Aktualizacja strony została wstrzymana

Czyj prezydent, czyj premier? – Stanisław Michalkiewicz

Jak było do przewidzenia, tragedia smoleńska właśnie zakończyła się komedią odegraną przez pana ministra Jerzego Millera w gronie cywilów („w Kancelarii się zjawili jacyś dwaj cywili”) i pułkowników. Zgodnie z ubiegłoroczną instrukcją prezydenta Dymitra Miedwiediewa, który nie dopuszczał możliwości, by ustalenia polskie mogły w istotny sposób różnić się od ustaleń rosyjskich, komisja powtórzyła wersję o sławnym „błędzie pilota” dodając słowa potępienia stosunków panujących w wojsku, zaś gwoli ratowania wrażenia tak zwanej godności narodowej, wytknęła błędy i wypaczenia również ruskim kontrolerom. Już bowiem kilka kontrolnych pytań podczas konferencji prasowej pozwoliło zorientować się, że komisja zaprezentowaną wersję wydarzeń najzwyczajniej w świecie sobie wykonfabulowała, przyjmując np. rzewne opowieści o bezskutecznym naciskaniu przycisku „uchod” bez jakichkolwiek materialnych dowodów, podobnie jak nie potrafiła odpowiedzieć na proste pytanie, czy udało się jej przesłuchać rosyjskich kontrolerów, którzy przecież raz mówili to, a innym razem – zupełnie coś innego. I tak dalej.

Ale przecież w przypadku komisji pana ministra Jerzego Millera wcale nie chodziło o ustalenie żadnej prawdy, tylko o załatwienie trzech spraw. Po pierwsze – umożliwienie impresariom premiera Tuska przedstawienie go w roli energicznego męża stanu – bo na skutek opóźnień w przedstawieniu rządowej wersji wydarzeń wizerunek ten zaczął rozsypywać się w gruzy nawet w oczach najzagorzalszych Tuskowych klakierów. Po drugie – poprzez zatwierdzenie wersji o błędzie pilota – stworzenie odpowiednich warunków do rychłego „pojednania z Rosją”, z lekka tylko maskowanych przekomarzaniem na temat zaniedbań rosyjskich kontrolerów. Wreszcie – po trzecie – o umożliwienie wynegocjowania jakiegoś kompromisu między poszczególnymi gangami tworzącymi rządzący naszym nieszczęśliwym krajem dyrektoriat.

Ta trzecia przyczyna wyjaśnia dlaczego prace komisji trwały tak długo. Przecież powtórzenie tez MAK-u, bez potrzeby ponownego tłumaczenia ich na rosyjski nie mogłoby zająć tyle czasu, podobnie jak pozostałe konfabulacje. Jeśli zatem komisja pracowała i pracowała, to dlatego, by dać gangom czas na uzgodnienie rozmaitych skomplikowanych interesów, co z kolei umożliwiłoby postawienie przez nie zadań rządowi jaki wyłoni się z powyborczych odmętów.

Oczywiście opublikowanie raportu komisji ministra Millera zostało powitane z ulgą zarówno przez Salon, konfidentów, jak i niezależne media. Wszyscy będą teraz mieli podstawę, w oparciu o którą będą dawać pryncypialny odpór oskarżeniom złowrogiego Macierewicza i demonstrować zadowolenie ze swego rozumu, o którym wspominał w swoich „Maksymach” Franciszek ks. de La Rochefoucauld. Brak symetrii bowiem coraz bardziej dawał się wszystkim we znaki i kto wie, czy wspomniana zwłoka nie nadwątliła żarliwej wiary nie tylko w prawdziwość ustaleń komisji ministra Millera. Jeśli nawet trochę nadwątliła, to na pewno oficerowie prowadzący postarają się zarówno niezależne media, jak i konfidentów trochę podkręcić, żeby w kampanii wyborczej można było okładać się raportami.

Ale to tylko powierzchnia zjawisk, które mają – jak to zwykle u nas – swoje drugie, a może nawet i trzecie dno. Katastrofa smoleńska – powiedzmy sobie otwarcie i szczerze – doprowadziła do wakatów na bardzo wielu ważnych stanowiskach, zwłaszcza w wojsku. Zostały one, ma się rozumieć, wypełnione, ale niepodobna nie zauważyć, że wszystko to miało charakter prowizoryczny. Wprawdzie prowizorki bywają u nas szalenie trwałe, niemniej jednak prowizoryczne rozwiązania kadrowe, za którymi idzie przecież kadrowy ruch do samego dołu, a nawet na boki, nie zadowalają wszystkich, a może nawet większości.

Wyraz temu niezadowoleniu dał już w maju ubiegłego roku generał Sławomir Petelicki, w otwartym liście informując premiera Tuska nie tylko o tym, że Bogdan Klich musi odejść, ale również przedstawiając mu konkretne propozycje personalne w resorcie obrony narodowej. Wprawdzie głuche milczenie było mu odpowiedzią, ale to znaczyło tylko tyle, że rozpoczęła się walka buldogów pod dywanem w celu ustabilizowania równowagi zachwianej, a może nawet utraconej na skutek smoleńskiej katastrofy. Walka ta musiała osłabić frakcję, której legatem był minister Klich, skoro publikacja raportu zbiegła się z przyjęciem jego dymisji przez premiera Tuska.

Zresztą nie tylko o dymisję tu chodzi, ale i o zalecenia, jakie komisja sformułowała pod adresem wojska. Jeśli rzeczywiście zaczną one być realizowane, to wojsko dostanie się pod kuratelę kontrolerów. Jakich kontrolerów? Wyrzucenie za burtę ministra Klicha w charakterze murzyńskiego chłopca, podobnie, jak nominacja na stanowisko nowego ministra obrony pana Tomasza Siemoniaka pokazuje, że generał Petelicki, który przecież nie jest żadnym wilkiem-samotnikiem, zrealizował swoje postulaty, przynajmniej częściowo.

Warto w tej sytuacji przypomnieć, że generał Petelicki, podobnie jak generał Gromosław Czempiński, wywodzi się ze Służby Bezpieczeństwa, która u progu sławnej transformacji ustrojowej została przez razwiedkę wojskową została poddana rozlicznym upokorzeniom, z weryfikacją włącznie. Wiedza na temat prawdziwego tła katastrofy smoleńskiej, o której aluzjami do zdjęć satelitarnych, na których ma być „wszystko”, wspomina w wywiadach generał Petelicki, najwyraźniej musi konfundować dotychczasowych samców alfa tubylczego dyrektoriatu, skłaniać do ostrożności i wymuszać ustępstwa.

Nawiasem mówiąc, dzięki uprzejmości Czytelnika, nawet ja dostałem zdjęcia, na których 10 kwietnia, kiedy już mgła taktownie się rozwiała, statecznik samolotu znajduje się przed rozwidleniem leśnych ścieżek, podczas gdy następnego dnia – już kilkadziesiąt metrów dalej – mimo, iż miejsce katastrofy cały czas znajdowało się pod ścisłym nadzorem, albo właśnie dlatego. Mogą to, rzecz prosta, być fotomontaże i pic na wodę, ale przecież mogą także nie być. A wtedy co? Widać wyraźnie, że chwiejna równowaga w dyrektoriacie zmierza do nowej stabilizacji, której zewnętrznym wyrazem – podobnie jak w roku 1989 – może być formuła: „wasz prezydent – nasz premier”. Ponieważ na okoliczność szczęśliwego wyboru Bronisława Komorowskiego szampana chłodził sobie generał Marek Dukaczewski oraz z innych zagadkowych przyczyn – to wysoce prawdopodobne jest, że pan prezydent pozostanie legatem razwiedki wojskowej, podczas gdy premier Tusk – Służby Bezpieczeństwa tym bardziej, że zarówno jednej, jak i drugiej już „nie ma”, więc można spokojnie przystąpić do demokratycznych wyborów.

Stanisław Michalkiewicz

Felieton    tygodnik „Najwyższy Czas!”    5 sierpnia 2011

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Za: michalkiewicz.pl | http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=2147

Skip to content