprilis 1982, na samolocie An-2 zbiegło do Austrii trzech chorążych z 13. Pułku Lotnictwa Transportowego w Balicach pod Krakowem: Andrzej Malec, Jerzy Czerwiński i nawigator Krzysztof Wasilewski. Wykonywali loty ćwiczebne z desantem spadochronowym. Podczas jednego z lądowań na łące pod Czernichowem zamiast skoczków spadochronowych zabrali swe rodziny, żony i dzieci, które tam na nich czekały, i skierowali się na południe. Przelecieli nad Beskidami, omal nie rozbijając się o jeden ze szczytów. Zamierzali dolecieć do jednej z baz amerykańskich pod Monachium, ale z powodu uszkodzenia samolotu zdecydowali się na krótszy lot do Wiednia.

Szczególnie dramatyczny przebieg miała ucieczka pilotów Henryka Książka i Zbigniewa Wojsy do Szwecji w 1983 roku helikopterem szturmowym Mi-2. Kapitan Książek, mimo młodego wieku, był bardzo doświadczonym pilotem, skończył szkołę lotniczą w Dęblinie i w USA, latał po całym świecie, w trudnych warunkach USA, Grenlandii, Kenii. Mimo to w stanie wojennym został odsunięty od wykonywania zawodu za „antysocjalistyczną postawę” i zbytnie kontakty z Zachodem, zabroniono mu dożywotnio wykonywania jakichkolwiek lotów. W tej sytuacji zaczął planować ucieczkę. Z zaufanym kolegą wybrali najpierw Bornholm, później zdecydowali się na lot do Szwecji, choć był dłuższy i bardziej niebezpieczny. Czekali na najgorszą pogodę i wiatr na północ. Wystartowali pod osłoną sztormu na początku lutego 1983 roku. Lecieli nisko nad Trójmiastem, kierując się na Hel, gdzie trwała powódź i panowało z tego powodu duże zamieszanie, mogli więc przelecieć niezauważeni. Lecąc tuż nad wodą w podmuchach sztormowej wichury, w każdej chwili mogli rozbić się o fale lub nieoczekiwaną przeszkodę. Zaczęło się już kończyć paliwo, gdy w nawałnicy sztormowej zauważyli niejasny kształt, który wzięli za ląd. Zamierzali już lądować, gdy w ostatniej chwili spostrzegli, że jest to polski statek „Kędzierzyn”. Poderwali śmigłowiec i polecieli dalej. Jeden z silników przestał działać, paliwo było na wyczerpaniu. Zaczęli już tracić nadzieję, gdy w pewnym momencie spostrzegli błysk latarni morskiej i już wkrótce mogli wylądować na brzegu. Wskaźnik paliwa pokazywał zero. Nie wiedzieli nawet, gdzie są. Dopiero przybrzeżna tablica z napisem Tärnö uspokoiła ich. Była to szwedzka wyspa, na której znajdowała się tajna baza wojskowa, o czym oczywiście nie wiedzieli. Spotkali jedynego mieszkańca wyspy, rybaka, który zawiadomił policję. Szwedzi nie mogli długo uwierzyć, że Polacy przylecieli samolotem w tych warunkach, podejrzewali, że są szpiegami. Dopiero po kilku dniach dali się przekonać, a prasa szwedzka donosiła o „wspaniałym wyczynie polskich pilotów”, o tym, że „ryzykując życie, wybrali wolność”!

Amatorsko i profesjonalnie

Nie wszystkie ucieczki kończyły się tak szczęśliwie. Młody pilot ppor. Edward Pytko, instruktor Oficerskiej Szkoły Lotniczej, próbował ucieczki do Niemiec Zachodnich, lecz został przechwycony i zmuszony do lądowania na terenie NRD przez myśliwce sowieckie. Skazano go na karę śmierci i stracono w końcu sierpnia 1952 roku. Więcej szczęścia mieli uczniowie z Piotrkowa Trybunalskiego, Tomasz Mądry i Wiesław Magiera, którzy w 1962 roku podjęli zupełnie szaloną próbę ucieczki samolotem treningowym, nie umiejąc prawie latać. Jeden z nich ukończył tylko kurs szybowcowy i spadochronowy. Wykorzystali sytuację na lotnisku miejscowego aeroklubu, gdzie samoloty parkowały na otwartej przestrzeni i były słabo strzeżone. Z pomocą jeszcze jednego kolegi, Andrzeja Pallusa, którego wtajemniczyli w swój plan, odholowali po kolejnych próbach samolot na skraj lotniska, sprawdzając, czy ma pełny zbiornik paliwa. Wystartowali jednak we dwóch, bo Pallus zrezygnował w ostatniej chwili. Skierowali się na północ, lecieli zupełnie na oślep, bez mapy i planu ucieczki, który przez nieuwagę stracili przy starcie. W ciemnościach nocy kierowali się tylko światłami większych miast i osiedli. Nad ranem przelecieli nad dużą rzeką, którą wzięli za Odrę, i myśląc, że zboczyli z kursu, zdecydowali się lecieć jeszcze bardziej na zachód, do RFN. Zaczęło się jednak kończyć paliwo i musieli lądować w polu, na skraju wsi, jak się później okazało – koło Kościerzyny. Wylądowali nadzwyczaj sprawnie, co stwierdził sprowadzony tam później rzeczoznawca lotniczy. Gdy niedoszli uciekinierzy zorientowali się po rozmowie z mieszkańcami, że są nadal w kraju, postanowili szybko wrócić autostopem do Piotrkowa. Sprawa może nie wyszłaby wcale na jaw, gdyby nie zeznania Pallusa, którego milicja przypadkiem zatrzymała w zupełnie innej sprawie. W listopadzie 1962 roku zostali skazani na dwa lata i półtora roku więzienia.

Zupełnie inaczej przygotowywał się do ucieczki pilot i konstruktor lotniczy Eugeniusz Pieniążek z Leszna. W końcu lat 60. zbudował pierwszy amatorski samolot, który został dopuszczony do ruchu lotniczego. Wcześniej był doświadczonym instruktorem szybowcowym, przeleciał tysiące kilometrów, brał udział w wielu zawodach, zdobył Złotą Odznakę Szybowcową z Trzema Diamentami. Pracował w Centrum Wyszkolenia Szybowcowego w Lesznie, które było jednym z najważniejszych ośrodków szybowcowych w kraju, znanym także za granicą. Samolot, któremu nadano nazwę „Kukułka”, był konstrukcją z wielu różnych części szybowcowych i samolotowych. W połowie 1971 roku był gotowy do startu. Pierwszy przelot Pieniążek odbył na trasie Leszno – Wrocław bez żadnych zakłóceń, wzbudzając swym lotem ogólne zainteresowanie. Odtąd brał udział na swym samolocie w wielu imprezach i zawodach lotniczych.

Nie zrezygnował jednak wcale z wcześniejszych planów wyjazdu z kraju, w tym przecież celu samolot zbudował. We wrześniu 1971 roku wystartował na trasie Bielsko-Biała – Krosno i mimo złej pogody zdecydował się na ucieczkę na południe. Lot był bardzo trudny, widoczność tak zmalała, że pilot chwilami nie widział ziemi. Nad Czechosłowacją wpadł w burzę, co omal nie skończyło się katastrofą, musiał ponadto lecieć nisko, nieraz 10 metrów nad ziemią, by nie wykryły go radary. W takich warunkach lot w górach był szczególnie niebezpieczny. Nie były to jednak wcale ostatnie trudne chwile „Kukułki” i jej pilota, który, trzeba przyznać, miał w tym locie sporo szczęścia. Przed granicą czesko-węgierską przelatywał nad placówką Straży Granicznej, na której odbywała się akurat zmiana warty. Po kilku godzinach lotu wysłużony silnik zaczął jednak szwankować, gwałtownie spadało ciśnienie oleju. Pilot liczył się z tym, że będzie musiał awaryjnie lądować. Na szczęście po którymś manewrze poziom oleju wyrównał się i samolot poleciał dalej, gdy nagle wokół niego pojawiły się grupy spadochroniarzy. Trafił w strefę ćwiczeń wojsk Układu Warszawskiego. I tym razem miał szczęście, mógł być przecież łatwo zestrzelony. Dalej już bez przeszkód doleciał do granicy Jugosławii i wylądował na lotnisku w Suboticy. Tam go zatrzymano, ale chcąc uniknąć kłopotów, zezwolono mu na potajemne przekroczenie granicy Austrii, skąd później przedostał się do Szwecji. Po dwóch latach udało mu się tam sprowadzić rodzinę, a po trzech swój samolot. W latach 90. Pieniążek powrócił do kraju, w 2005 roku przekazał „Kukułkę” Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie.

Równie częstym sposobem ucieczki drogą powietrzną były uprowadzenia samolotów pasażerskich, szczególnie liczne w latach 70. i 80. Od 1970 do 1982 roku naliczono 14 udanych i 20 nieudanych porwań samolotów LOT, a w samym roku 1981 aż 15, najczęściej do Berlina na lotnisko Tempelhof. Stąd żartobliwe wtedy rozszyfrowanie nazwy LOT: „Landet Oft In Tempelhof” – „Ląduje często na Tempelhof”. Powstał nawet wtedy taki dowcip. Pasażer terroryzuje pilota: – Proszę lecieć do Wrocławia. – Przecież samolot leci do Wrocławia. – Ja wiem – mówi pasażer – zawsze tak mówicie, a później samolot ląduje na Tempelhof.

Pierwsze porwania na Bornholm i do Szwecji miały miejsce już w końcu lat 40. Szczególnie skomplikowane było uprowadzenie na Bornholm samolotu z pasażerami na pokładzie przez całą grupę pilotów z rodzinami, którzy wcześniej byli represjonowani, jeden z nich siedział w więzieniu za przynależność do AK.

Lądem, morzem i czym się da…

System granic tworzony od początku PRL miał otoczyć kraj kordonem, którego nikt nie będzie mógł przekroczyć, odcinając Polskę od reszty świata, a nawet od innych państw tego samego obozu komunistycznego. Trzy granice wyznaczał pas zaoranej ziemi ogrodzony zasiekami z drutu kolczastego. Do 1955 roku zbudowano pas graniczny o długości 2900 kilometrów, przy którym postawiono ponad 1300 strażnic. Zaraz po wojnie granic tych strzegły najpierw oddziały armii frontowych, na zachodzie gen. Świerczewskiego, na pozostałych granicach oddziały armii sowieckiej. Powstałe wkrótce Wojska Ochrony Pogranicza były zorganizowane w całości przez służby sowieckie, na ich czele stanął płk Gwidon Czerwiński, prawie połowę dowództwa WOP stanowili oficerowie sowieccy. Młodzi żołnierze polscy przyjmowani do służby granicznej byli poddawani ścisłej kontroli i komunistycznej indoktrynacji. Mimo to zdarzały się wypadki ucieczek i z tej służby. Miała ona za zadanie nie tylko pilnowanie granicy, ale także inwigilację i tworzenie agentury z ludności mieszkającej w jej pobliżu. Sierżant Jan Kępa ze strażnicy w Pokrzywnej koło Nysy z grupą kolegów zdecydował się na ucieczkę, gdy zorientował się w charakterze swojej służby i propagandzie komunistycznej, poznał repatriantów ze Wschodu, wysłuchał opinii z radia polskiego z Londynu i Madrytu. Uzbrojony oddział siedmiu ludzi Kępy przekroczył granicę czechosłowacką 13 marca 1951 roku. Po całym dniu marszu schronili się w leśniczówce Buczawka koło Trˇemesˇnej, gdzie przyjął ich życzliwy leśniczy. Natychmiast zorganizowano obławę na dezerterów, liczącą prawie pół tysiąca żołnierzy. Po dwóch dniach wędrówki uciekinierzy zostali zauważeni przez oddział czeski. Wywiązała się walka, zorientowali się, że będą otoczeni. Oddział podzielił się. Część zawróciła w stronę Polski, niektórzy próbowali przebić się dalej pojedynczo. Wszyscy zostali wkrótce ujęci i postawieni przed sądem jako zdrajcy. Jan Kępa dostał wyrok śmierci, inni długoletnie więzienia. Nie pomogły apelacje i prośby o ułaskawienie wysyłane przez okoliczną ludność. Kępa został rozstrzelany 28 sierpnia 1951 roku w więzieniu w Bytomiu. Czeski leśnik Frantisˇek Premus za pomoc Polakom został skazany na 15 lat więzienia. Zmarł dwa lata po wyjściu z więzienia.

Granica na 6000 woltów

Najbardziej strzeżone były granice całego obozu komunistycznego z Zachodem, a więc granica wewnątrzniemiecka i czesko-austriacka. Tam ich naruszenie groziło natychmiastową śmiercią. Wiadomo, że przy przekraczaniu muru berlińskiego zginęło około 200, a całej granicy z RFN ponad tysiąc osób. Granica czesko-austriacka była szczególną pułapką. Zasieki z drutu kolczastego ustawione w kilku rzędach znajdowały się pod wysokim napięciem i nie były wcale oznakowane. Zginęły na nich, spalone żywcem, setki ludzi. Według źródeł czeskich zginęło w ten sposób tylko w latach 1953-1965 prawie 30 Polaków przeważnie w wieku 20-30 lat. Jednym z nich był Mieczysław Drążkowiak. W 1948 roku został skazany w wieku 19 lat na 15 lat więzienia za przynależność do organizacji konspiracyjnej. Po wyjściu z więzienia w 1956 roku, gdy nie mógł wrócić do normalnego życia, bo był stale śledzony i dyskryminowany, postanowił uciec z kraju. Zginął na granicy czeskiej. Miał 27 lat.
Najpopularniejszym sposobem indywidualnych ucieczek stały się z czasem te na szlakach kolejowych i transportem samochodowym. Setki polskich obywateli próbowało zbiec przeważnie na trasach do Wiednia lub do Frankfurtu i Paryża w rozmaitych skrytkach w wagonach kolejowych. Już po stanie wojennym najgłośniejsza była ucieczka do Szwecji braci Zielińskich, 13- i 15-letniego, ukrytych pod samochodem transportowym. Stała się ona kanwą znanego filmu „300 mil do nieba”.

Szczególnie kusząca dla uciekinierów była granica morska. Długi pas Wybrzeża przyciągał uwagę tych, którzy za horyzontem wypatrywali konturów wolnego świata. A już zupełnie konkretnie wybrzeży Bornholmu lub Szwecji. Zaraz po wojnie trwała regularna kontrabanda zbiegów z nowej, komunizującej się Polski do Szwecji. W czasach PRL miały miejsce niezliczone próby i udane ucieczki na wszelkiego rodzaju sprzęcie pływającym, na regularnych jednostkach morskich, na kutrach rybackich, na wszelkiego rodzaju łodziach, a nawet na kajakach, pontonach i tratwach. Tylko w 1948 i 1949 roku uciekły do Szwecji 22 kutry rybackie z 88 ludźmi na pokładzie. Inne ucieczki były mniej udane, na kajaku udało się przepłynąć tylko Jerzemu Szymczakowi w 1962 roku z Kołobrzegu na Bornholm. Jedną z bardziej znanych ucieczek był kurs kutra z Technikum Rybackiego w Darłowie w 1958 roku. Jeden z uczniów, Lech Cyrek, po konflikcie z dowódcą jednostki zmusił go z pomocą kolegów do zmiany kursu na Bornholm. Razem z nim zeszło na ląd i poprosiło o azyl polityczny jeszcze kilku jego kolegów. „Młodzi Polacy wybrali wolność” – pisała miejscowa prasa. Wcześniej, w 1953 roku, doszło do śmiałej ucieczki Ludwika Zienkiewicza na starym, jeszcze przedwojennym jachcie „Architekt”. Z kilkoma innymi żeglarzami wybrał trudniejszą, dłuższą trasę na wyspę Gotland u wybrzeży Szwecji, obawiając się, że inne państwa skandynawskie mogą deportować uciekinierów do kraju. By zmylić pogoń, wypłynęli z Gdańska najpierw w stronę Gdyni. Po odprawie WOP w Nowym Porcie skierowali się w stronę Jastarni, a stamtąd, udając powrót, do Gdańska. Po drodze zmienili jednak kurs na Krynicę Morską, a stamtąd już na północ popłynęli w stronę Szwecji. Po drodze, już nocą, musieli omijać łowiące kutry rybackie, na otwartych wodach omal nie zderzyli się z jakimś statkiem handlowym. Po trzech nocach żeglugi dobili szczęśliwie do wybrzeży Gotlandii.

I cóż, że do Szwecji

Najpoważniejszą, najbardziej brzemienną w skutkach była ucieczka statku hydrograficznego „Źuraw” w 1951 roku. Poruszyła ona całą Marynarkę Wojenną. Część jego załogi porwała po prostu statek, który odbywał kurs z Kołobrzegu do Gdyni, i uprowadziła go do Szwecji. Na pokładzie prócz dowództwa znajdowała się akurat grupa wyższych oficerów z Szefostwa Hydrografii Marynarki Wojennej. Przywódca buntu st. marynarz Henryk Barańczak z pomocą załogi zamknął wszystkich oficerów w jednym z pomieszczeń i skierował statek na wody terytorialne. Zerwano łączność (w centrali myślano później, że to awaria starych urządzeń), ukryto banderę. Nikt z załogi nie znał się na nawigacji, ominięto więc Bornholm, obawiając się jego skalistych brzegów, i mimo rozłamu wśród załogi udało się doprowadzić statek do portu w Ystad. W Szwecji pozostało 11 marynarzy. „Źuraw” z dowództwem odpłynął do kraju. Był to dopiero początek afery. Całe dowództwo Marynarki Wojennej postawiono na nogi. Zanim jeszcze statek dopłynął do kraju, został wysłany naprzeciw niego niszczyciel „Błyskawica”, by go eskortować. W Gdyni aresztowano całą pozostałą załogę „Źurawia”. Wszystkim wytoczono natychmiastowe procesy o zdradę i szpiegostwo. „Oskarżonych pozbawiono prawa składania wyjaśnień, a zakres ich odpowiedzi na zadawane pytania ograniczono jedynie do słów »tak« lub »nie«”. Komandora Jerzego Iwanowa i por. Arkadiusza Ignatowicza za „tchórzostwo w obliczu nieprzyjaciela” i „oddanie okrętu bez walki” skazano na 15 lat więzienia, oficera politycznego Zygmunta Bogumiła na 12 lat. Innych na kary od 2 do 10 lat więzienia. Uciekinierów skazano zaocznie na karę śmierci. Nie był to jednak koniec sprawy. Nagany dostali dowódca Marynarki Wojennej kontradmirał Wiktor Czerokow, jego zastępca Iwan Szylingowski i kilku innych. Od tego zaczęła się regularna czystka w marynarce, ściganie potencjalnych wrogów, dywersantów i szpiegów, fingowane procesy, które kończyły się wieloletnim więzieniem lub przymusową pracą w kopalniach węgla lub uranu. Jakby tego było mało, marszałek Rokossowski wydał kuriozalny wyrok na sam statek. W specjalnym rozkazie zażądał m.in.: „W związku ze zhańbieniem okrętu »Źuraw« przez zdrajców Ojczyzny oraz stwierdzając, że ani dowództwo okrętu, ani załoga nie spełniły swoich obowiązków żołnierskich rozkazuję: 1. Okręt hydrograficzny »Źuraw«, jako zhańbiony zdradą części załogi skreślić z rejestru jednostek pływających Marynarki Wojennej Rzeczpospolitej i unieważnić jego etat nr 35110…”. Za karę przemianowano „Źurawia” na „Kompas”.

Wszystkie te ucieczki podejmowali zwykli Polacy, którzy nie chcieli żyć w kraju za drutami. Osobną grupę, nieopisaną tutaj, stanowiły osoby z kręgów politycznych, jak Mikołajczyk i jego otoczenie z PSL, czy całe oddziały partyzanckie, walczące jeszcze po wojnie, które uchodziły przed komunizmem, albo też często znane postacie z kręgów kultury, pisarze, muzycy, artyści, z czasem wielu sportowców, którzy po wyjazdach zagranicznych nie powracali do kraju. Historycy zajmujący się tym zagadnieniem, Dariusz Stola w gruntownej książce „Kraj bez wyjścia? Migracje z Polski 1949-1989” (IPN 2010), omawiającej wszelkie formy emigracji, a także autorzy wspomnianej książki „Uciekinierzy z PRL”, podają zaskakujące statystyki owych ucieczek. Tylko do roku 1968 zbiegło albo pozostało za granicą ponad 32 tysiące osób. Najwięcej w latach 1957-1958, a więc wtedy, gdy nastąpiło pewne polityczne rozluźnienie i nadzieja, złudna jak się szybko okazało, na naprawę PRL.

Dr Marek Klecel

Za: Nasz Dziennik, Piątek, 30 grudnia 2011, Nr 303 (4234) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20111230&typ=ip&id=ip02.txt

Skip to content