W ubiegły czwartek związkowcy z sekcji Solidarności zrzeszającej pracowników hipermarketów postanowili walczyć o korzystniejsze warunki zatrudnienia przy pomocy strajku włoskiego. Wygląda na to, że chodziło im przede wszystkim o ograniczenie zatrudnienia na podstawie umów cywilnoprawnych (np. zlecenia czy umowy o dzieło, a nie umowy o pracę z kodeksu pracy) oraz ukrócenie praktyk zatrudniania przez kierownictwo sklepów tańszych pracowników z zewnątrz. Strajk jako forma walki jest interesujący sam w sobie. Źeby bowiem w ogóle zastrajkować, najpierw trzeba zostać albo pracownikiem na podstawie umowy o pracę, albo przynajmniej kontrahentem – na podstawie umowy cywilno-prawnej. W takiej umowie określone są obowiązki pracodawcy względem pracownika (lub kontrahenta) i obowiązki pracownika (lub kontrahenta) względem pracodawcy. Taka umowa, żeby w ogóle była ważna, musi być dobrowolna, bo brak swobody przy jej zawarciu jest przyczyna jej nieważności. Zatem żeby w ogóle zastrajkować, trzeba najpierw dobrowolnie podpisać umowę określającą wzajemne obowiązki i uprawnienia. Natomiast strajk polega na tym, że pracownicy (lub kontrahenci, chociaż to zdarza się zdecydowanie rzadziej, bo umowy przewidują kary za odstąpienie, czy niestaranne ich wykonywanie) próbują wymusić na pracodawcy warunki korzystniejsze od dopiero co uzgodnionych groźbą strat, jakie poniesie na skutek przerwania pracy i zablokowania pracy łamistrajkom. Zdarzają się też protesty spowodowane łamaniem umów przez pracodawcę, kiedy na przykład nie płaci w terminie, albo w ogóle nie płaci umówionych wynagrodzeń, czy zmusza pracowników do świadczeń w umowie w ogóle nie przewidzianych. Wydaje się, że strajkowanie w sytuacji, kiedy pracodawca z zawartej umowy się wywiązuje, jest rodzajem szantażu ze strony pracowników, natomiast strajkowanie w sytuacji, kiedy pracodawca zawartą umowę łamie, jest spowodowane złym funkcjonowaniem państwowego wymiaru sprawiedliwości.
Ale mniejsza na razie o to, bo związkowcy z Solidarności postanowili posłużyć się specyficznym rodzajem strajku, czyli tzw. strajkiem włoskim. Strajk włoski polega na tym, że pracownicy pracy nie przerywają. Przeciwnie – pracują niezwykle skrupulatnie, drobiazgowo przestrzegając wszystkich nakazanych procedur. Ale rezultat strajku włoskiego jest identyczny z rezultatem strajku zwyczajnego, kiedy pracownicy po prostu nie pracują. I w jednym i w drugim przypadku przedsiębiorstwo przestaje funkcjonować. Ta sytuacja zmusza do postawienie pytania o prawdziwy cel procedur, skoro ich skrupulatne przestrzeganie prowadzi do paraliżu przedsiębiorstwa. Na pewno ich celem nie jest sprawne jego funkcjonowanie – tę możliwość musimy wykluczyć. W takim razie jaki jest ich cel prawdziwy? Wydaje się, że takim celem jest albo ochrona czyjejś władzy, albo ochrona czyjegoś przywileju.
Warto sobie to uświadomić tym bardziej, że taka sytuacja występuje nie tylko w przedsiębiorstwach, ale również w państwie. Oto Główny Urząd Statystyczny podaje, że około 30 procent produktu krajowego brutto – a więc tego, co jest w Polsce wytworzone i sprzedane – powstaje w „szarej strefie”, czyli w konspiracji przed władzą publiczną. Każdy rząd, a także niektórzy moraliści, bardzo się z tego powodu złoszczą i zapowiadają, albo przynajmniej popierają zniszczenie „szarej strefy”. Na szczęście, jak partia mówi, że zniszczy – to mówi, chyba, że – jak podejrzewam w przypadku sklepów z dopalaczami – w grę wchodzą interesy jakiejś wpływowej mafii, np. gangu producentów amfetaminy, któremu dopalacze mogły wejść w drogę i zmniejszyć zyski. W takim przypadku służby państwowe działają błyskawicznie, co skłania do brzydkich podejrzeń, że to stachanowskie tempo nie jest tak całkiem bezinteresowne. Ale mniejsza już o to, bo ciekawsza wydaje się propozycja, byśmy wyobrazili sobie sytuację, kiedy żadnej szarej strefy nie ma, a wszyscy skrupulatnie, żeby nie powiedzieć – drobiazgowo, przestrzegają obowiązujących przepisów prawnych. Krótko mówiąc – gdybyśmy wszyscy, w całym państwie urządzili coś na kształt praworządnego strajku włoskiego. Czy to jest w ogóle wykonalne? Abstrahując już nawet od treści prawa, zwróćmy uwagę, że przy istniejącej biegunce legislacyjnej, której efektem są tysiące, ba – dziesiątki tysięcy ustaw, rozporządzeń i zarządzeń, standardów i zaleceń, samo zapoznanie się z nimi wydaje się niepodobieństwem. A przecież żeby prawa przestrzegać, trzeba najpierw je poznać. Zatem każdy uczestnik życia gospodarczego, zanim mógłby przystąpić do działania, najpierw musiałby przeprowadzić gruntowne studia w zakresie obowiązujących przepisów. Studia te właściwie nigdy nie miałyby końca, ponieważ nie tylko kolejne rządy często unieważniają regulację poprzedników i ustanawiają własne, ale przede wszystkim – urzędnicy, pragnąc uzasadnić potrzebę własnych stanowisk, wymyślają coraz to nowe zarządzenia „usprawniające”. Już tylko straty czasu spowodowane koniecznością poznania obowiązującego i zmieniającego się nieustannie stanu prawnego mogłyby spowodować ustanie działalności gospodarczej, a przecież trzeba by jeszcze przestrzegać obowiązujących procedur, które też pochłaniają wiele czasu, energii i kosztów. Nie jest zatem wykluczone, że likwidacja szarej strefy metoda strajku włoskiego doprowadziłaby do ustania wytwarzania dóbr i usług, co pogrążyłoby kraj w zapaści, a kto wie, czy nie podcięło ekonomicznych podstaw egzystencji narodu? Wygląda zatem na to, że gospodarka jako tako funkcjonuje dzięki temu, że mnóstwo dzielnych ludzi nawet nie stara się poznać obowiązującego prawa i postępuje według własnego rozeznania moralnego – co oczywiście wiąże się dla nich ze sporym ryzykiem, zwłaszcza, gdy nie należą do żadnego z wpływowych gangów, obsadzających konstytucyjne organy państwa swoimi figurantami. Źe gospodarka funkcjonuje, dostarczając narodowi ekonomicznych podstaw egzystencji bynajmniej nie dzięki naszym Umiłowanym Przywódcom, tylko mimo ich wysiłków.
Niestety nasi Umiłowani Przywódcy w swoim zaślepieniu i zatwardziałości uważają inaczej – i właśnie nie tylko premier Donald Tusk, ale i Sojusz Lewicy Demokratycznej zapowiedział na tegoroczną jesień „ofensywę legislacyjną” w postaci kilkudziesięciu (!) ustaw – jakby jeszcze było im mało co najmniej 100 miliardów złotych tegorocznego deficytu i co najmniej 740 miliardów złotych długu publicznego na koniec roku. Wprawdzie lichwiarze jeszcze naszych Umiłowanych Przywódców kredytują, ale co będzie, kiedy już sprzedadzą ziemię i lasy? Czy lichwiarze kupią wtedy obligacje bankrutów, czy też bez naszego sprzeciwu – bo sami będziemy widzieli, że inaczej nie można – wezmą nas pod kuratelę?
Stanisław Michalkiewicz
Felieton • Gazeta internetowa „Super-Nowa” (www.super-nowa.pl) • 13 października 2010