Aktualizacja strony została wstrzymana

Po kamienicach – pora na ulice? – Stanisław Michalkiewicz

Francuzi wymowni powiadają, że l’appetit vient en mangeant, co się wykłada, że apetyt wzrasta w miarę jedzenia. Trafność tego francuskiego spostrzeżenia najlepiej widać na przykładzie żydowskich organizacji przemysłu holokaustu, do których – porzucając dotychczasowe pozory – na początku tego roku otwarcie dołączył Izrael. Chodzi oczywiście o rozpoczęcie operacji „odzyskiwania mienia żydowskiego w Europie Środkowej”, to znaczy przede wszystkim – w naszym nieszczęśliwym kraju. Warto przypomnieć, że środowiska żydowskie zarówno w Polsce, jak i w Stanach Zjednoczonych, otrzymały już znaczną ilość mienia w postaci nieruchomości, na podstawie ustawy o stosunku państwa do gmin wyznaniowych żydowskich, w której znalazły się przepisy o transferze mienia wartości około 10 mld dolarów.

Ta ustawa została w takim kształcie wydana w następstwie listu, jaki 8 polityków amerykańskich z obydwu partii napisało do ówczesnego sekretarza stanu Warrena Christophera, domagając się, by Departament Stanu ostrzegł rządy państw Europy Środkowej, że jeśli nie zadośćuczynią one żydowskim roszczeniom majątkowym, to stosunki Stanów Zjednoczonych z tymi państwami się pogorszą. Ponieważ w tym czasie, tj. w połowie lat 90-tych państwa Europy Środkowej wpisały na listę swoich politycznych priorytetów przystąpienie do NATO, zapowiedź pogorszenia stosunków z USA miała jednoznaczną wymowę i oznaczała zablokowanie członkostwa w NATO. List taki nie został wysłany, ale nastąpił kontrolowany przeciek do amerykańskiej prasy i na tej podstawie rząd premiera Cimoszewicza skierował do Sejmu projekt wspomnianej ustawy. Miało to wszelkie znamiona łapówki, jakie Polska musiała zapłacić wspomnianym żydowskim organizacjom przemysłu holokaustu za przyjęcie do NATO – bo w przypadku istniejących podówczas 9 polskich gmin żydowskich sytuacja prawna, podobnie jak i moralna, była nieco inna.

Nawiasem mówiąc, i w tym przypadku doszło do wydarzeń osobliwych; w niektórych miastach pojawiły się konkurujące ze sobą gminy żydowskie, które zarzucały sobie nawzajem hohsztaplerkę. Te wzajemne oskarżenia mogą być prawdziwe, bo – jak to w „Wysokich Obcasach” ujawnia pani Malka Kafka, sekretarz żydowskiej loży masońskiej B’nai Brith – bardzo wielu jej znajomych gojów od pewnego czasu gorliwie udaje Żydów. Pani Kafka naiwnie sądzi, że to z powodu pragnienia ekspiacji za holokaust, ale bardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem tego dość masowego fenomenu jest tropizm, jaki nasi renegaci z pokolenia na pokolenie wykazują do pieniędzy.

Jest to taki sam tropizm, jaki komuna wykazuje do Związku Radzieckiego. Związek Radziecki, jak wiadomo, zmienia położenie; raz jest na wschodzie z centralą w Moskwie, a innym razem – na zachodzie z celntralą w Brukseli. Jednak nasze komuchy nieomylnym tropizmem zawsze go wyczuwają i zwracają się ku Związkowi Radzieckiemu tak samo, jak słonecznik zwraca się ku słońcu. Nic zatem dziwnego, że i renegaci (inna sprawa, to przyczyna, dla której pani Kafka ma tak wiele znajomości akurat w środowisku polskich renegatów, ale mniejsza już o to) kierują się podobnym tropizmem, tyle, że do pieniędzy, który być może odziedziczyli po przodkach – szmalcownikach.

Janusz Szpotański w „Towarzyszu Szmaciaku” charakteryzuje ten tropizm, jako przekonanie, że „z wszystkiego można szmal wydostać tak, jak za okupacji z Żyda”. Toteż próbują, a proces ten nieprzypadkowo nasila się właśnie teraz, kiedy Izrael, wespół z żydowskimi organizacjami przemysłu holokaustu, próbuje dokonać ponownego rabunku Polski – tym razem pod pretekstem restytucji „mienia żydowskiego”, należącego do osób prywatnych – co szacowane jest już nie na 10, tylko na co najmniej 60, a być może – nawet na 65 miliardów dolarów. Jestem pewien, że liczą na to, iż nawet z okruszków ze stołu pańskiego będą mogli żyć aż do śmierci – zarówno oni, jak i ich potomstwo – i tym właśnie tłumaczę sobie tak liczne zaangażowanie młodych ludzi o niewątpliwie gojowskim rodowodzie w protest przeciwko zaplanowanemu na 11 listopada Marszowi Niepodległości.

Najwyraźniej, wzorem przodków-szmalcowników, po staremu próbują wydostać szmal z Żyda tyle, że nie drogą szantażowania Żyda wydaniem Niemcom (tzn. pardon – jakim tam znowu „Niemcom”; przecież Niemcy byli pierwszą, Czesi drugą, a Polska – trzecią ofiarą okupacji dokonanej przez „nazistów” – wymarłego już dzisiaj plemienia, które nawet posługiwało się specjalnym, nazistowskim, dzisiaj już niezrozumiałym nawet dla specjalistów językiem) – więc tym razem już nie szantażowaniem wydaniem w ręce „nazistów” – tylko ofertą kolaboracji z Żydami. Najwyraźniej liczą – i być może mają rację – że Żydzi w naszym nieszczęśliwym kraju już wkrótce będą potrzebowali licznych kolaborantów, którzy będą pełnili przy nich niższe funkcje tłumaczy i nadzorców mniej wartościowego narodu tubylczego. Jakże inaczej wyjaśnić pojawienie się na chyba wszystkich uniwersytetach wydziałów, czy kierunków „judaistyki”, gdzie tubylczy brachycefale mozolnie wgryzają się w osobliwości „kultury żydowskiej” i języka hebrajskiego? Na jakie płatne zajęcie liczą po ukończeniu takich studiów – bo chyba na jakieś liczą, nieprawdaż?

Osobliwości, a i niewątpliwej pikanterii dodaje okoliczność, że inspirację, a kto wie, czy nie pewien nadzór organizacyjny tegorocznego protestu przeciwko Marszowi Niepodległości, podobnie zresztą, jak protestu w roku poprzednim, można przypisać niemieckiej organizacji „Antifa”. Niemcy jak wiadomo, są narodem szalenie zdyscyplinowanym i kiedy, dajmy na to, jest rozkaz, żeby Żydom się podlizywać, czy służyć, to nie dadzą się w tym Dienscie wyprzedzić nikomu. Gdyby jednak pewnego dnia padł zupełnie inny rozkaz, to nie ulega najmniejszej wątpliwości, że i on zostałby wykonany z identyczną gorliwością i skrupulatnością. Tak czy owak, warto na wszelki wypadek utrzymać mocno zwarte szeregi gotowych na wszystko młodych, zdrowych, zdyscyplinowanych i wykazujących pewne umiejętności fuhrerowania ludzi, którzy mogą również nadawać ogólny ideowy kierunek naiwnym i mimo wspomnianego tropizmu – w gruncie rzeczy poczciwym gojom nadwiślańskim. Oczywiście ze zrozumiałych względów „Antifa” unika ostentacji i nie wysuwa się na plan pierwszy, pozostawiając ten radosny przywilej panu redaktorowi Sewerynowi Blumsztajnowi, który najwyraźniej uruchomił rodzaj przedsiębiorstwa rodzinnego w branży protestacyjnej. On po staremu, niczym przed laty w stalinowskich Brygadach Międzynarodowych w Hiszpanii, wznosi okrzyk „no pasaran!”, podczas gdy panna Anna Blumsztajnówna też musiała gdzieś zwietrzyć kasę pełną, bo na czele uczniów chederu im. Jacka Kuronia, w podskokach protestuje jako „oburzona”.

Z obfitości serca usta mówią, więc w ubiegłym roku, przy okazji blokady Marszu Niepodległości, pan red. Seweryn Blumsztajn się rozkrochmalił i dał wyraz swoim najskrytszym marzeniom mówiąc, że „przed wojną Żyd nie miał wstępu na Krakowskie Przedmieście”, no a teraz – może nawet nie wpuścić tam narodowców. Z tymi przedwojennymi prześladowaniami na Krakowskim Przedmieściu to oczywiście nieprawda, a żeby się o tym przekonać, wystarczy zajrzeć do poematu Antoniego Słonimskiego „Popiół i wiatr” w którym, wspominając przedwojenną Warszawę, kreśli między innymi obraz biesiady w knajpie na Krakowskim Przedmieściu właśnie, kiedy to, zza zaparowanych okularów, wyłania mu się „biały obrus, a na nim wielka bomba piwa. Parzy bigos gorący, mrozi zimna czysta, zanim się błogim ciepłem rozleje ognista”. Skoro tak wyglądało przedwojenne męczeństwo Żydów na Krakowskim Przedmieściu we wspomnieniach Antoniego Słonimskiego, to może by pan redaktor Blumsztajn nieco stonował swoje martyrologiczne koloryzowania?

Inna rzecz, że z drugiej strony wydaje mi się, że rozumiem, do czego to koloryzowanie jest mu potrzebne – do dostarczenia pozorów moralnego uzasadniania dla rosnącego w miarę jedzenia apetytu. Już nie tylko kamienice, ale i ulice to znaczy – prawo do decydowania, po których ulicach i w jakich porach będą mogli poruszać się goje – oczywiście w grupach zwartych, pod konwojem i po uprzednim uzyskaniu przepustki w jakimściś warszawskim Judenracie. Oczywiście eskortę konwojów będą tworzyli odpowiednio przeszkoleni tubylcy – podobnie jak za Stalina w UB, kiedy to do mokrej roboty używany był niewątpliwy goj Edmund Kwasek, podczas gdy Natan Gryszpan-Kikiel używający pseudonimu Roman Romkowski zaliczał się do kadry wydającej mu polecenia, komu dzisiaj tylko zrywać paznokcie, a komu dać w czapę.

Historia się powtarza, ale jakże się ma nie powtarzać, kiedy czasy znowu zaczynają być ciężkie, a „młodzi wykształceni” tak naprawdę, to niewiele umieją i w gruncie rzeczy można ich zatrudnić najwyżej przy pilnowaniu. Inna rzecz, że jeśli tak sięgniemy do historii trochę głębiej, to warto przypomnieć spostrzeżenie pewnego średniowiecznego księcia niemieckiego, który zauważył, że „Żydzi są jak gąbka; gdy już dobrze nasiąkną, to my ich wyciskamy”. Dzisiaj najwyraźniej mamy etap nasiąkania, który dopiero czeka na swoje apogeum i stąd tak wielu chętnych do kolaboracji, z niemiecką „Antifą” na czele. Ale mądrość etapu podpowiada, że etapy się zmieniają, no a wtedy „Antifa” też może zmienić zapatrywania. Czy w takiej sytuacji nie lepiej zachować trochę więcej powściągliwości i umiarkowania w tym obżarstwie?

Stanisław Michalkiewicz

Felieton  •  serwis „Nowy Ekran” (www.nowyekran.pl)  •  26 października 2011

Za: michalkiewicz.pl | http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=2247

Skip to content