Gdziekolwiek się ruszę, wpadam na dwie Ameryki. Jedna jest normalna, tradycyjna, patriotyczna – a druga patologiczna, wykorzeniona, postępowa. W większości wypadków nachodzą one na siebie. I zmagają się w ramach wojen kulturowych. Myślę sobie, że jeśli dojdzie do wojny domowej w imperium, to będzie zagroda przeciw zagrodzie, a nie Północ vs. Południe.
Co więcej – można też zobaczyć patologię pomieszaną z normą u poszczególnych osób. Na obrzeżach naszej wioski mieszka np. wytatuowana i okolczykowana matka wielu wielokulturowych dzieci z wielu tatusiów, która jednak stara się zapewnić tym dzieciom normalne życie. Ciągnie je do szkoły, na plac zabaw. Jest jej ciężko. Płaci za wolne wybory z przeszłości. A mogłaby rzucić dzieciaki w cholerę i przeprowadzić się do dużego miasta, dalej się wyzwalać. Ale tego nie robi. Odruchowo stara się odciąć od patologii, dać dzieciom lepsze życie. Obietnica „wyzwolenia” okazała się pusta. Jednak matka ta wciąż kręci się od czasu do czasu w podobnie wytatuowanych i okolczykowanych kręgach. Nota bene żałosne jest to, jak druga Ameryka stara się patologiczne zachowania podciągnąć pod normę. Byle kto, małpując serwowaną przez media antycywilizację, może się poczuć jak gość, waląc tatuaż nad tyłek (tzw. tramp stamp, czyli „stempel dziwki”).
A co z normalną Ameryką? To zależy. Niektórzy czują się jak w oblężonej twierdzy. Izolują się. Wywalili z domu telewizor; uczą dzieci w domu (home schooling) ewentualnie posyłają je do tradycjonalistycznych uniwersytetów (jak Christendom College dla katolików czy Patrick Henry College dla protestantów). Starają się albo pracować z domu (tzw. telecommunting), albo zakładać własne małe bądź średnie firmy, zwykle usługowe. Podkreślmy, że państwo takim nie pomaga, a wręcz przeciwnie – przeszkadza. Gnębi ich podatkami, a najbardziej niesprawiedliwy jest w ich wypadku podatek na rzecz spatologizowanych szkół publicznych, z którymi wolni ludzie chcą mieć jak najmniej wspólnego.
Inni normalni Amerykanie unikają gettoizacji, jednak próbują gospodarczo układać sobie byt w podobny sposób, pracując w domu bądź na własny rachunek, choć z różnych powodów (zwykle finansowych, ale również kulturowych, a także z powodu niepełnego uświadomienia) nie zrywają całkowicie z kulturą masową (głównie telewizją) czy też ze szkołami publicznymi. Za to walczą z patologiami w środkach masowego przekazu i w szkołach (czasami z pozytywnym skutkiem) oraz starają się mieszkać w bardziej zamożnych okolicach, gdzie są i lepsze szkoły, i jest bezpieczniej. Kłopot polega jednak na tym, że – pozornie paradoksalnie – w poszukiwaniu bezpieczeństwa i lepszych szkół na przedmieścia wyprowadzają się przedstawiciele drugiej Ameryki, którzy w największym stopniu są odpowiedzialni za te patologie. No i zaczynają patologizować i przedmieścia, i miejscowe szkoły, głosując w odpowiednio lewacki sposób, tak jak to robili w wielkich miastach.
Rezultaty są zastraszające. W najgorszym chyba przypadku, w Detroit, prawie 50% dorosłych nie potrafi czytać i pisać. Ale za to na stacjach benzynowych i małych sklepach można całkiem otwarcie kupić sobie fajki na kokainę typu crack.
Ogólnie w USA mamy kołobłąd (według typologii Konecznego), czyli nieszczęśliwe pomieszanie dwóch cywilizacji – „postępowej” i tradycyjnej – które przecież nie dają się pogodzić. Ja na szczęście przebywam głównie w kręgu cywilizacji tradycyjnej, zachodniej, opartej na logocentryce. Myślę sobie o tym od czasu do czasu, ale obecne refleksje wywołała wiadomość, jaką dostałem od konserwatywnej Heritage Foundation. Wiadomość była zatytułowana „Wiara religijna wciąż pozostaje dobrą nowiną dla Ameryki” („Religious Faith Is Still Good News for America”). Powołując się na historyka i teologa Lelanda Rykena, autorzy przypominają, że dzięki Biblii całe pokolenia Amerykanów nauczyły się pisać i czytać. Biblia (wersja króla Jakuba) miała „niesamowity wpływ na nasz język, edukację, religię i kulturę”. Po prostu chrześcijaństwo stanowi „ramy wierzeń, wartości, ekspresywnych symboli oraz motywów artystycznych, za pomocą których jednostki definiują swój świat, wyrażają swoje uczucia i wydają sądy o rozmaitych sprawach”.
Naturalnie ostatnie stulecie, a szczególnie rewolucja kontrkulturowa lat sześćdziesiątych, podminowało amerykańskie fundamenty cywilizacyjne. „W ostatnich dekadach widać wyzwania dla religijnej wolności (…) narodów, usiłowania, aby fałszywie przedstawić rolę religii w sferze publicznej, oraz wzrastający pluralizm, który powoduje, że coraz trudniej jest osiągnąć moralny consensus w sprawach polityki publicznej” (recent decades have been marked by challenges to religious liberty in (…) nations, efforts that misconstrue the role of religion in the public square, and an increasing pluralism that makes it harder to achieve moral consensus on public policy).
Stąd też Thomas Messner twierdzi, że „wojny kulturowe” przechodzą w „wojny sumienia” (Conscience Wars). Tzw. pluralizm powoli przechodzi w anarchię. Tradycyjni i patriotyczni Amerykanie trzymają się starych zasad. Siły patologizujące społeczeństwo tymczasem coraz częściej używają państwa, aby „wtrącać się coraz silniej w publiczną i prywatną sferę życia społecznego”. Co więcej – „narasta liczba zdarzeń, w których prywatni obywatele, a nawet społeczeństwo pokazują nietolerancję i wrogość wobec ortodoksyjnych poglądów religijnych i moralnych” (an increasing number of incidents in which private citizens and society at large demonstrate intolerance of and hostility to orthodox religious and moral viewpoints).
Na przykład w 2005 roku gubernator stanu Illinois usiłował wymusić na religijnych aptekarzach, aby sprzedawali wbrew swojej woli i wierze pigułki aborcyjne. Alternatywą była utrata pracy, wręcz przymus zamknięcia aptek. Podobną kampanię nienawiści prowadzili „wesołkowie” i ich zwolennicy przeciwko osobom i środowiskom popierającym kalifornijską propozycję nr 8, która broniła małżeństwa tradycyjnego, czyli związku między kobietą a mężczyzną. W takim układzie uprzedzenia antyreligijne i nienawiść do wiary oraz tradycyjnie pojmowanego małżeństwa są przedstawiane jako wysublimowane akty tolerancji. Natomiast druga strona, obrońcy koncepcji małżeństwa jako związku między kobietą a mężczyzną, opisywana jest jako zwolennicy „bigoterii, nieracjonalnych uprzedzeń, a nawet nienawiści” (bigotry, irrational prejudice, and even hatred). Niedługo tradycyjne rozumienie małżeństwa zostanie prawnie uznane za formę dyskryminacji. I wtedy na całego zacznie się polowanie na normalną Amerykę.
Pierwszą ofiarą będzie wolność religijna. Może nastąpić zupełna gettoizacja wiary, czyli takie mini-Sowiety. Naturalnie będziemy walczyć, nie damy się.
Na szczęście jeszcze nie jest tak źle. Moja cywilizacja amerykańska do złudzenia przypomina dawną Rzeczpospolitą. Pochodzimy z rozmaitych stron, modlimy się (a czasami i nie) w rozmaity sposób, wyglądamy różnorodnie, ale Rzecz jest Wspólna. Zarówno u nas na uczelni, jak też wśród przyjaciół rozumiemy, że wolność wypływa z własności prywatnej. Ponadto wiara jest uznawana za pożądane i pożyteczne zjawisko, wręcz błogosławieństwo i łaskę, a nie za neurotyczny objaw psychozy – jak podpowiadają lewacy. Podobnie sprawa ma się z patriotyzmem, czyli – jak tu się mówi – „nacjonalizmem”. Kraj się kocha, jest się wobec niego lojalnym, a za Ojczyznę się walczy. Nie ma zgody na palenie flagi narodowej. To nie jest kwestia „wolności słowa”. W moich kręgach wojsko jest cenione i podziwiane. Wojownicy (warriors) są bardzo szanowani. Docenia się ich poświęcenie i ofiarę krwi za kraj. Armia jest instytucją, do której stale ma się zaufanie.
Zapewne dostrzegliście Państwo, jak bardzo podobne są odruchy u normalnych Amerykanów i normalnych Polaków. Naturalnie podobne są też postawy patologiczne, postępowe: nienawiść do własności prywatnej, wyrażana albo groźbą rewolucji albo stopniowej konfiskaty przez podatki, nienawiść do wiary, pogarda dla Ojczyzny, wyszydzanie patriotyzmu i armii. Wolność rozumiana jedynie jako swoboda poniżej pasa – jak mawiał Erik von Kuehnelt-Leddihn. W Ameryce są dwie Ameryki; w Polsce jest Polska z Polakami oraz post-PRL z post-PRL-owcami i post-Polakami.
W takim kontekście kulturowym w USA (tak jak w Polsce) trudno jest zachować swoją tożsamość, trudno jest pozostać wiernym sobie. Chyba że jednoznacznie określimy się, kim jesteśmy. To samo dotyczy instytucji. Ojciec-założyciel nowoczesnego konserwatyzmu amerykańskiego, William F. Buckley Jr, mawiał (cytuję z głowy): „instytucja, która nie jest otwarcie i jednoznacznie konserwatywna i która się tak nie określa, z czasem stanie się liberalna”. Jest to proste prawo osmozy. Jeśli wokoło jest wszechobecny lewacki syf, to zaraza ta przejdzie na wszystko, co mu się aktywnie nie przeciwstawia. Stąd na przykład Katolicki Uniwersytet Lubelski lewaczeje siłą bezwładu, a szkoła wyższa o. Rydzyka ma się dobrze. Trzeba ją tylko intelektualnie podszlifować. A wtedy będzie można z wojującym konserwatyzmem wyjść na zewnątrz.
Marek Jan Chodakiewicz