Aktualizacja strony została wstrzymana

Od Obamy do Emanuela – Jan Engelgard

Opadł już wyborczy pył w Ameryce i powoli wyłaniać się będzie prawdziwy obraz tego, co się wydarzyło. Sceny jakie widzieliśmy na ekranach telewizorów po ogłoszeniu wyników były charakterystyczne – w Phoenix, w kwaterze McCaina, biali (ani jednego Murzyna czy Mulata) z przerażeniem patrzyli na wyniki, a w Nowym Jorku szalał różnokolorowy tłum wyborców Obamy. Dwie Ameryki, dwa światy. Coś takiego stało się po zakończeniu wojny secesyjnej, kiedy do miast i miasteczek Południa napłynęli niewychowani przybysze z Północy. To cywilizacyjne zderzenie opisała po mistrzowsku Margareth Mitchell w „Przeminęło z wiatrem”. Od tej pory Ameryka jest na trwale podzielona, aż dziw bierze, że trwa to tak długo, ponad 140 lat.
Obama nie jest wcale „wypadkiem przy pracy”, nie jest żadnym fenomenem, a jego wybór – wbrew pozorom – nie jest wcale przełomem. Obama zaistniał tylko dlatego, że tego chciał establishment Partii Demokratycznej. Bez tego nawet jego największe talenty nie miałyby żadnego znaczenia. Gdzieś, w centralnym ośrodku władzy, uznano, że Obama będzie dobrym wehikułem, że już można wystawić na pierwszą linię czarnego, bo po Bushu przejdzie każdy kandydat demokratyczny. Dzisiaj powoli odsłania się obraz tego, co dzieje się za plecami Obamy. Madeleine Albright, Zbigniew Brzeziński – doradcy, a na nr 1 wyrasta Rahm Emanuel, były obywatel Izraela, ponoć „przyjaciel Polaków”, o którym zmarły Edward Moskal mówił, że nie ma pojęcia o naszej tradycji i o naszych marzeniach. W mediach w Polsce pieje się z zachwytu, że przy Obamie jest „nasz człowiek”, ale to taki sam „nasz człowiek” jak np. Daniel Fried, specjalista od spraw polityki wschodniej tak przy rządach demokratów, jak i przy republikanach.
Co to wszystko może oznaczać? Ano to, że politykę zagraniczną USA będą nadal kreować te same ośrodki co od lat. Ci więc, którzy cieszą się z upadku neokonserwatystów mogą się rozczarować – teraz będzie neokonserwatyzm bez neokonserwatystów. Przypomnę tylko, że w okresie ponoć umiarkowanego i pokojowego Clintona Ameryka przez 78 dni bombardowała kraj w środku Europy – Serbię, a pani Albright twierdziła, że mając taką wielką armię, jaką mają USA nie można sobie pozwolić, by była ona bezczynna. Różnica między Clintonem a Bushem polegała tylko na tym, że Clinton atakował i bombardował przy zgodzie Europy, a Bush nie. Nie dziwię się więc temu, że np. w Moskwie przyjęto wybór Obamy bez fajerwerków radości, Bush był przynajmniej „uczciwym człowiekiem”, jak stwierdził Putin, a Obama? Któż to wie, wiadomo za to, kim są i jakie koncepcje mają ludzie, którzy za nim stoją.
Polska może więc być nadal wygodna dla Waszyngtonu w prowadzeniu polityki „szarpania Rosji”, która to polityka nie ma wiele wspólnego z polskim interesem narodowym, ale jest potrzebna Ameryce. Obym się mylił, ale chyba w tej kwestii niewiele się zmieni.

Jan Engelgard


Za: engelgard.pl


.