Aktualizacja strony została wstrzymana

„Dojdziemy w końcu do prawdy”

Grzegorz Wierzchołowski, współautor tekstów śledczych o katastrofie smoleńskiej w „Gazecie Polskiej”, opowiada o swoich ustaleniach i ostatnich kontrowersjach związanych z publikacjami tygodnika.

W ostatnim numerze „Gazety Polskiej” ujawniliście nazwisko funkcjonariusza BOR, który według was już po upadku samolotu dzwonił do swojej żony i zdążył z nią porozmawiać. Kobieta zaprzecza jednak, że taka sytuacja miała miejsce. Spadły na was za to gromy z różnych stron. Skrytykowała Was nawet „Rzeczpospolita”. Macie dowody na podparcie swoich tez?

Grzegorz Wierzchołowski*: Nigdzie nie napisaliśmy, że funkcjonariusz dzwonił do swojej żony, tylko że taką wersję przedstawił nam nasz informator, notabene: bardzo dobry i znany dziennikarz. Jego wypowiedź zdementował brat tego funkcjonariusza, co przedstawiliśmy w artykule. Natomiast zgadzam się, że w zestawieniu obu tych wersji zabrakło nam delikatności i rozwagi, powinniśmy bowiem zamieścić w tekście wypowiedź żony opisywanego funkcjonariusza. Był to poważny warsztatowy błąd, za który ją osobiście przeprosiliśmy.

Po wspomnianym artykule Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i Rada Etyki Mediów wydały oświadczenie potępiające „Gazetę Polską” i „Nasz Dziennik” za teksty poświęcone katastrofie smoleńskiej. Podobno wasze dziennikarstwo jest „szkodliwe społecznie” i „rodzi odruchy nienawiści”…

Bardzo się cieszę, że zostałem potępiony przez stowarzyszenie, którego honorowym prezesem jest były członek PZPR Stefan Bratkowski. To, że wśród „potępionych” znalazły się takie osoby jak mój kolega z „Gazety Polskiej” Leszek Misiak czy dziennikarze „Naszego Dziennika”, jest dla mnie dodatkowym zaszczytem. Wszystkich naszych czytelników zapewniam, że dalej będziemy „rodzić odruchy nienawiści”, szczególnie w środowiskach podporządkowanych interesom pewnego wąsatego pana i jego przyjaciół szkolonych przez GRU.

Wiele osób zarzuca wam przeczenie prawom fizyki. Utrzymują, że to niemożliwe, by ktokolwiek pod Smoleńskiem przeżył takie zderzenie z ziemią, jak 10 kwietnia 2010 roku, szczególnie gdy samolot upadł brzuchem do góry. „Na pasażerów oddziaływało przeciążenie wielkości ok. 100 g. Przeżycie było w takich okolicznościach niemożliwe” – głosi rosyjski raport na temat katastrofy Tu-154.

Według wyliczeń prof. Mirosława Dakowskiego, profesora zwyczajnego fizyki zajmującego się zawodowo dynamiką ruchu, w przypadku katastrofy pod Smoleńskiem przeciążenie mogło wynieść najwyżej 4 g (czyli czterokrotność standardowego przyspieszenia ziemskiego). Zdaniem Marka Strassenburga Kleciaka, specjalisty odpowiedzialnego za rozwój systemów trójwymiarowej nawigacji w koncernie Harman Becker w Niemczech, nawet gdyby Tu-154 leciał ku ziemi z prędkością 300 km/h, a jego droga hamowania wyniosłaby tylko 10 m (a była, jak wiemy, znacznie większa, bo według stenogramów samolot uderzył w drzewa i zaczął tracić prędkość kilka sekund przed upadkiem), to wartość przeciążenia nie przekroczyłaby 40 g. Aby przeciążenie było śmiertelne, czyli tak duże, jak podali Rosjanie, samolot przy prędkości 300 km/h musiałby się zatrzymać na dystansie długości mniej więcej 3,5 do 4 m, a więc uderzyć niemalże prostopadle w betonową ścianę.

Dlaczego kwestionujecie wersję, że prezydencki samolot stracił skrzydło po uderzeniu w brzozę? Większość komentatorów i ekspertów wyśmiewa tego rodzaju sugestie.

Wcale tej wersji nie kwestionujemy. Twierdzimy tylko, że nie należy przyjmować bezkrytycznie zdania Rosjan. Tak naprawdę ważniejsze jest wyjaśnienie, czy po ewentualnym ucięciu fragmentu skrzydła maszyna mogła przekoziołkować i upaść na „plecy”. Wątpią w to fachowcy, jak np. wieloletni pilot tupolewów kpt. Janusz Więckowski, twierdzący wręcz, że to niemożliwe. Przeczą temu fakty, chociażby wynosząca prawie 40 metrów szerokość samolotu, który miał – według Rosjan – obrócić się na wysokości 20 metrów o 180 stopni. Nie wiemy też, dlaczego Tu-154 miał zabłocone podwozie, skoro lądował „do góry nogami”.

Media co jakiś czas przypominają rozmowę szefa protokołu dyplomatycznego Mariusza Kazany z kapitanem Arkadiuszem Protasiukiem, z której, według niektórych komentatorów i polityków, może wynikać, że prezydent Kaczyński naciskał na pilotów, by lądowali we mgle. Niektórzy politycy PO co jakiś czas sugerują, że w śledztwie okaże się, że prezydent Kaczyński był współwinny katastrofy. Są jakiekolwiek przesłanki, by tak uważać?

W przeciwieństwie do Władimira Putina, „Gazety Wyborczej” itp. ekspertów – uważam, że nie należy wykluczać żadnej wersji. Natomiast poważnych przesłanek, które by potwierdzały wersję o tzw. naciskach, nie dostrzegam. Przypominam, że podczas słynnego lotu do Gruzji piloci, w tym śp. Arkadiusz Protasiuk, nie podporządkowali się sugestiom śp. Lecha Kaczyńskiego, choć sytuacja była znacznie mniej niebezpieczna.

Dlaczego kapitan Protasiuk nie reagował na komendę drugiego pilota „odchodzimy”? Jak tłumaczycie zachowanie pilotów w ostatnich sekundach feralnego lotu?

Nie wiemy, czy kpt. Protasiuk nie reagował. Prawdopodobnie próbował zareagować, lecz z jakichś względów nie przyniosło to efektu, a samolot zaczął z dużą prędkością opadać. Piloci nie mogli przecież zignorować własnych komend, chyba że byli – jak wspomniałem – samobójcami. Wyjaśnienie tego, co stało się z samolotem po słowach „odchodzimy”, może być kluczem do zagadki katastrofy. Być może wystąpiła jakaś awaria, np. sterów, być może na pokładzie wybuchła bomba, być może na jakikolwiek manewr było za późno, bo załoga została wprowadzona w błąd przez kontrolerów lotu.

Czyli to osoby znajdujące się na wieży w Smoleńsku mogły spowodować katastrofę?

Kontrolerzy źle naprowadzali załogę Tu-154 i podawali im błędne dane. Nie zamknęli też lotniska, które w takich warunkach atmosferycznych powinno zostać zamknięte. Nic więcej nie możemy na razie powiedzieć, bo nie znamy ani treści rozmów wieży w Smoleńsku z Moskwą, ani prawdziwej roli płk. Nikołaja Krasnokutskija, znajdującego się w chwili katastrofy na wieży. Krasnokutskij to prawdopodobnie osoba związana z rosyjskimi służbami specjalnymi. Kilka miesięcy po katastrofie nie został przesłuchany nawet przez tamtejszą prokuraturę.

Ujawniono niedawno, że kilka osób na pokładzie Tu-154 miało włączone telefony. Córka Zbigniewa Wassermanna przekonuje, że jej ojciec bez przerwy latał samolotami i nigdy nie włączał telefonu przed lądowaniem. Czy te informacje mogą świadczyć o tym, że w samolocie przed katastrofą działo się coś nadzwyczajnego?

To bardzo ciekawy wątek. Wiemy, że przynajmniej 19 osób włączyło przed zderzeniem z ziemią telefony. Aby jednak dowiedzieć się, co niepokojącego działo się z samolotem, musielibyśmy poznać zapis czarnej skrzynki zawierającej parametry lotu.

Na forach internetowych pojawia się wiele sugestii, że Rosjanie zabili naszego prezydenta. Jako dowód przedstawia się amatorski film, z którego ma wynikać, że Rosjanie dobijali ofiary. Moim zdaniem trudno jest na tym filmie cokolwiek dojrzeć i może być on interpretowany na różne sposoby. Czy twoim zdaniem ten film może być dowodem na zamach?

Mi też trudno dojrzeć na filmie podnoszące się z ziemi postacie czy osoby strzelające z krótkiej broni do pasażerów. Nie da się jednak ukryć, że na nagraniu słychać strzały. Poza tym polska prokuratura – na podstawie analizy Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego – potwierdziła, że na filmie zarejestrowane są głosy rosyjskie i polskie. O jakie dokładnie słowa chodzi, nie wiadomo. Zrobimy wszystko, by film ten przebadali eksperci z zagranicy. Podejrzewam, że będą mieli mniej trudności z rozszyfrowaniem ścieżki dźwiękowej niż specjaliści Krzysztofa Bondaryka.

A czy głównym argumentem przeciwko tezie o zamachu nie jest to (oczywiście, jeżeli wyeliminujemy tezę o bombie na pokładzie), że gdyby piloci nie zdecydowali się na lądowanie we mgle, to do katastrofy by nie doszło?

Piloci nie zdecydowali się na lądowanie. W karcie podejścia lotniska Smoleńsk-Siewiernyj wysokość decyzyjna – a więc wysokość, na której pilot powinien podjąć decyzję o lądowaniu lub odejściu – określona jest na 70 metrów. Dokument ten publikował „Przegląd Lotniczy”. 10 kwietnia 2010 roku. załoga Tu-154 na wysokości 80-90 metrów (jeśli wierzyć stenogramom) zdecydowała, że nie będzie lądować. Tak jak wspomniałem wcześniej – nie wiemy, dlaczego nagle samolot zaczął spadać.

„Gazeta Polska” krytycznie ocenia śledztwo w sprawie katastrofy. Czy zaniedbania, np. w kwestii zabezpieczenia wraku, wynikają z rosyjskiej specyfiki, jak przekonują niektórzy, czy może Rosjanie naprawdę chcą coś ukryć?

Organizacyjny bałagan, pozostawienie wraku bez zabezpieczenia, zamieszanie z sekcją zwłok itd. można by jeszcze od biedy przypisać tradycji rosyjskiego „bardaku”, ale niszczenie dowodów dzień po katastrofie – wybijanie okien w samolocie, piłowanie kadłuba – to działanie z premedytacją. Nie mam wątpliwości, że Rosjanie mają coś do ukrycia.

Będziecie dalej prowadzić swoje śledztwo, niezależnie od oficjalnych wyników śledztwa prokuratury?

Oczywiście. Jako pierwsi podnieśliśmy kwestię nadzwyczajnego rozczłonkowania samolotu i błędnego naprowadzania maszyny, wykazaliśmy nieautentyczność stenogramów (publikując zeznania Artura Wosztyla, pilota Jaka, który słyszał, jakie faktycznie komendy przekazywała wieża załodze Tu-154), ujawniliśmy dziwne powiązania między firmą remontującą prezydencki samolot a Bronisławem Komorowskim, wreszcie opisaliśmy, kim jest Oleg Deripaska – właściciel zakładów w Samarze, w których naprawiano tupolewa. Część z tych tematów, zwłaszcza jeśli chodzi o wątki związane z prezydentem RP, przemilczano w mainstreamowych mediach, za poruszanie innych nazwano nas nienawistnikami. Jeśli dziennikarze „Naszego Dziennika”, nasi koledzy z portali wPolityce.pl i Fronda.pl czy blogerzy, z których analiz wielokrotnie korzystaliśmy, w dalszym ciągu będą z nami pisać o Smoleńsku, dojdziemy w końcu do prawdy.

Rozmawiał Łukasz Adamski.

*Grzegorz Wierzchołowski – dziennikarz „Gazety Polskiej”. Współautor cyklu artykułów o katastrofie smoleńskiej.

Za: Fronda.pl | http://www.fronda.pl/news/czytaj/dojdziemy_w_koncu_do_prawdy | „Dojdziemy w końcu do prawdy”

Skip to content