Aktualizacja strony została wstrzymana

„Nazywajcie ich faszystami…” – Leszek Źebrowski

Już po egzekucji polskich oficerów, w 1943 r. ukazała się stalinowska dyrektywa, która zalecała: „Gdy obstrukcjoniści staną się zbyt irytujący, nazwijcie ich faszystami, nazistami albo antysemitami. Skojarzenie to, wystarczająco często powtarzane, stanie się faktem w opinii publicznej”. Pytanie – skąd tak dobrze znają ją organizatorzy i uczestnicy zamieszek, wywołanych podczas Marszu Niepodległości, oraz usłużni publicyści i politycy, którzy murem stanęli za zadymiarzami, usiłując wytworzyć (na szczęście tym razem niezbyt skutecznie) propagandowy fakt w opinii publicznej?

Mówienie o uczestnikach Marszu Niepodległości jako o „faszystach”, a o lewackich bojówkarzach jako „antyfaszystach” to wulgarne nadużycie pojęć, które przecież mają konkretne znaczenie nie tylko semantyczne, ale też historyczne. Czy walka o niepodległość Polski, a także upamiętnianie jej obrońców to faktycznie jest „faszyzm”, a przeciwstawianie się biało-czerwonym flagom i wymachiwanie czerwonymi szmatami, symbolami nie tylko komunizmu, ale też… nazizmu (wszak III Rzesza Niemiecka wprowadzała ludobójstwo pod taką flagą i pod znakiem połamanego krzyża), to jest jakiś „antyfaszyzm”? Czy można znaleźć jakiekolwiek analogie między uczestnikami marszu a faszyzmem jako takim, czy też raczej należy się ich doszukiwać, ale właśnie po przeciwnej stronie?

Faszyzm narodził się we Włoszech po I wojnie światowej jako antydemokratyczna doktryna polityczna i społeczna (wywodząca się z socjalizmu), odwołująca się do silnego kultu państwa i jego przywódcy (wodza), głosząca potrzebę stosowania państwowego terroru w celu unicestwienia wszelkich „wrogów”. Choć przeciwstawiał się propagandowo komunizmowi, był mu nadzwyczaj bliski, można powiedzieć, że stanowił drugą stronę tego samego, lewicowego medalu. Na ogół utożsamiany był również z niemieckim narodowym socjalizmem (nazizmem), który stał się jego skrajną odmianą. Zarówno faszyści, jak i szczególnie naziści nie widzieli jednak nic złego w ścisłej (a nawet bardzo ścisłej) współpracy z komunizmem, choć werbalnie przeciwstawiali się temu kierunkowi jako groźnej konkurencji w zdobywaniu i utrzymywaniu władzy. W Polsce faszyzm i jego bardziej radykalna odmiana – nazizm, nie znalazły naśladowców i organizacje do tych ideologii nawiązujące nie pozostawiły w pamięci zbiorowej nawet swych nazw, były nieliczne i pozbawione jakiegokolwiek znaczenia. W Polsce Ludowej komuniści, a w ostatnim dwudziestoleciu ich ideowi (i nie tylko ideowi) spadkobiercy usiłują określać tym mianem środowiska wywodzące się z Narodowej Demokracji, której zasługi dla odzyskania niepodległości w 1918 r. są przecież niepodważalne. Dochodziło do tego i dochodzi przede wszystkim dlatego, że ci, którzy usiłują narzucić nam taką interpretację, zasług dla niepodległości Polski zarówno wówczas, jak i później, nie mają praktycznie żadnych. Co więcej, ich protoplaści nie byli przecież bierni. Gdy Polska w bólach odzyskiwała niepodległość w latach 1918-1921 (był to bowiem długi proces walki o kształt terytorialny i w miarę bezpieczne granice), byli całkowicie po drugiej stronie!
Najazd bolszewicki na Polskę i jego kulminacja w 1920 r. zjednoczył z jednej strony cały prawie Naród, z drugiej zaś mieliśmy ruchy odśrodkowe i piątą kolumnę w postaci środowisk komunistycznych i komunizujących.

Ideały uczestników tegorocznego Marszu Niepodległości i w bardzo licznych przypadkach zaangażowanie ich antenatów w roku 1918 (i później) uprawniają ich do przemarszu pod polskimi flagami. To nie byli „faszyści”, tylko ideowi – i na ogół rodzinni – spadkobiercy idei niepodległości i jej obrony. Z drugiej strony mieliśmy nawiązania wprost, bez jakiegokolwiek kamuflażu, do naszych (i nie tylko naszych) ciemiężycieli, najeźdźców i zdrajców spod czerwonej gwiazdy.

W dwudziestoleciu międzywojennym ruchy komunistyczne i skrajne, wywrotowe były nielegalne, posługiwały się terrorem, ich przywódcy i uczestnicy jawnie byli na usługach Związku Sowieckiego, a państwo polskie traktowali jako instytucję wrogą i zwalczali ją z całych sił. Niepodległość Polski traktowali z nienawiścią, granice – jako tymczasowe, a za prawdziwą ojczyznę uważali Związek Sowiecki. Ich wodzem był Włodzimierz Lenin, później Józef Stalin.

Gdy w 1933 r. do władzy w Niemczech doszedł Adolf Hitler, komuniści odczuli to jako zagrożenie dla swych planów podboju świata. Ale i tak uważali nazistów za mniejsze zło niż znienawidzonych socjaldemokratów. Naziści zaś nie widzieli nic złego w takim poparciu, co więcej, nie było większych przeszkód w pozyskiwaniu do swych szeregów byłych członków partii komunistycznej. To mocno wyciszana prawda, ale czy fakt, że komuniści (i ich następcy) dziś się tego wstydzą, ma nas skłaniać do przyjmowania ich punktu widzenia? Tym bardziej że ideowi pobratymcy w 1939 r. doszli jednak nie tylko do porozumienia, lecz także do bardzo ścisłego sojuszu. Dziś wprost trudno wyobrazić sobie wybuch i katastrofalne rozmiary II wojny światowej bez współpracy niemieckich nazistów i sowieckich komunistów w latach 1939-1941. Efektem ich sojuszu, planów i konkretnej współpracy były: IV rozbiór Polski dokonany w 1939 r., szereg agresji i aneksji dokonanych przez nazistów w Europie Zachodniej i Południowej oraz akty agresji i podboje komunistów wzdłuż ich zachodnich granic. To był najbardziej zbrodniczy akt w dziejach ludzkości, współpraca dwóch ludobójczych ideologii (z jednej strony „walka ras”, z drugiej „walka klas” – przynoszące te same skutki: ludobójstwo z przyczyn ideologicznych).

„Antyfaszyści”, gdzie wówczas byliście?

Polska została zaatakowana w 1939 roku z dwóch stron: 1 września przez hitlerowskie Niemcy, a 17 września przez stalinowski Związek Sowiecki. Była to zmowa nazistów (w terminologii dzisiejszych lewaków to właśnie byli faszyści) i komunistów, którzy byli w stanie bez trudu przezwyciężyć dzielące ich różnice i pogodzić nawet sprzeczne interesy. Co więcej, w ramach nowej ideologicznej, politycznej, organizacyjnej i wojskowej przyjaźni, najwyżsi urzędnicy sowieckiego państwa, przyjmując w Moskwie przedstawicieli nazistowskiego imperium, pozdrawiali ich nazistowskim „Heil Hitler!”, wyciągając prawą rękę nie gorzej, niż robili to podwładni Hitlera wobec swego wodza.

Niekiedy tymczasowa granica obu okupacji nie była ściśle ustalona i jednostki wojsk niemieckich zapuściły się daleko na wschód, nawet tam, gdzie komunistyczne bojówki siały grozę i zniszczenie. Posiadamy niewiele informacji na ten temat, ale te, które są dostępne, szokują. Oto np. w Kobryniu 17 września 1939 r. „niemieckie władze wojskowe Kobrynia porozumiały się wówczas z miejscowymi komunistami, w tym – rzecz paradoksalna – z Żydami, dostarczając im broń. W zamian za to komuniści rozpoczęli tworzenie oddziałów dywersyjnych do walki z wojskiem polskim. Nad miastem powiewały dwie flagi: jedna ze swastyką, druga czerwona. Sowiecko-niemiecka współpraca zaczynała nabierać rumieńców” (Marek Wierzbicki, „Polacy i Białorusini w zaborze sowieckim”, Warszawa 2000, s. 181). Należy dodać, że przecież obie flagi były czerwone – jedna ze swastyką, druga z sierpem i młotem. Podobnie było w Lubomlu – jednym z miast o największym procencie ludności żydowskiej II RP.
Wspólne defilady i wiece po zlikwidowaniu państwa polskiego przeprowadzono w bardzo wielu miejscowościach. Komuniści i naziści, występując wspólnie pod swastyką i gwiazdą z sierpem i młotem, pod czerwonymi flagami, okazywali jedność nie tylko pozorowaną. Była ona okupiona stratami we wspólnych walkach z Polską.

Uczestnicy takich komunistycznych bojówek byli później w Polsce Ludowej traktowani jako szczególnie zasłużeni, dopuszczani do najwyższych godności.
Gdy polscy niepodległościowcy krwawili w konspiracji przeciwko obu zaborcom, komuniści przebywający na terenach zagarniętych przez Związek Sowiecki przyjmowali sowieckie obywatelstwo, służbę w NKWD i Armii Czerwonej, byli prześladowcami zniewolonej ludności polskiej. Ci, którzy pozostali na ziemiach zajętych przez III Rzeszę Niemiecką, nie chcieli się przeciwstawiać dyrektywom swych moskiewskich mocodawców. Jakoś wówczas nie zależało im na pozyskaniu miana „antyfaszystów”. A dziś tak bardzo by im się to przecież przydało.

Siłą ich argumentów jest siła kamieni

Seweryn Blumsztajn, jeden z propagatorów lewackiej manifestacji 11 listopada, już w tamtym roku przy podobnej okazji polecał zabranie do plecaków kamieni. W tym roku do tego nie nawoływał, ale kamienie i butelki poleciały, zatem w plecakach i kieszeniach były… Środowiska lewackie, hałaśliwe i w istocie bezkarne (czy mamy przypadki ścigania i skazywania osobników za propagowanie komunizmu?; czy symbole komunistyczne są usuwane?) po raz kolejny usiłowały wymóc na społeczeństwie przyzwolenie na zachowania, jakich byliśmy świadkami 11 listopada, gdy święto państwowe i narodowe usiłowano sprowadzić do farsy, a inaczej (niż oni) myślących – obrzucać obraźliwymi epitetami i kamieniami.
Tak się rodził faszyzm, tak się rodził komunizm – od terrorystycznej działalności bojówek, od narzucania przemocą swoich „racji” na ulicach, od łamania prawa, od fałszywej propagandy. Z czym mieliśmy do czynienia na ulicach Warszawy?

Zgodnie z orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego z 18 stycznia 2006 r. „na organach władzy publicznej ciąży obowiązek zapewnienia ochrony grupom organizującym demonstracje i biorącym w nich udział, bo tylko w ten sposób można realnie gwarantować wolność zgromadzeń (…) prawo do kontrdemonstracji nie może sięgać tak daleko, by ograniczało prawo do demonstracji. Obowiązkiem władzy publicznej jest stworzenie skutecznych przesłanek odbycia zgłoszonego zgromadzenia w sytuacji, gdy poprzez zachowania innych uczestników życia publicznego zagrożone byłoby zrealizowanie wolności zgromadzeń (…)”.

Trzeba tu jeszcze przypomnieć fakt pobicia przez zamaskowanych bandytów trzech osób jadących pociągiem do Warszawy na Marsz Niepodległości. Wybrali na swe ofiary właśnie tych, a nie innych pasażerów, co świadczy o atmosferze, jaka panowała wokół marszu, zanim się rozpoczął. Wiadoma gazeta jakoś nie lamentuje nad tym wydarzeniem, nie moralizuje i nie rozdziera szat. A tak byłoby przecież w sytuacji odwrotnej.

Pokażcie prawdziwe oblicze!

Jeśli lewaccy zadymiarze (i ich polityczni mentorzy) uważają się za zwolenników demokracji, państwa prawa i prawdziwej tolerancji, niech organizują własne marsze i zgromadzenia, niech pokażą, jak i o co naprawdę walczą. Niech pozbędą się kamieni i butelek, nie stosują obraźliwych epitetów. Niech nie zasłaniają się szpalerem przebierańców w kacetowych pasiakach, bo to jest obraźliwe dla ofiar i ich rodzin. Jeśli zaś nie, jeśli uważają, że czerwone sztandary, sierpy i młoty to coś, co ma zachęcić Polaków do udzielenia im poparcia, niech jawnie wystąpią pod portretami kombryga Wasilija Błochina. Najlepiej w skórzanym rzeźniczym fartuchu, skórzanych rękawicach, skórzanej czapce-pilotce, w motocyklowych goglach, bo w takim rytualnym stroju (aby nie poplamić munduru krwią) własnoręcznie rozprawiał się z „faszystami”. I to nie posługując się kamieniami czy butelkami, ale konkretnie, pozbawiając ich życia przy pomocy niemieckiego pistoletu walther, eliminując ze społeczeństwa, które w ten sposób miało pozostać „wolne” od inaczej myślących, „szczęśliwe” i… „antyfaszystowskie”.

Leszek Żebrowski

Za: Nasz Dziennik, Piątek, 3 grudnia, Nr 282 (3908) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20101203&typ=my&id=my01.txt

Skip to content