Aktualizacja strony została wstrzymana

Zwycięstwo Obamy czy lewicy? – Piotr Jaroszyński


Ameryka, bo tak najczęściej Polacy określają Stany Zjednoczone, wpisała się mocno w dzieje Polski. Braliśmy udział w powstaniu pierwszych kolonii (Jamestown) i w wojnie o niepodległość (Kościuszko, Pułaski), a przez ostatnie dwieście lat osiadały tam dziesiątki milionów polskich emigrantów, gdy wskutek zaborów, wojen lub komunizmu normalne życie w Ojczyźnie było trudne lub wręcz niemożliwe. Nic więc dziwnego, że ze wszystkich państw na całym świecie Amerykę darzymy, jako Polacy, szczególnym sentymentem. A jest to również kraj, w którym emigranci najmniej odczuwają, że są emigrantami, a więc obcymi czy obywatelami drugiej kategorii, ponieważ prawo dla wszystkich jest równe, a każda mniejszość etniczna może organizować własne życie zgodnie z wzorami i ambicjami zaczerpniętymi z własnej kultury. Dla wielu Polaków Ameryka stała się faktycznie drugą ojczyzną.

Nie oznacza to jednak, że w Ameryce wszystko toczy się sua sponte, a więc samoczynnie. I tutaj ścierają się ze sobą różne grupy interesów (lobby), które chcą mieć wpływ zarówno na politykę wewnętrzną, jak i zewnętrzną państwa. Mało powiedziane: politykę, od pewnego czasu jest to wręcz walka o cywilizację. Bo Ameryka się zmienia, i to do tego stopnia, że istnieje obawa, czy czasem nie jest wręcz sterowana przez środowiska, dla których najważniejsza jest ideologia oraz interesy, niekoniecznie amerykańskie.
Nie ma potrzeby gloryfikowania Ameryki. Wiadomo, że u źródeł jej powstania najważniejszą rolę odegrały dwa czynniki: anglosaski protestantyzm i… masoneria. Ale tu trzeba wyjaśnić, że i jedno, i drugie posiadało swoje odmiany, w tym wypadku, przynajmniej do pewnego stopnia, pozytywne. Protestantyzm anglosaski kładł duży nacisk na tzw. wartości konserwatywne, jak rodzina czy patriotyzm, natomiast masoneria amerykańska tym różniła się od masonerii francuskiej, że ta druga była zdecydowanie ateistyczna (czego przykład znajdziemy w bezwzględnym zwalczaniu Kościoła katolickiego w czasie rewolucji francuskiej), pierwsza natomiast była deistyczna, co otwierało drogę do tolerancji religijnej. I faktycznie po dziś dzień w Stanach Zjednoczonych religii i wyznań jest bez liku. W sumie więc demokracja amerykańska była wyjątkowo otwarta, ponieważ dopuszczała różnorodność organizowania się, tworzenia stowarzyszeń, klubów, kółek, a wraz z rozwojem technik medialnych – wydawania własnych gazet, otwierania własnych stacji radiowych czy telewizyjnych. Przykładem może tu być niezwykle bogate życie Polonii chicagowskiej, która ma swoje szkoły podstawowe i średnie, wydaje czasopisma, nie mówiąc już o dziesiątkach stacji radiowych.
I to wszystko w jakiejś mierze jeszcze trwa, choć na horyzoncie, i to od dłuższego czasu, zaczęły gromadzić się chmury. Natura ludzka nie jest niewinna, a cywilizacje nie są bezczynne. Prawdziwa wolność musi mieć system zabezpieczeń, by bronić się zarówno przed przemocą, jak i podstępem. Pierwszą dostrzec jest łatwo, drugi – znacznie trudniej. Bo podstęp rodzi się w intelekcie, jest wymyślny, chce wprowadzić kogoś w błąd lub wręcz wyprowadzić w pole. Z tego punktu widzenia, by zrozumieć kierunek zmian we współczesnej Ameryce, trzeba zajrzeć nie na plac budowy i nawet nie do studia telewizyjnego, ale na… uniwersytety. Co tam takiego się stało?
Polityczna poprawność zakneblowała profesorom usta. Boją się pisać i mówić prawdę, jeśli to nie jest politycznie poprawne, ponieważ mogą po prostu stracić pracę, mogą być podani do sądu lub w najlepszym razie będą społecznie izolowani. Do tego doszło. Zastraszono profesorów, a ci nie potrafili się obronić. Zaatakowano mózg społeczeństwa. Posunięcie bardzo przemyślane, bo przecież po co szarpać słonia za nogę, jeśli można mu zakryć oczy.
Kiedy to się stało? Przełomowym momentem był rok 1968, który w różnych krajach czy na różnych kontynentach uzyskał status rocznicy dziejowej, równy rocznicy rewolucji październikowej czy rewolucji francuskiej. U nas rocznica ta symbolizuje antysemicką politykę władz PRL, której miała przeciwstawić się młodzież akademicka. A co było w Stanach? Tam nastąpiło załamanie tradycyjnego systemu wartości amerykańskich, u których podstaw leżała rodzina i wiara. Młodzież zbuntowała się przeciwko własnym rodzicom i wyniesionej z domu religii (głównie protestanckiej i katolickiej), a symbolem całego ruchu byli hippisi. Czy zbuntowała się sama, czy ktoś jej w tym pomógł? Niestety, ktoś jej pomógł. Ale kto? Oczywiście, że profesorowie. Ale jacy? Ano, byli to profesorowie pozostający pod przemożnym wpływem Szkoły Frankfurckiej, a jej guru był w owym czasie profesor Herbert Marcuse. To on wraz z innymi profesorami wyemigrował z Niemiec w latach 30., by miękko wylądować na katedrach uniwersyteckich wielu prestiżowych uczelni amerykańskich. A co to była owa Szkoła Frankfurcka? Było to środowisko lewicy zachodniej, rasowych marksistów, którzy szykowali rewolucję dla Zachodu. Miała ona przebiegać zupełnie inaczej niż rewolucja bolszewicka. Ta ostatnia bowiem skierowana była do ciemnej masy analfabetów, stąd wystarczyły hasła propagandowe, rozpalenie emocji, knut i karabin. Tu natomiast chodziło o to, żeby zajść ofiarę w sposób bardziej wyrafinowany, od strony tzw. nadbudowy (to jest termin marksistowski), czyli kultury, poprzez którą człowiek postrzega świat. W tej nadbudowie najważniejszą rolę odgrywa sztuka (stąd hołubienie bądź potępienie artystów, lansowanie różnych mód etc.), media oraz nauka. Na pierwszym miejscu jest nauka, ponieważ obejmuje ona formowanie mentalności wszystkich obywateli od najmłodszych lat (od przedszkola) aż po elity elit, czyli profesorów. Marksiści z kręgu Szkoły Frankfurckiej nie zajmowali się ani matematyką, ani chemią, ale dążyli do opanowania humanistyki, a w jej ramach głównie teorii literatury, psychologii i filozofii, bo te dziedziny to mózg i oczy społeczeństwa, niezależnie od tego, czy jest ono wielkie jak słoń, czy małe jak mrówka. Ich zadanie było ułatwione dlatego, że w systemie amerykańskiej edukacji szkoły wyższe, a więc college i uniwersytet, są częścią campusu, czyli jakby miasteczka poza miastem, a tym samym poza sąsiadami, rodziną i normalnym życiem. Młody człowiek wywieziony do takiego campusu, nawet o tysiące mil od domu, w okresie gdy jest jeszcze plastycznym materiałem, bardzo podatnym na jakiekolwiek formowanie, mógł być z łatwością poddany indoktrynacji lub praniu mózgu w imię nauki, a faktycznie w imię lewicowej ideologii. Socjaliści, tworzący przecież międzynarodówkę, zaszli Amerykę nie od strony własności, ale od strony mentalności.
Teraz popatrzmy. Od roku 1968 minęło 40 lat. Wyrosły nowe pokolenia Amerykanów, dla których najbliższe są idee lewicowe, bo tego uczyli się w szkole, w college’u, na uniwersytecie. To jest dziś potężny elektorat. I właśnie do takiego elektoratu zwrócił się Obama, zwrócił się ich językiem, przy pomocy zrozumiałych dla nich kategorii ideowych, a nawet takich samych gestów (czasami dość luzackich). A wtórowały mu niezliczone media, w których pracują absolwenci tych właśnie szkół. McCain mówił językiem „archaicznym”, który rozumie tylko pokolenie odchodzące, więc dla wielu młodszych ludzi on już nie był swój. Na zwycięstwo Obamy pracowały nie tylko media czy wielkie pieniądze, ale całe lata, lata pracy naukowców nad zmianą mentalności Amerykanów. Taki proces nie jest łatwo zatrzymać, a co tu mówić o jego odwróceniu.
Czy wszystko wobec tego stracone? Szanse są, pod warunkiem, że klasa średnia nie da się spauperyzować, zostanie wierna wartościom rodzinnym i religijnym, a nade wszystko będzie unikała jak ognia szkół publicznych, stawiając na szkoły prywatne i edukację domową. Bo gdy młody człowiek zostanie dobrze uformowany, intelektualnie i moralnie, wtedy będzie walczył i nie da sobą manipulować. Więc nie wszystko jest stracone, prawi Amerykanie o tym wiedzą, wyciągną wnioski, podejmą wyzwanie, walka jeszcze się nie skończyła.

Prof. Piotr Jaroszyński


Za: Nasz Dziennik, Poniedziałek-Wtorek, 10-11 listopada 2008, Nr 263 (3280)


.