Aktualizacja strony została wstrzymana

Męczeństwo Roberta Biedronia – Stanisław Michalkiewicz

Podczas gdy najtężsi politycy wysilają całą swoją pomysłowość i energię, jakby tu odsunąć konkurentów od władzy, a ściślej – od jej zewnętrznych znamion, jako że politycy w Polsce żadnej władzy nie mają, bo prawdziwą władzę dzierżą tajniacy – podczas gdy media głównego nurtu usiłują wmówić opinii publicznej, że losy Polski, a może nawet Europy zależą od tego, do której partii zapisze się teraz pani Jakubiak z panią Kluzik-Rostowską, kiedy tłuściutki europoseł Michał Kamiński wypłakuje swoje krzywdy w ramionach pana redaktora Morozowskiego z TVN, specjalisty od tak zwanych „dziennikarskich prowokacji” z udziałem Renaty Beger, kiedy poseł Paweł Poncyliusz proklamuje „ruch, ale nie partię” – prawdziwa batalia o zakres naszej wolności w Polsce, albo tej resztówce, jaka wkrótce z niej pozostanie po realizacji przez strategicznych partnerów scenariusza rozbiorowego, toczy się na ulicach Warszawy. Jak wiadomo, 11 listopada Marsz Niepodległości zorganizowany przez Obóz Narodowo-Radykalny i Młodzież Wszechpolską, napotkał zaporę w postaci rzeszy przedstawicieli 40 organizacji o profilach i celach tak odmiennych, że trudno by znaleźć dla nich jakiś wspólny mianownik – może poza okolicznością, że wszystkie, a przynajmniej większość z nich korzysta w różnej formie jeśli nie z funduszy publicznych – jako tzw. organizacje pozarządowe – to ze wsparcia Fundacji Batorego, gdzie jeden z najbardziej wpływowych w Polsce ludzi, pan Smolar karmi z ręki różnych postępaków za pieniądze „filantropa”, który w ten sposób werbuje sobie agenturę wpływu w „społeczeństwach otwartych”, które akurat pragnie zoperować. Więc ta rzesza skupiona za transparentem z napisem „Faszyzm nie przejdzie” zablokowała wyjścia z Placu Zamkowego. W rezultacie Marsz Niepodległości musiał pod pomnik Romana Dmowskiego przy Placu na Rozdrożu przejść inną trasą, którą „antyfaszyści” też próbowali zablokować, ale już bezskutecznie. Następnego dnia obydwie, że tak powiem, strony ogłosiły sukces. Organizatorzy Marszu – bo – chociaż trasą inną od pierwotnie ustalonej z władzami Warszawy – jednak doszli tam, gdzie chcieli dojść. „Antyfaszyści” – ale tu oddajmy głos Sewerynowi Blumsztajnowi, redaktorowi „Gazety Wyborczej”, która – w myśl wskazań Lenina o organizatorskiej funkcji prasy – tych wszystkich aktywistów zmobilizowała. Z obfitości serca usta mówią, a ponieważ red. Seweryn Blumsztajn nigdy nie odznaczał się specjalną lotnością umysłową, to nie potrafi ukryć swoich prawdziwych myśli i mówi szczerze. I cóż następnego dnia napisał w swojej gazecie, to znaczy – w żydowskiej gazecie dla tubylczych Polaków? „Krakowskim Przedmieściem za wielkim transparentem „Faszyzm nie przejdzie” ruszył ponad dwutysięczny pochód. Antyfaszyści wołali: „Krakowskie jest nasze!”. To symboliczna scena, bo Krakowskie Przedmieście w latach 30-tych było królestwem ONR. Żyd w jarmułce nie bardzo mógł się tam pokazać”. No proszę – i od razu wiadomo, o co chodzi. Nie o żaden „faszyzm”, bo faszyzm dopiero w Unii Europejskiej znalazł odpowiednie warunki rozwoju, toteż rozwija się w tempie stachanowskim, przy zachwyconym cmokaniu zarówno „Gazety Wyborczej”, jak i żydowskich gazet dla innych tubylczych europejskich narodów. Chodzi o to, by „Żyd w jarmułce” nie tylko mógł się „pokazać” na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie – ale żeby decydował, kogo tam wpuścić, a kogo nie. Red. Adam Michnik nigdy by takiej nieostrożności nie popełnił, no ale on jest od red. Seweryna Blumsztajna nieporównanie inteligentniejszy i przebiegły. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło i oto dzięki szczerości red. Blumsztajna, wiemy o co z tym całym „faszyzmem” chodzi naprawdę. Dopiero na tym tle możemy ocenić skalę manipulacji biednymi, głupiutkimi polskimi dziećmi, które w przekonaniu, że z tym „faszyzmem” to wszystko naprawdę, własnymi ciałami torują drogę „Żydowi w jarmułce”, który – tylko patrzeć – jak zacznie od nich i od ich potomstwa pobierać myto za prawo wstępu na Krakowskie Przedmieście i w inne, atrakcyjne miejsca. Niezależnie od irytacji, widok tych biednych, ogłupionych przez cwaniaków polskich dzieci budzi litość aż do łez.

Wyszkoleni w socjotechnice jeszcze przez Stalina, wytrawni manipulatorzy wiedzą, że antyfaszyzm powinien mieć również swoich męczenników. I tak się znakomicie złożyło, że po 11 listopada gruchnęła wieść o męczeństwie pana Roberta Biedronia, przywódcy polskich sodomitów. Pan Biedroń również zagradzał „faszystom” drogę własnym wypielęgnowanym ciałem, a skoro Wielki Brat patrzył, sprawdzał obecność i oceniał aktywność, to nie tylko zagradzał biernie, ale uderzył w czynów stal. Został zatrzymany przez policję i teraz twierdzi, że w radiowozie został pobity. Z góry wykluczyć tego nie można, bo funkcjonariusze mogli paść ofiarą nieporozumienia i być może czynione przez pana Biedronia próby nawiązania przyjaznego dialogu wzięli za rodzaj seksualnego molestowania, któremu natychmiast dali odpór. Ta możliwa przecież scena pokazuje, jakie zasadzki kryje w sobie tolerancja. Z jednej strony niepodobna odmówić sodomitom prawa do uczuciowej ekspresji nawet w momencie aresztowania, ale z drugiej – czy policjant wykonujący stresujące obowiązki ma prawny obowiązek poddawania się zabiegom, które subiektywnie ocenia jako molestowanie seksualne? Jestem pewien, że casus pana Biedronia stanie się przedmiotem szczegółowego roztrząsania na studiach genderowych, gdzie wyzwolone panie poświęcają się medytacji nad własną płciowością. Zresztą nie tylko tam, bo jestem pewien, że i sztuka estradowa nie pozostanie w tyle. Jeśli tylko Fundacja Batorego sypnie groszem, to tylko patrzeć, jak pojawią się pieśni sławiące czyny pana Roberta Biedronia, podobnie jak w swoim czasie – Horsta Wessela: „Kameraden die Rotfront und Reaktion erschossen / Marschieren im Geist in unseren Reihen mit”. (towarzysze zastrzeleni przez Rotfront i reakcję w duchu maszerują w naszych szeregach). Jak bowiem wiadomo – na co Francuzi wymowni mają nawet przysłowie że les extremes se touchent – co się wykłada, że przeciwieństwa się stykają – antyfaszyści, wprawdzie jeszcze nie umundurowani, ale pod względem metod coraz bardziej upodabniają się do do bojówek S.A., więc musi to znaleźć jakiś wyraz również w kulturze masowej.

Widać to zresztą nie tylko na ulicach, ale i w rządowej telewizji, która w stachanowskim tempie wyprodukowała fabularyzowany film, osnuty na kanwie męczeństwa pani Barbary Blidy. Trzeba docenić koordynację; z jednej strony poseł Ryszard Kalisz w swojej sejmowej komisji robi co może, by ustanowią solidne fundamenty kultu pani Blidy jako santo subito, a z drugiej – rządowa telewizja już ma gotowy jej filmowy wizerunek jako melancholijnej ikony tubylczych antyfaszystów, niczym Ewuni, czyli Evity Peronowej dla Argentyńczyków. Dopiero na tym tle rozumiemy przyczyny, dla których Salon tak natarczywie dążył do wyrwania rządowej telewizji z rąk „byłego neonazisty” Piotra Farfała i dla których zarówno nasi Umiłowani Przywódcy, jak i Zakon Synów Przymierza, czyli żydowska loża B’nai B’rith próbuję spacyfikować Radio Maryja. Tubylcy nie mogą mieć dwóch panów – co by im tylko dostarczało rozterek i wątpliwości. Muszą mieć jednego, który nie tylko powie im, co mają wiedzieć i w co mają wierzyć, ale również – którędy wolno im chodzić, a którędy nie.

Stanisław Michalkiewicz

Felieton   Gazeta internetowa „Super-Nowa” (www.super-nowa.pl)   17 listopada 2010

Za: michalkiewicz.pl | http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=1831

Skip to content