Aktualizacja strony została wstrzymana

Jeszcze w sprawie „walki o demokrację” na Białorusi – Jacek Bartyzel

Jak było do przewidzenia, po dokonanym przeze mnie osądzie naszej polityki wobec Białorusi zostałem przez niektórych, skłonnych do upraszczania sobie ocen i przyklejania sztampowych etykietek, zakwalifikowany do grona „popleczników reżimu” Aleksandra Łukaszenki, przy okazji dowiadując się – nie po raz pierwszy zresztą – że konserwatyści mają kłopot z postrzeganiem rzeczywistości taką, jaka ona jest naprawdę. Cóż, wierzę, że demokraci są święcie przekonani o tym, że ich narracja o świecie jest tą jedynie prawdziwą, lecz nie rozumieją jednej rzeczy: że mogą pozostawać w tym błogostanie tylko dlatego, że jest to narracja dziś hegemoniczna, a nie dlatego, iżby posiedli oni wiedzę prawidłowego identyfikowania pryncypiów bytu.

Oryginalniejszym sposobem kontrowania mojej opinii było wszelako przytoczenie na jednym z portali analizy dokonanej przez – z pewnością zacnych – konserwatystów białoruskich, którzy, w oparciu o kategorie wypracowane przez prof. Plinia Corrêę de Oliveirę, stwierdzili, iż rządów A. Łukaszenki nie można uznać za „dyktaturę kontrrewolucyjną”, biorąc pod uwagę następujące okoliczności: 1) pod jego rządami wciąż obowiązuje ustawodawstwo proaborcyjne, i to bez żadnych ograniczeń; 2) Kościół katolicki nie ma pełnej swobody działania, religia (katolicka) nie jest nauczana w szkołach, nie jest uregulowany status własności kościelnej oraz nie dokonano zwrotu świątyń, zabranych Kościołowi jeszcze w XIX wieku; 3) nie jest w poszanowaniu własność prywatna ani nie dokonano restytucji własności zagrabionej przez władzę sowiecką.

Cóż mogę odpowiedzieć jednym i drugim? Po pierwsze, żadnej apologii A. Łukaszenki nie uprawiałem. Jego istnienie i prezydenturę traktuję po prostu jako empiryczny fakt: Białoruś nie ma innego prezydenta (tym bardziej zaś prawowitego dziedzica), toteż relacje polsko-białoruskie nie mogą go ignorować ani dezawuować. Gdyby którykolwiek z jego kontrkandydatów naprawdę wygrał z nim wybory i objął urząd, rząd polski tak samo powinien przejść nad tym faktem do porządku dziennego i z jego następcą układać nasze stosunki. Podobnie nie formułowałem pod adresem Polaków na Białorusi postulatu entuzjastycznego popierania prezydenta Łukaszenki, a jedynie zachowania, zwłaszcza przez ludzi aspirujących do występowania jako reprezentacja tamtejszej Polonii, zwykłej lojalności wobec władzy państwowej i jej piastuna. Uważam po prostu, że bezwarunkowe angażowanie się po stronie opozycji antysystemowej i nie ukrywającej dążenia do obalenia istniejącej władzy jest działaniem jednoznacznie szkodzącym interesom naszych rodaków w tym kraju. Wydawałoby się, że jest to elementarz zdrowego rozsądku, ale widać nie dla wszystkich. Przecież nawet w systemach parlamentarno-demokratycznych organizacje reprezentujące jakąś mniejszość narodową w danym państwie zazwyczaj jak ognia unikają posądzenia o antypaństwową wywrotowość i nawet zwyczajowym sprawdzianem ich lojalności jest to, że nie głosują za votum nieufności dla rządu (jakiejkolwiek barwy) w przesileniach gabinetowych.

Po drugie (tu już odnoszę się do analizy owych, nieznanych mi dotąd, ale na pewno sympatycznych, białoruskich „oliveirystów”), nawet w przysłowiowym „pijanym widzie” nie przyszłoby mi do głowy postrzegać w A. Łukaszence „dyktatora kontrrewolucyjnego”. Nie znam też nikogo, kto by tak sądził, a gdyby się taki znalazł, to rzeczywiście należałoby go uważać za pomylonego. Czy jednak może mi ktoś wskazać w obozie jego manifestujących przeciwników jakiegokolwiek kandydata na kontrrewolucjonistę – „dyktatorskiego” czy „konstytucyjnego”, obojętnie? Ja nie widzę nikogo, po żadnej stronie, kto należałby do naszego, kontrrewolucyjnego świata ideowego, więc jest to spór, który również i z tego powodu nie powinien nas (kontrrewolucjonistów) angażować, a w takiej sytuacji status quo jest opcją najrozsądniejszą, choćby dlatego, że zmiana rewolucyjna jest niewiadomą. W tym położeniu lepiej kierować się maksymą politycznej roztropności owej staruszki w Syrakuzach, która jako jedyna modliła się za tyrana Dionizjosa (aby nie nastąpił gorszy), podczas gdy wszyscy życzyli mu śmierci (patrz św. Tomasz z Akwinu, De regno, rozdział 7). Nawiasem mówiąc, choć wcale nie jest to najważniejszy problem, w ogóle nie sądzę, aby A. Łukaszenka był dyktatorem (w pejoratywnym, neutralnym czy aprobatywnym sensie). To raczej „kulawy” demokrata; z braku lepszego określenia można by jego system rządów nazwać „demokraturą”.

Lecz, powie ktoś, przecież wszystkie elementy materialne analizy białoruskich „oliveirystów” są poprawne. Prawda, ale spójrzmy na to nieco szerzej, zarówno od strony przyczyn, jak i możliwych dróg wyjścia. Ustawodawstwo proaborcyjne na Białorusi nie zostało wprowadzone przez A. Łukaszenkę, lecz jest odziedziczone po systemie sowieckim. Brak jakichkolwiek zmian w tym zakresie wynika przede wszystkim z bezbrzeżnej ignorancji posowieckiego społeczeństwa, które znikąd nie miało pomocy, by obudzić sumienia i po prostu nauczyć tych ludzi, że aborcja jest zabijaniem żywych istot w pełni ludzkich. Katolicki Kościół „katakumb” nie miał możliwości prowadzenia normalnej pracy duszpasterskiej, Cerkiew prawosławna była zawsze zbyt „uduchowiona” i skoncentrowana wyłącznie na zewnętrznych formach obrzędowości, aby zajmować się nauczaniem moralnym. To smutne, ale zanim pojawi się tam możliwość podjęcia jakiejś skutecznej akcji legislacyjnej, konieczne jest wykonanie ogromnej pracy uświadamiającej w tym zakresie społeczeństwo. Przecież nawet w Polsce, gdzie pod rządami Prymasa Tysiąclecia Kościół przywiązywał ogromną wagę do tej kwestii, trzeba było kilku dekad, aby zmieniło się generalne nastawienie do tego problemu. Czyż zresztą nie byłoby to wdzięczne i wielkie pole pracy dla polskich i katolickich działaczy na Białorusi, zamiast awanturowania się o wyniki wyborów?

Dokonajmy zresztą pewnego eksperymentu myślowego. Załóżmy, że na Białorusi panuje w ogólności nadal taki system władzy jak obecnie, opozycja jest na różne sposoby szykanowana i ograniczana, dzieją się nieprawidłowości wyborcze, ale aborcja jest w tym kraju zakazana. Czy ta ostatnia okoliczność wpłynęłaby tonująco na wojnę propagandową, toczoną z Białorusią przez „świat demokratyczny”? Niewczesne i ponure żarty. Byłby to jeszcze jeden powód, by rozdzierać szaty nad „niedemokratycznością reżimu”, w tym wypadku „nieszanującego praw reprodukcyjnych kobiet”. Czyż trzeba przypominać, że spośród wszystkich komunistycznych genseków najgorszą reputację wśród demokratów miał CeauÅŸescu, właśnie dlatego, że jako jedyny z nich (choć oczywiście nie z powodu poszanowania prawa naturalnego) zakazywał aborcji (a nadto wprowadził ograniczenia w zakresie rozwodów – jeszcze jedno „prawo człowieka” dla demokratów)?

Podobnie rzecz ma się z poszanowaniem i restytucją własności prywatnej. Wymaganie od „kołchoźników” (pod tym względem prezydent Łukaszenka jest przecież statystycznym odbiciem horyzontu mentalnego ogółu ludności) zrozumienia wagi tej instytucji wydaje się podejściem mało realistycznym. Lecz czy inaczej jest pośród „opozycji demokratycznej”? Demokraci przecież nigdy nie byli, mówiąc eufemistycznie, nadzwyczaj przywiązani do własności prywatnej, zwłaszcza tej dziedziczonej i rodowej, z natury rzeczy niedemokratycznej. My przecież mamy od lat ponad dwudziestu demokrację, a zbójeckie dekrety wywłaszczeniowe PKWN nadal mają moc prawną.

Jeszcze trudniejsza jest kwestia położenia Kościoła katolickiego w tym kraju. Prezydent Łukaszenka prowadzi taką samą „politykę religijną”, jak wszyscy inni przywódcy republik postsowieckich, to znaczy – mając zapewne jakąś, niejasną i słabo zreflektowaną, świadomość tego, że po kataklizmie wywołanym przez bolszewicki antyteizm społeczeństwa mogą odrodzić się tylko dzięki odzyskania religijno-moralnych fundamentów człowieczeństwa – popiera, nawet ostentacyjnie, religię „narodową”, czyli tradycyjną w danym kraju i większej części ludności. W republikach azjatyckich taką religią jest na ogół mahometanizm, na Białorusi – podobnie jak w Rosji – prawosławie. Lecz problem sytuacji Kościoła katolickiego nie jest jakąś specyfiką tego kraju, lecz częścią ogólnego i trwającego od tysiąca lat problemu schizmy. Obawiam się zatem, że optymalnego rozwiązania kwestii pełnej wolności Kościoła katolickiego nie znajdzie się, pod żadnym reżimem politycznym, dopóki rana schizmy nie zostanie uleczona i zagojona, bo jest to problem teologiczny i eklezjalny, a nie polityczny. Wszystko, co można i należy robić w istniejącej sytuacji, aby poszerzać przestrzeń wolności Kościoła, wymaga cierpliwości, roztropności, taktu, dyplomacji, a nade wszystko wiary. Jest jednak pewne, że najgorszą przysługą, jaką można wyrządzić Kościołowi na Białorusi jest rzucanie rzymskich katolików (w tym narodowości polskiej) na szaniec walki z władzą państwową o przestrzeganie „standardów demokracji”; jeśli katolicy będą postrzegani jako „naturalny” i nieprzejednany wróg „niedemokratycznego reżimu”, to Kościół też będzie traktowany jako wróg państwa. Czy to takie trudne do pojęcia?

Przeprowadźmy teraz inną symulację intelektualną. Załóżmy, że działacze polscy na Białorusi poszli po rozum do głowy, stali się świadomymi kontrrewolucjonistami i zamiast z białoruską „opozycją demokratyczną” szturmować pałac „dyktatorskiej władzy”, podjęli na przykład akcję w obronie życia poczętego albo/i na rzecz nauki religii katolickiej w szkołach. Przyjmijmy też, że pomimo tej zmiany celów i dowodów lojalności wobec władzy państwowej jako takiej, „tyran” i tak dalej będzie się srożył i pałki milicjantów będą nadal spadać na tych działaczy, chociaż z innego powodu. Czy wobec takiego obrotu rzeczy usprawiedliwione będzie nie tylko ewentualne mobilizowanie opinii społecznej w Polsce, ale również podjęcie jakiejś interwencji przez polski rząd? Otóż, w wypadku tego rodzaju – tak. Nie zaliczam się do tych konserwatystów, którzy przyjęli za swoją, nowożytną ideę absolutnej suwerenności każdego państwa, wykluczającą w każdym wypadku „ingerencję w sprawy wewnętrzne”. Zasada nieingerencji jest normą zwyczajną, ale względną. Przyjmuję klasyczno-chrześcijańskie, przednowożytne rozumienie „prawa narodów”, które relacje także między państwami podporządkowuje respektowaniu nakazów prawa naturalnego pochodzenia boskiego. Ten z chrześcijańskich autorów, który wniósł wyjątkowy wkład do doktryny ius gentium, hiszpański dominikanin Francisco de Vitoria, nauczał, że władca chrześcijański ma prawo nawet do wszczęcia wojny przeciwko innemu władcy, jeżeli istnieją nieodparte dowody niesłusznego gnębienia przez niego jego poddanych. Nie może być to jednak decyzja arbitralna, wynikająca na przykład z tego, że owi poddani się na to skarżą; musi być to powód bezsprzeczny dzięki dowiedzeniu oczywistej niewinności poddanych tyrana, którzy pragną wypełniać nakazy prawa naturalnego, a on im tego zakazuje. W podanym wyżej przypadku ów dowód byłby przeprowadzony. Zejdźmy jednak teraz „na ziemię” i postawmy pytanie: czy w podanej przez nas sytuacji rząd polski, czy jakikolwiek inny demokratyczny, by interweniował – nie mówię nawet: zbrojnie, ale jakkolwiek? Odpowiedź jest chyba oczywista. Natomiast interwencja w obronie „standardów demokratycznych”, czyli motywowana ideologią a nie prawem naturalnym, uważana jest za „normalną”! Oto przepaść między „nimi” a „nami”!

Niestety, ta przepaść często, nazbyt często, istnieje tylko w teorii. Kiedy przychodzi co do czego, co i rusz jakiś konserwatysta (narodowiec, tradycjonalista, ogólnie rzecz człowiek prawicy, więc „naturalny” kandydat na kontrrewolucjonistę) zaciąga się bez namysłu pod cudze sztandary, w mgnieniu oka zapominając o czym rozmyślał, dywagował, przekonywał siebie i innych. Nie uważam wprawdzie, aby rzeczą złą samą w sobie było współdziałanie, w określonych sytuacjach i dla jasno wytyczonych celów, z ludźmi mającymi w pewnej mierze inne niż my przekonania: to rzecz normalna w polityce, gdzie niczego nie dałoby się zrobić, gdyby liczyć tylko na „nasze szable”. Nagminnie powtarzającym się nieszczęściem polskiej prawicy jest natomiast to, że nie potrafi ona – jeśli nie narzucić en bloc, to przynajmniej wyartykułować i wynegocjować w części naszych celów, naszych postulatów, naszych warunków, pod którymi godzimy się iść jakiś odcinek drogi razem. (Zapewne na tę samą chorobę cierpią i konserwatyści białoruscy, ilu ich tam jest.) Od lat bezustannie powtarza się ten sam schemat: lewica – demokraci, demoliberałowie, rewolucjoniści z przekonań i temperamentu – określa najpierw samą, metapolityczną aksjologię osi politycznego konfliktu, potem wypracowuje i narzuca semantykę, zasób pojęć i kategorii opisywania rzeczywistości, wreszcie desygnuje publicznego wroga, wypowiada mu wojnę i wszystkich stawia pod pręgierzem: kto z naszym wrogiem albo i neutralny – ten „zły”, kto pod naszym sztandarem (na wszystkich wyżej wskazanych warunkach), ten „dobry”. I zagubieni, zastraszeni, niezdolni do artykulacji własnych priorytetów, niedoszli „kontrrewolucjoniści”, zaciągają się pod ten sztandar, bez żadnych warunków, z całym dobrodziejstwem inwentarza, tylko po cichu myśląc sobie: może i my coś przy tej okazji „ugramy”. Nie, nie „zdradzają” (przynajmniej subiektywnie), jak to się im często a pochopnie zarzuca, nie wyrzekają się zasad, broń Boże, nadal w nie „wierzą”. Myślą sobie przecież: ta gigantomachia między demokratycznym Aniołem a dyktatorskim Diabłem to oczywista bzdura, my w tę mitologię nie wierzymy, my przecież stając u boku demokratów do walki z tym lub owym „buraczanym dyktatorem”, chcemy osiągnąć coś innego niż wywalczenie „demokratycznych standardów” (cywilizację chrześcijańską, substancję narodową, wolność gospodarczą – co komu najmilsze, bo przecież prawica jest „pluralistyczna”), mamy coś innego „na myśli”. Tylko że to, co konserwatyści rallies do demokracji „mają na myśli”, w żaden sposób się nie aktualizuje w bycie; to nawet nie przebije się do nikogo, bo dyskurs publiczny wypełniają tylko i w zupełności owi obrońcy „standardów” i „praw człowieka”.

A potem, kiedy już wszystko stanie się jasne, ci angażujący się w tak bezsensowną „politykę” (i oskarżający sceptyków o eskapizm albo wręcz sprzyjanie złu) prawicowcy, sami sobie nie mogą się nadziwić, że znów nic im się nie udało, że wyszło zupełnie inaczej niż chcieli. Tak będzie prawdopodobnie i teraz. Prędzej czy później, „demokracja zwycięży” zapewne i na Białorusi. Nietrudno przewidzieć, że według wypróbowanego po wielokroć scenariusza. W końcu uda się zmusić „dyktatora”, aby zasiadł z odpowiednio dobraną „opozycją demokratyczną” do jakiegoś „okrągłego stołu”, a ci będą potem chodzić w glorii libertadores. I kiedy już dwie lub trzy bandy zwane partiami zaczną swoją zwyczajną „rywalizację wyborczą”, kiedy zamiast monopolu medialnego Łukaszenki nastanie medialny monopol jakiegoś białoruskiego Michnika czy Waltera, kiedy lichwiarze dostaną za bezcen wszystko, co ma jakąkolwiek wartość, a zwłaszcza kiedy okaże się, że następnym stadium demokratyzacji będą parady sodomitów w Mińsku, „małżeństwa jednopłciowe” i polityczne parytety penisów i wagin, zaś ciemny motłoch z posowieckich kołchozów stanie się przeszkodą dla rozwoju „młodych, wykształconych”, więc najlepiej poddać go eutanazji, to wówczas owi konserwatywni „współtriumfatorzy” (z trzeciego rzędu) rozdziawią usta ze zdziwieniem i poskarżą się: „nie tak to sobie wyobrażaliśmy”. Będą jak ci hiszpańscy (niektórzy) karliści, którzy mając Franco za złe, że nie restaurował monarchii tradycyjnej, katolickiej i legitymistycznej, przystąpili do antyfrankistowskiej „opozycji demokratycznej” z socjalistami, komunistami i inną canalla roja, i doczekali się tego, że ta opozycja wynegocjowała z diadochami Caudilla (którzy w tzw. międzyczasie zdążyli stać się „zmęczonymi liberałami”) monarchię… uzurpatorską, demokratyczną i ateistyczną. Będą, jak zwykle, wystrychnięci na dudka.

Jacek Bartyzel

Za: Organizacja Monarchistów Polskich - legitymizm.org | http://www.legitymizm.org/kontrrewolucja-bialorus

Skip to content