Aktualizacja strony została wstrzymana

Rosjanie pilnowali wszystkiego

W Smoleńsku nie mogliśmy wchodzić do lasu, nawet w wysokie trawy, które obok rosły. Co dziesięć metrów stał żołnierz rosyjski i pokazywał palcem, żeby się cofnąć

Ze Stanisławem Jońcem, bratem śp. o. Józefa Jońca SP, prezesa Stowarzyszenia Parafiada, który zginął w katastrofie rządowego Tu-154M pod Smoleńskiem, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler

W jaki sposób dowiedział się Pan o śmierci Brata?
– Akurat pracowałem w polu, kiedy przyszedł syn i powiedział: „Rozbił się samolot, w którym wujek leciał”. Nie mogłem w to uwierzyć, dopiero w niedzielę, gdy jechaliśmy z rodziną do prowincjała Ojców Pijarów, doszło do mnie, co się stało. Nie widziałem się z bratem przed jego wylotem, ale dzwonił do mnie w czwartek, 8 kwietnia, i mówił, że spotkał go wielki zaszczyt, bo prezydent zaprosił go na pokład tego samolotu. Wiem, że brat był zadowolony z tego, że leci do Katynia. Było nas czworo rodzeństwa – dwóch braci i dwie siostry, z nim byłem szczególnie zżyty. Był bardzo dobrym bratem, takiego go zapamiętam.

Był Pan w niedzielę w Smoleńsku, by uczcić w tym miejscu pamięć Brata, z pewnością jednak bił się Pan również z myślami, jak mogło dojść do tej katastrofy.
– Nie byłem sam, leciałem z siostrą i dwoma siostrzeńcami. Wrażenie, jakie zrobiły na nas części samolotu, było piorunujące. Całego nie widzieliśmy, nawet części kabiny. Rosjanie pokazali nam jedynie bardzo małe jego urywki – podwozie i trochę blachy. Reszta przykryta była brezentem, jak kupa drzewa, bez żadnego zadaszenia. Wrak jest dodatkowo ogrodzony płotem z blachy, jak ogradza się budowy. Wpuszczono nas za to ogrodzenie główną bramą.

Poinformowano Państwa, dlaczego nie zostaną pokazane wszystkie części wraku?
– Nie. Nikt nam nic nie tłumaczył, a szczerze mówiąc, rodziny nawet o to nie pytały. To bowiem, co zobaczyliśmy, było i tak dla wszystkich wystarczająco szokujące, bo zrozumieliśmy, jak bardzo ten samolot był zmasakrowany. Każdy z nas mógł wyobrazić sobie, jak ta katastrofa mogła wyglądać.

Można było podejść do tych elementów samolotu?
– Niby nikt nie bronił, żeby chodzić wokół wraku, ale tak naprawdę nie było po co. Zobaczyliśmy więc tylko to, co Rosjanie nam chcieli pokazać.

Ja kie wrażenie zrobiła na Panu brzoza, o którą samolot uderzył skrzydłem?
– Zobaczyłem, że ona jest strasznie nisko ścięta, może na wysokości pięciu metrów od ziemi. Zaskoczyło mnie jednak to, że czubki krzaków, które rosną niedaleko, są również równo poucinane, jakby ktoś ciął je kosą lub piłą. Aż niewyobrażalne, że samolot takich cieniutkich gałązek nie przygiął, złamał, tylko tak równo ściął. Pod wspomnianą brzozę jechaliśmy przez las autobusami pod rosyjską eskortą. Przez okna widzieliśmy w lesie wieńce i wojsko, wiadomo przecież, że samolot rozpadł się na dużym obszarze i że w tych miejscach leżały również fragmenty Tu-154M. Rosjanie jednak w ogóle nie zatrzymali się w tamtych miejscach i nie mogliśmy tam podejść. Byliśmy tylko tam, gdzie nas zawieziono.

Nie można było swobodnie chodzić po miejscu katastrofy?
– Nie. Teren katastrofy był ogrodzony i obstawiony rosyjskimi żołnierzami. Mieliśmy wrażenie, że wszystkiego pilnują. Wojskowi stali przy wraku i pilnowali, obstawili nawet tę brzozę, która znajduje się na terenie pozawojskowym. Nie można powiedzieć, że bronili dostępu do niej, ale chodzili koło niej, co powodowało, że nie mogliśmy poczuć się swobodnie. Mogliśmy jedynie chodzić bez problemu po placyku wokół kamienia, w miejscu, gdzie leżało ciało prezydenta, i po płytach, po których jeździły samochody, na których zwożono części rozbitego samolotu. Nie mogliśmy wchodzić do lasu, nawet w wysokie trawy, które obok rosły, bo co dziesięć metrów stał żołnierz rosyjski i pokazywał palcem, żeby tam nie wchodzić, cofnąć się. Zobaczyliśmy więc poza wrakiem teren, gdzie odbyło się nabożeństwo ekumeniczne i przemawiały panie prezydentowe Polski i Rosji. Wydaje mi się, że Rosjanie na nasz przyjazd wszystko w tym miejscu wysprzątali, bo nie było nawet znaku katastrofy. Wszystko było wyrównane, wygrabione, wokół kamienia, gdzie leżało ciało prezydenta, położono kostkę, a drzewa, które z pewnością były tu połamane, zostały wycięte. Ten placyk sprawia wrażenie, jak gdyby w tym miejscu nic się nie stało. Gdyby nie było wiadomo, że właśnie tutaj leżały fragmenty samolotu, nikt by nie odróżnił tego miejsca od innego.

Mógł Pan jednak zobaczyć, jak wygląda lotnisko, gdzie Tu-154M miał lądować.
– Teren jest zarośnięty, jedynie pas przy lotnisku jest wycięty, dalej wszystko zarośnięte. Trawy tam chyba nie wycinają. Nie ma tam świateł, widziałem dwie lampy na całym lotnisku. Teren robi wrażenie opuszczonego, jak w górach jakaś bacówka lub coś podobnego. W niedalekiej odległości od ściętej brzozy znajdują się na betonowych słupach lampy naprowadzające. Te słupy są stare, popękane, zarośnięte. W ogóle nie przypomina to lotniska i pasu do lądowania. Nie mogę zrozumieć, jak przygotowana była wizyta prezydencka w tym miejscu, kto dał pozwolenie do lądowania naszego samolotu w takim miejscu.

Nie odniósł Pan wrażenia, że te uroczystości były trochę na pokaz?
– Pobyt w tamtym miejscu nie był dla nas łatwy, wróciły bolesne wspomnienia z 10 kwietnia. Od razu przyszła myśl, czy oni od razu zginęli, czy nie, przecież był jakiś czas, w którym samolot się rozrywał. Czy mieli w ogóle świadomość, co się z nimi dzieje? Każdy oddzielnie musiał zmierzyć się z tymi pytaniami. Faktycznie odnosiło się jednak wrażenie, że nie rodziny były tu najważniejsze, ale obydwie prezydentowe i że to pod nie przygotowano tę uroczystość. Tam, gdzie udawały się rodziny, m.in. pod wrak samolotu, media nie były dopuszczane, jedynie mogły uczestniczyć w nabożeństwie ekumenicznym. Media interesował jednak chyba bardziej fakt, jakie wrażenie wywrą prezydentowe. Do nas dziennikarze nie mogli podejść, byli od nas odgrodzeni.

Czy podczas pielgrzymki padały pod adresem strony rosyjskiej jakieś pytania o śledztwo smoleńskie?
– Nie padło na ten temat ani jedno słowo. W ogóle tych przedstawicieli rosyjskich nie było wielu. Rodziny, które przybyły do Smoleńska, nikogo nie pytały o śledztwo, z nikim na ten temat nie rozmawiały, każdy rozmyślał o bliskich, których w tym miejscu stracił. Nawet kiedy czekaliśmy w Witebsku na drugi samolot, nikt nie podjął rozmowy na ten temat. Na pewno czujemy ulgę, że pojechaliśmy do Smoleńska. Gdybym mógł, pojechałbym tam jeszcze raz, ale po to, żeby móc tam spokojnie pochodzić, pomodlić się, nie trzymając się sztywnego programu, który nie pozwala na robienie tego, co się chce. Poza tym nie byliśmy tam za długo, dokładnie od godz. 10.00 do 13.30, może 14.00, nie mieliśmy więc dużo czasu.

Wspomniał Pan o przymusowym pobycie w Witebsku, kiedy z powodu usterki samolotu musieli Państwo pozostać do poniedziałku na Białorusi. Zaniepokoiła Pana ta sytuacja?
– Była dokładnie godz. 20.20 w niedzielę, kiedy siedzieliśmy już w samolocie, w zapiętych pasach, by wylecieć z powrotem do Warszawy. Piloci nie mogli jednak odpalić silników maszyny. Po około 20 minutach wiadomo już było, że nie odlecimy z Witebska. Poproszono nas o opuszczenie samolotu, a obsługa lotniska zaprosiła nas na kolację. Przyleciał po nas drugi samolot z Warszawy, byliśmy już po odprawie i podjeżdżaliśmy do niego autobusem, ale nie wjechaliśmy na lotnisko, bo nas zawrócono. Nie powiedziano nam, co się dokładnie stało, tylko że samolot jest zepsuty. Strona białoruska bardzo miło nas przyjęła. Zapewniła nam hotel, do którego zawieziono nas o godz. 2.00 w nocy. Rano w poniedziałek przyleciały do Witebska dwa kolejne samoloty, drugim wróciłem z rodziną do Warszawy.

Dziękuję za rozmowę.

Za: Nasz Dziennik, Wtorek, 12 października 2010, Nr 239 (3865) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20101012&typ=po&id=po01.txt

Skip to content