Aktualizacja strony została wstrzymana

Polskie sprawy licytujemy do góry – wywiad z Jarosławem Kaczyńskim

Podział polityczny w Polsce nie przebiega według linii poglądów, ale wzdłuż specyficznie pojętej linii kulturowej. Jest taki paradygmat „obciach – cool”, „ci w moherach i ci lepsi”. Realia są jednak zupełnie inne

Z Jarosławem Kaczyńskim, prezesem Prawa i Sprawiedliwości, rozmawiają Katarzyna Orłowska-Popławska i Paulina Jarosińska

Kiedy rozmawialiśmy trzy lata temu, w Pana gabinecie, w Kancelarii Premiera Rady Ministrów, zapewniał Pan, a było to przed wyborami, że Prawo i Sprawiedliwość wprowadzi 280 posłów do Sejmu. Wszelkie inne scenariusze określił Pan wówczas mianem defetystycznych. Teraz mamy do czynienia z ich multiplikacją.
– Cóż mogłem w tamtych okolicznościach? Prawda wówczas była taka, że nikt jeszcze nie wiedział, jak rozłożą się głosy, jaka będzie przyszłość…

Dzisiaj jest Pan bardziej powściągliwy w prognozowaniu przyszłości Prawa i Sprawiedliwości?
– Nie powinny szanowne panie przyjmować takiego sposobu myślenia, ponieważ gdybyśmy go przyjęli, to ogromna część partii zachodnich w demokracjach dużo starszych niż nasza powinna już dawno zniknąć, ponieważ nie osiągnęły one nigdy więcej niż 20 proc. głosów. Partia właściwie konstruowana to jest taka partia, która reprezentuje pewną część społeczeństwa, pewien sposób myślenia, system wartości. Oczywiście zabiega o zwycięstwo, ale to nie jest tak, że zwycięstwa przychodzą łatwo. Naszym przeciwnikiem nie jest obecnie tylko Platforma Obywatelska. Mamy wroga w postaci bardzo szerokiego frontu obejmującego tzw. grupę panowania. Trzeba bardzo wyraźnie odróżnić władzę od panowania. Władza jest czymś bardziej doraźnym, natomiast panowanie jest trwałą przewagą jednej grupy. Jesteśmy przeciwko tej grupie, która po 1989 roku ku wielkiej szkodzie znacznej grupy społeczeństwa uzyskała trwałą przewagę. W takich okolicznościach wygrać nie jest łatwo. Mimo wszystko wierzymy, że przyjdzie taki dzień, że wygramy.

Jednak pewne przyczółki już Państwo stracili, pytanie tylko, czy bezpowrotnie. Sam Pan powiedział, że kiedyś PiS było w korzystniejszej sytuacji.
– Czy zostały stracone? Byłbym skłonny tutaj do polemiki.

Przegrane wybory parlamentarne i prezydenckie to nie strata?
– Tutaj ważne jest poparcie, a ono rośnie – jesteśmy na fali wznoszącej od kilku lat. W 2005 roku wygraliśmy wybory, uzyskując wynik 27 proc. głosów i trochę ponad trzy miliony wyborców. W 2007 roku przegraliśmy, uzyskując 32 proc. głosów i przeszło pięć milionów wyborców. Przybyło nam o ponad dwie trzecie wyborców. Przewaga naszych przeciwników oparta została na wielkiej kampanii dezinformacyjnej na szeroką skalę w mediach, przez wmawianie ludziom, że najlepszy okres dla Polski był po 1989 roku, ponieważ wszystkie czynniki społeczne, ekonomiczne znajdowały się na niezwykle wysokim poziomie. Był to jednak okres najgorszy w historii ostatnich dwudziestu lat, był zagrożeniem dla demokracji. Niestety, ogromna część społeczeństwa, która nie jest przyzwyczajona do myślenia w kategoriach politycznych, uwierzyła, że tak naprawdę jest. Sytuacja tak absurdalna, że można ją tylko porównać do tej, gdy ktoś, patrząc na milionera z wielkim domem, uwierzył, że to zupełny biedak. Znaczna część społeczeństwa, w tym najczęściej młodzi ludzie, których najłatwiej wprowadzić w błąd, w których przypadku brak pewnego doświadczenia łatwo było wykorzystać naszym konkurentom, poddała się operacji manipulacyjnej. Ostatnie wybory przeprowadzone w wyjątkowych okolicznościach, bo po tragicznej śmierci mojego Brata, Bratowej i tylu przyjaciół, wspaniałych ludzi, przyniosły nam zdecydowaną poprawę, bo w pierwszej turze, która w tym wypadku się liczy, zdobyliśmy 36 procent, czyli więcej niż w 2007 roku. Proszę na to patrzeć w ten sposób. Od chwili powołania PiS mamy wzrost poparcia. Mamy jednak również do czynienia z ogromną konsolidacją sił naszych przeciwników, którzy z kolei uzyskali poparcie całej warstwy panującej, w tym medialne, a przecież dzisiaj to media kształtują w dużej mierze obraz rzeczywistości. Liczby, konkretne fakty mówią jednak swoje – za naszych rządów w Polsce odnotowano wzrost prawie wszystkich czynników. Okres ten jednak przedstawiono Polakom jako najgorszy po 1989 roku. Idziemy pod górę, cały czas z ogromnymi obciążeniami, a nasi przeciwnicy zjeżdżają z tej góry na rowerze…
Niesprzyjające otoczenie medialne, czy nawet szerzej – pozapolityczne, nie zwalnia z odpowiedzialności za zdefiniowanie skutecznej strategii, jeśli oczywiście PiS ma zamiar dalej istnieć.
– Strategia Prawa i Sprawiedliwości to jest jednak rzecz partyjnie dość „intymna”…

„Intymna”? Pan musi przekonać wyborców, że ma dla nich atrakcyjną ofertę i jest szefem partii zdolnej do zdobycia i utrzymania władzy, a nie mówić: „nie pytajcie, bo to rzecz intymna”.
– Otóż jeśli chodzi o wybory samorządowe, to Prawo i Sprawiedliwość ma jako jedyna partia program, który zmierza faktycznie do tego, aby w samorządach coś się zmieniło, poza tym bardzo pozytywnie oceniony przez specjalistów. Został on przygotowany przez naukowców. Ludzie, którzy często nas krytykują, bardzo chwalą ten program. To jest nasza strategia. Jeżdżę po całej Polsce i przedstawiam jego założenia. Jednak operacja mająca na celu obniżenie za wszelką cenę naszego wyniku jest prowadzona po raz kolejny. Tak było w roku 2006, kiedy była przeprowadzona akcja z panią Renatą Beger, nie będę teraz wchodził w szczegóły, ale niektóre z osób, które dziś tworzą Stowarzyszenie „Polska jest najważniejsza”, miały w tym udział…

Kogo ma Pan na myśli, Panie Prezesie? – Nie będę tego teraz precyzował… Chodzi mi o dwóch bardzo znanych dziś polityków, którzy byli jednymi z najbardziej zaciekłych, aby tę rozmowę z panią Beger przeprowadzić. Polityka jest dziedziną niesamowicie skomplikowaną i nie za każdy grzech trzeba od razu karać najgorszą karą. Tyle na temat tamtej sprawy. Wracając do głównego tematu – strategii – my mamy naprawdę bardzo wiele do zaprezentowania. Mam tu na myśli bardzo dobre pomysły – i nie jest to nasza ocena – takie jak Akademia Samorządności. Mamy jednocześnie po raz kolejny w trakcie kampanii operację, co nas bardzo boli, z udziałem ludzi, którzy wiele tej partii zawdzięczają. Powiem wprost: ogromną zmianę losu na lepsze. Bolesne, ale cóż… trzeba to przyjąć. To, co jest krzepiące, to fakt, że mamy już długą listę osób, które w wyborach parlamentarnych zajmą miejsca pozwalniane dzisiaj.

Oczywiście, dobry program to krzepiąca perspektywa. Ale na decyzje wyborców, tych niezdecydowanych, wpływa nie tyle oferta programowa, ile emocje, które się wyzwala w trakcie kampanii, wizerunek. A PiS ma z tym wyraźny problem.
– To jest prawda, ale my zmierzamy w naszym programie do tego, aby to się zmieniło. Polityka wizerunkowa prowadzi do tego, że wielka część naszych narodowych sił jest marnowana m.in. na poziomie samorządowym. My musimy zrobić wszystko, aby nie znaleźć się w sytuacji, kiedy będziemy krajem ubogim, nie na poziomie europejskim, jak jest obecnie, ale na poziomie Ameryki Południowej. Polityką wizerunkową tego nie uczynimy. Od tego rodzaju uprawiania polityki należy po prostu odejść. Mamy mniej pieniędzy niż nasi przeciwnicy, więc garnitury będziemy mieli pewnie trochę gorsze…

A co będzie w tym lepszym pakiecie? Jakimi środkami chcą Państwo zdobyć poparcie, które pozwoli wrócić do władzy?
– Będziemy na pewno rozszerzać zakres widocznego poparcia dla nas. To ma związek z polityką wizerunkową. Podział polityczny w Polsce nie przebiega według linii poglądów, ale wzdłuż specyficznie pojętej linii kulturowej. Obecnie istnieje taki paradygmat „obciach – cool”, „ci w moherach i ci lepsi”. Realia są dużo bardziej skomplikowane. Jeśli chodzi o poparcie grup z mocnymi korzeniami patriotycznymi, czy szerzej – kulturowymi, na pewno z PO nie przegrywamy. Jest odwrotnie. Elektorat Platformy jest w dużej części specyficznym wytworem PRL i transformacji. Ale tym łatwiej mu wmówić, że jest lepszy. On tego potrzebuje. My będziemy się starać konsolidować różne środowiska prawicowe. Znamienne jest to, że już stowarzyszenia o nazwie „Polska jest najważniejsza” istnieją i jeśli w Polsce jest egzekwowane jakieś prawo, to kolejne takie stowarzyszenie nie powstanie. My chcemy stworzyć szeroki front ze środowisk inteligenckich, prawicowych. Będziemy robili wszystko, aby udowodnić opinii publicznej, że ten obraz, w którym żyje, jest całkowicie oderwany od rzeczywistości.

Problem w tym, że wyborca może nawet tego obrazu nie mieć okazji zobaczyć. TVN, a teraz i TVP pokażą jego karykaturę.
– Będziemy w związku z tym odwoływać się do mediów niezależnych. Mam tu na myśli również „Nasz Dziennik”. Jestem świadomy, że jeśli chodzi o pozostałe media, będziemy się spotykali albo z jawną niechęcią wobec nas, albo z czymś, co jest może jeszcze bardziej niebezpieczne, czyli zupełnie oderwana od faktów krytyka ze strony tzw. prawicowych dziennikarzy, którzy wyrażają swoje zmienne nastroje. Bardzo często zdarza się tak, że mówią oni rzeczy kompletnie nieprawdziwe. Poza tym jest jeszcze druga kwestia. Otóż trzeba dotrzeć do każdej parafii, i mam tu na myśli pewne terytorium, które jest zazwyczaj mniejsze niż gmina, a nie parafię w sensie robienia polityki w Kościele. Gmina to za mało. Pokazuje to wynik, jaki uzyskaliśmy w wyborach uzupełniających w 2008 roku. Pojechała tam prawie setka naszych parlamentarzystów i dotarliśmy do każdej parafii. Wygraliśmy wtedy, bijąc przeciwników na głowę. Biorąc pod uwagę dobry wynik Marka Jurka, należy podkreślić, że prawica uzyskała tam naprawdę ogromne poparcie. To też jest pewna metoda. Jednak trzeba mieć cały czas tę świadomość, że będą i są osoby, które kierując się swoimi nastrojami, nie będą nam szczędziły bezpodstawnej i niemerytorycznej krytyki.

Joanna Kluzik-Rostkowska uważa, że zamiast zajmować się merytorycznymi kwestiami, trwoni Pan siły i środki na pielęgnowanie „swoich obsesji”.
– Na początku swojej działalności po 1989 roku zajmowałem się „swoimi frustracjami”, ponieważ nie chciałem rządów jednego, wywodzącego się z kręgów komunistycznych, środowiska. Byłem przez to nazywany „frustratem”. Moi koledzy byli „spoconymi facetami goniącymi za władzą”. Zmagamy się od lat z wielkim problemem kampanii przeciwko nam, problemem mediów, przeciwników, którzy teoretycznie powinni być za nami, którzy dołączają do akcji „dokopywania nam”. Przy pewnej determinacji partii można to przezwyciężyć i naprawdę bardzo dużo zdziałać. Konieczna jest mobilizacja całej partii. Mechanizm medialny można obejść odpowiednimi sposobami. Bardzo ważne jest również głoszenie optymistycznego programu. Chociażby w sferze wykształcenia. Jest coraz więcej wykształconych Polaków…

…to eufemizm, ilość nie idzie w parze z jakością…
– W okresie stanu wojennego jeździłem do miejscowości niedaleko Kampinosu, żeby ocenić służbę zdrowia. Tam spotykałem ludzi z wykształceniem zasadniczym, podstawowym i niepełnym podstawowym. Z osobami z ostatniej grupy ciężko było się porozumieć, za to z osobami z zasadniczym wykształceniem można było porozmawiać. Wspominam o tym, ponieważ skoro wówczas zawodówka coś dawała, to dzisiaj szkoły wyższe także w mniejszych ośrodkach też coś dają. To oczywiście nie jest Harvard ani Oksford. Jakość społeczeństwa jednak dzięki tym szkołom znacznie wzrasta.

Wracając do metapolityki. Jak zdefiniowałby Pan dzisiaj główną oś sporu politycznego w Polsce?
– Po pierwsze, spór toczy się o wartości. Czy Polska ma się rozwijać według modelu bawarskiego, czyli postęp i tradycja, za którym my się opowiadamy, a który w gruncie rzeczy oznacza również prawdziwą tolerancję religijną, piękną cechę naszej tradycji, czy według modelu dokładnie odwrotnego reprezentowanego przez Platformę. Donald Tusk po deklaracji biskupów, którzy wprost sprzeciwiają się refundacji in vitro – co jest oczywiste, bo biskupi w tej sytuacji nic innego nie mogą powiedzieć – stwierdził, że to my tworzymy własną demokrację, a biskupi mogą mówić, co chcą. Spór drugi to spór o to, czy ma być realizowany model dyfuzyjno-polaryzacyjny, czyli mówiąc prościej, model metropolii, czy model zrównoważonego rozwoju. Pierwszy model oznacza koncentrację potencjału w głównych ośrodkach miejskich, one mają się szybko rozwijać, a potem ma następować dyfuzja, czyli poziom ma się wyrównywać. Problem w tym, że nie ma takiego miejsca na świecie, gdzie się to sprawdziło. Warszawa jest, owszem, bardzo zamożnym miastem. Ale tereny wokół stolicy nie odznaczają się już tak wysokim poziomem ekonomicznym.
My opowiadamy się za wizją zrównoważonego rozwoju, czyli koncentracji m.in. środków unijnych w pierwszej kolejności w miejscach, gdzie jest najbardziej ubogo, bo tam właśnie jest szansa na szybszy rozwój. Kiedy odeszliśmy od władzy, mnóstwo decyzji zatwierdzonych już przez Brukselę wycofano. Bogactwo Warszawy nie przenosi się na bogactwo całego regionu. Trzecia część sporu to sprawa międzynarodowego statusu Polski. Uważamy, że polskie sprawy trzeba licytować do góry. Oznacza to, że należy zapewnić Polsce wysoki poziom bezpieczeństwa, chodzi nie tylko o zabezpieczenie militarne. Należy też pilnować sojuszów realnych i mam tu na myśli Stany Zjednoczone.

Stany to kapryśny sojusznik, sam Pan napisał w liście otwartym do Donalda Tuska, że przesuwają środek ciężkości z Europy na Daleki Wschód.
– To prawda, że można mieć takie wrażenie, ale pierwsze czterolecie Clintona również tak wyglądało. To się dopiero potem zmieniało. Za rządów Baracka Obamy też się jeszcze wiele może zmienić. Chociażby wizyta Hillary Clinton w Gruzji i zapewnienie, że Gruzja wejdzie do NATO. Warto wspomnieć też zupełnie zignorowaną przez polskie władze wizytę Jamesa Steinberga, podsekretarza stanu USA w Polsce. Nie wiemy, kto będzie po Obamie. Patrzę na to pozytywnie i z nadzieją. Przy obecnej postawie polskiego rządu nie jest to na razie realne, bo Polska musi zdecydowanie chcieć walczyć o swoje bezpieczeństwo i o jego gwarancje. Ta postawa musi się zmienić.

Nic tego nie zapowiada, wręcz przeciwnie, mamy fiasko projektu tarczy antyrakietowej, sztandarowego projektu Pana rządu.
– To jest ten zły okres. Wierzę w to, że nadejdzie lepszy czas, i tutaj bardzo dużo zależy od rządu. My mówimy: bezpieczeństwo, my naciskamy na to, aby z Polską w UE się liczono. Już kiedyś, jeszcze mojemu śp. Bratu, w 2007 roku, udało się jedną nogą wejść do „salonu”, gdzie zapadają decyzje. Jest spór w tej materii, bo my chcemy, nawet za cenę prób ośmieszenia, walczyć o podmiotowość Polski. Jest cały szereg kwestii, które tworzą linię sporu politycznego w Polsce. Mówię tu o polityce historycznej. Rząd prowadzi politykę abdykacyjną, która jest bardzo niebezpieczna, chociażby w kontekście sprawy Eriki Steinbach. Poza tym polityka oświatowa, która wiąże się ze sporem o wartości. Sceptyczny jest nasz stosunek do sztucznie podtrzymywanego systemu autorytetu. Jesteśmy za polityką prorodzinną, a obecny rząd robi teraz wszystko, aby to, co nam się udało wprowadzić, wycofać. Jest naprawdę szereg kwestii spornych, różnic merytorycznych, a nieustannie wmawia się nam, że jest to tylko różnica stylu, formy. To wmawianie jest w interesie establishmentu, któremu zależy na utrzymaniu postkomunistycznego systemu w Polsce. My zdecydowanie sprzeciwiamy się obecnemu status quo i to jest najgłębsza istota sporu politycznego w naszym kraju.

To jednak dosyć naskórkowa diagnoza. Nie uważa Pan, że ten dychotomiczny podział: PO – PiS, stał się swego rodzaju pułapką dla Prawa i Sprawiedliwości?
– Z naszego punktu widzenia w takim podziale najłatwiej byłoby wygrać. Poza tym uważamy, że program Prawa i Sprawiedliwości jest dobry dla Polski, a postkomunizm jest dla Polski destrukcyjny. Ten system jest zły i trzeba go zmienić. Proces tej zmiany nie byłby łatwy, ale jest konieczny. Były dwa podejścia – Jana Olszewskiego i nasze – obydwa, niestety, się nie powiodły. Jedno trwało tylko pół roku, a drugie niewiele dłużej – 2 lata. To zdecydowanie za krótko, by dokonać istotnych i trwałych zmian w wielu obszarach. Choć, mimo krótkiego czasu i zmasowanego ataku z wielu stron, odnieśliśmy spore sukcesy. Wystarczy tylko wspomnieć stworzenie 1,3 mln nowych miejsc pracy, wzrost inwestycji zagranicznych, wzrost o 30 proc. konsumpcji, obniżenie podatków, realną walkę z korupcją, wzrost bezpieczeństwa. Można dodać politykę zagraniczną, prowadzoną zgodnie z naszymi interesami, której przykładem było poparcie, jakiego UE udzieliła nam w sporze z Rosją o handel mięsem. Skutecznie to poparcie wywalczyliśmy i egzekwowaliśmy. To tylko kilka przykładów naszych sukcesów.

Sęk w tym, że w takim rozdaniu, nawet przy scenariuszu, że Prawo i Sprawiedliwość wygrywa wybory, to jednak nie ma z kim stworzyć koalicji, bo po 10 kwietnia chyba nie jest już Pan w stanie wejść w koalicję z Donaldem Tuskiem?
– Koalicja z Donaldem Tuskiem w ogóle nie wchodzi w grę. Zresztą zawsze była mitem.

Ale to jest realny problem. Chyba że PiS zakłada bycie w wiecznej opozycji? Może trzeba zrobić tak jak Victor Orban na Węgrzech, czyli pozwolić wyrosnąć partii prawicowej, która byłaby dobrym koalicjantem, towarzyszem w boju, zamiast traktować się jak dwa gatunki zwierząt walczące na tym samym terytorium?
– Jesteśmy partią prawicową i nie widzę potrzeby, aby powoływać kolejne byty polityczne po prawej stronie. Nawet jeśli takie obecnie są, to są one małe i kompletnie nieracjonalne.

Porozumienie Centrum też kiedyś było małą partią…
– PC było rzeczywiście małą partią, ale na początku lat 90. miało wpływ na polską politykę. Wykazaliśmy pewną skuteczność. Mając dziewięć procent, mieliśmy premiera. Jestem dumny z tamtych czasów. Nie poparliśmy wówczas Wałęsy i okazało się, że mieliśmy rację. Porównywanie nas z tymi niszowymi środowiskami, które są na prawicy, obecnie jest bez sensu, bo my zawsze mieliśmy dużo więcej do powiedzenia. Jedyną osobą, z którą jest możliwa rozmowa, jest Marek Jurek, ale cóż ja mogę zrobić w obliczu jego decyzji? Marek Jurek po prostu nie chce. Ma jakieś własne cele, plany polityczne. Ja już podejmowałem próby rozmów z nim. Przypomnę tylko, że ja go nie wyrzuciłem, on sam odszedł z partii.

To znaczy, że prawicowi wyborcy będą skazani na okres wielkiej smuty pod rządami Platformy, bo nikt nie widzi potrzeby pozbierania środowisk rozproszonych po różnego rodzaju niszach?
– Pod warunkiem że one też tego będą chciały. Muszą zaakceptować nasz program. Są takie koncepcje na prawicy marginalnej, których my nigdy nie zaakceptujemy. Poza tym zależy nam, jak już mówiłem, aby wykorzystać ten ruch, który powstał w wyborach prezydenckich. To jest ogromny potencjał – środowiska prawicowej inteligencji, które powinny się zaangażować. Namawiam je na to.

Z jakim skutkiem?
– Wydaje mi się, że ta odpowiedź jest coraz bardziej pozytywna.

Myśli Pan realnie o tym, żeby wrócić do władzy?
– Oczywiście, że myślę o tym, ale jest we mnie z wiekiem coraz więcej cierpliwości. Rzeczywistość w Polsce jest tak zmienna, dynamiczna, że jeszcze wiele może się zdarzyć. Nie wiem, jaka będzie przyszłość. Nie ma sensu podejmować jakichś gwałtownych działań. Należy teraz przede wszystkim stworzyć system ominięcia tej potężnej blokady medialnej, ukazywania tego, co robimy, i w ten sposób dotrzeć do ludzi z naszym programem. Środowe występy nowego stowarzyszenia przyćmiły kwestię rozliczenia trzech lat rządów Tuska złych dla Polski. Ta konferencja wpisała się w mechanizm, o którym cały czas mówię. Owszem, w społeczeństwie nie jest najlepiej ze świadomością tego, co się dzieje, z właściwym odbieraniem rzeczywistości, ale są takie momenty, okresy wzmożenia moralnego, jakich kilkukrotnie doświadczyliśmy w naszej historii, które zmieniają bardzo wiele i są źródłem nagłego przebudzenia…

Jak 10 kwietnia?
– Tak. To było ostatnie takie wzmożenie świadomości. Pretensje do obozu, który teraz tworzy nowe stowarzyszenie, można mieć o to, że tego ogromnego potencjału nie wykorzystał. W kampanii ten potencjał, niestety, nie został wykorzystany. Pozytywne emocje, które wówczas się ujawniły, choćby w rekordowej liczbie zebranych podpisów pod moją kandydaturą zostały w znacznej mierze zaprzepaszczone. Przypomnę, że do PKW zanieśliśmy 1,7 mln podpisów, a wszystkich było zebranych prawie 2 miliony. Źałuję, że sztab nie był w stanie wykorzystać tej społecznej dynamiki.

Za Pana absolutną wiedzą i zgodą jednak…
– Nigdy się nie uchylam od odpowiedzialności za to, co robiłem albo na co się godziłem, ale przeżywałem wtedy niezwykle ciężkie chwile osobiste. Na pewno postępowałbym inaczej, gdyby ta tragedia się nie wydarzyła, gdybym nie przeżywał osobistych dramatów, gdyby wybory odbywały się z jakichś innych powodów, gdyby mój Brat żył… Zapewniam Panie, że wiele decyzji byłoby innych. Poza tym ja wtedy pracowałem od rana do późnej nocy, setki wyjazdów, spotkań, wystąpień. Od pewnych prac jest sztab wyborczy. W kampaniach wyborczych kandydat na prezydenta nie zajmuje się wszystkim, co dzieje się w kampanii. To byłoby niewykonalne.

Być może nie uda się już wykorzystać tej fali, ona wyraźnie opada.
– Pewne szanse już zostały zmarnowane i ja mam tego świadomość, ale trzeba na czymś budować nadzieję. Z jednej strony można ją budować na pracy – na przekonaniu, że ciężka praca może wiele zmienić. Z drugiej strony może fundamentem, na którym będzie można tworzyć nową jakość życia w Polsce, będzie prawda o tragedii smoleńskiej. Być może to spowoduje szok społeczny. Zwróćmy uwagę na to, że wręcz panikę wywołuje w obozie rządzącym i niektórych mediach samo wspomnienie o katastrofie. Ostatnio trzech parlamentarzystów naszej partii rozmawiało z ministrem spraw zagranicznych Tajwanu po angielsku i przysłuchiwało się tej rozmowie dwóch posłów PO, którzy nie znali języka. Nagle usłyszeli słowa „konwencja chicagowska”, które były użyte w zupełnie innym kontekście, zrobili awanturę, wpadli nieomal w histerię. Nie wiem, jaka będzie reakcja na prawdę o Smoleńsku, ale z pewnością zapadnie ona w społeczną świadomość i będzie ją przekształcać. Ta prawda, dotarcie do niej, to nasz obowiązek wobec Poległych, wobec Polski, to sprawa naszego honoru.

Szykuje Pan juntę, rewolucję? To odnośnie do comiesięcznych Pana wystąpień przed Pałacem Prezydenckim.
– 10 dnia każdego miesiąca najpierw jest Msza św., potem procesyjnie, w asyście kapłanów, idziemy, odmawiając cały Różaniec, a następnie śpiewamy „Anioł Pański”. Następnie mówię kilka słów, owszem, często krytycznych wobec tego rządu. Słowa o rzekomej rewolucji świadczą tylko o tym, że obecny obóz panicznie boi się prawdy o Smoleńsku. Konflikt rysuje się najbardziej właśnie w tej kwestii. Dzisiaj słowo radykał oznacza kogoś, kto zajmuje się katastrofą i losami śledztwa. Politycznie i moralnie za tragedię odpowiada rząd Tuska, nie jestem sędzią, nie mówię o odpowiedzialności prawnej. Mówienie o tym, że ze śledztwem dzieje się coś złego, że piloci byli źle naprowadzani, że stenogramy mówią o tym jasno, oznacza oszołomstwo. Ale wmawianie opinii publicznej, że to błąd pilotów, że prezydent był pijany, jest w porządku. To są standardy obecnej władzy. Dlatego musimy jak najszerzej docierać do społeczeństwa i odkłamywać obraz przez nią prezentowany.

Dziękujemy za rozmowę.

Za: Nasz Dziennik, Piątek, 19 listopada, Nr 270 (3896) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20101119&typ=po&id=po08.txt | Polskie sprawy licytujemy do góry

Skip to content