Aktualizacja strony została wstrzymana

Dezinformacja – by zabić prawdę – Aleksander Ścios

Głównym rodzajem broni rosyjskiej, decydującym o dotychczasowej trwałości Rosji, jej sile i ewentualnych przyszłych zwycięstwach, nie jest normalny w warunkach europejskich czynnik siły militarnej, lecz głęboka akcja polityczna, nacechowana treścią dywersyjną, rozkładową i propagandową.” – pisał w roku 1938 Włodzimierz Bączkowski w szkicu „Uwagi o istocie siły rosyjskiej”. Tę prawdę warto mieć na uwadze, gdy z perspektywy pięciu miesięcy spojrzymy na przekaz medialny towarzyszący śledztwu w sprawie tragedii smoleńskiej. Jego spójna i systematyczna konstrukcja wskazuje, że mamy do czynienia z profesjonalną operacją dezinformacyjną przeprowadzoną na niespotykaną skalę. Ze względu na znaczenie polityczne i zasięg można ją porównać jedynie do działań związanych z fałszowaniem prawdy o katyńskim ludobójstwie. Ta okoliczność wskazuje, że autorami operacji są decydenci kremlowscy i służby Federacji Rosyjskiej, zainteresowane ukryciem prawdy o 10 kwietnia. Nie byłaby jednak ona możliwa bez czynnego udziału polskich mediów i współpracy grupy rządzącej.    Dezinformacja, której nie należy mylić z propagandą, okazuje się szczególnie przydatna wśród społeczeństw uzależnionych od przekazu medialnego i powszechnego, bezkrytycznego przyjmowania dziennikarskich relacji. O ile – w normalnym przekazie to informacja stanowi opis faktu, wydarzenia, o tyle w przypadku dezinformacji mamy zależność odwrotną – to sama informacja ma tworzyć wydarzenie w świadomości manipulowanego społeczeństwa. To strategia nadzwyczaj przydatna w czasach, gdy blokada informacji – nawet przy użyciu najdoskonalszych narzędzi cenzorskich – musi być skazana na porażkę. Dlatego w rosyjskiej koncepcji sprawowania władzy dezinformacja zajmuje miejsce wyższe, niż siła militarna, a w przypadku operacji tajnych służb okazuje się wręcz niezastąpiona.

Ponieważ działania podjęto natychmiast po katastrofie prezydenckiego samolotu, można przyjąć, że były one planowane i przygotowane z dużym wyprzedzeniem, tak by uruchomienie wielu zgodnych przekaźników narzuciło pożądaną narrację i interpretację zdarzenia. Można nawet precyzyjnie wskazać, kto był pierwszym przekaźnikiem fałszywej wersji. Już w godzinę po tragedii, na stronie internetowej rosyjskiego dziennika „Kommiersant” pojawiła się wypowiedź wiceprzewodniczącego Dumy Państwowej Rosji, Władimira Źyrinowskiego dla radia „Kommersant-FM”, w której padły słowa, że „pewną rolę w katastrofie mógł odegrać upór prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej”. Rosyjski polityk, którego wystąpienia są zwykle projekcją intencji Kremla powiedział również, że Kaczyński „nie raz określał załodze samolotu gdzie ma lądować”. W tym samym czasie, na stronie internetowej „Nowej Gaziety” opublikowano wypowiedź Wacława Radziwinowicza – dziennikarza „Gazety Wyborczej”. Radziwinowicz podzielił się z rosyjską gazetą własną interpretacją informacji, jakoby kapitan Tu-154 odmówił rosyjskim kontrolerom i nie chciał lądować na innym lotnisku. Dziennikarz przypomniał, że do takiego samego zdarzenia miało dojść podczas wojny rosyjsko-gruzińskiej, gdy Prezydent poleciał do Tibilisi. Stwierdził: „ Gdy polski pilot odmówił lądowania na lotnisku w Tibilisi, powołując się na ekstremalnie trudne warunki, Kaczyński krzyczał na niego i straszył, a potem był wielki skandal, że pilot nie zastosował się do nakazu prezydenta. Pilot został wyrzucony ze służby i powrócił dopiero za czasów premiera Tuska. Nad Smoleńskiem mogło się zdarzyć właśnie coś takiego”. Dwie godziny później pojawiła się wypowiedź zastępcy szefa sił powietrznych FR gen. Aleksandra Aloszyna, który wyjaśnił: „Załoga prezydenckiego samolotu kilkakrotnie nie wypełniła poleceń kontrolera lotu, nie reagowała na ostrzeżenia. […] Gdy załoga nie wykonała dyspozycji, kilkakrotnie wydał komendę, by samolot udał się na lotnisko zapasowe. – Załoga – niestety – nie przerwała zniżania i wszystko skończyło się tragicznie”. Nie ma żadnej przypadkowości w konstruowaniu tego rodzaju tez. W momencie gdy powstały były kompletnie bezpodstawne, a mimo to zostały natychmiast nagłośnione i przyjęte jako podstawa oceny katastrofy. Z zabiegów dezinformacyjnych dokonywanych wówczas wspólnie przez rosyjskie i polskie media wyłonił się przekaz, w którym winę za tragedię miała ponosić załoga samolotu, a pośrednio – Prezydent Kaczyński, wywierający presję co do miejsca lądowania. Ten przekaz, – utrwalony w świadomości ogromnej części społeczeństwa – obowiązuje do dnia dzisiejszego.

Jako główny wspornik dezinformacji wykorzystano podróż prezydenta Kaczyńskiego do Gruzji w roku 2008, dokonując fałszowania faktów w celu wykazania, że ze strony prezydenta były wywierane naciski na pilotów, co miało dowodzić, że w Smoleńsku mieliśmy do czynienia z identyczną sytuacją. Kolejnym wspornikiem była informacja o obecności osób postronnych w kabinie pilotów, która już sama w sobie miała implikować zarzut o wywieraniu presji. Za temat przewodni posłużyła propagandowa teza o „rusofobii” Kaczyńskiego oraz przedstawienie wyjazdu do Katynia jako „prywatnej wizyty”, podyktowanej względami ambicjonalnymi i wizerunkowymi. To zaś miało świadczyć, że Prezydent chciał za wszelką cenę znaleźć się w Katyniu, a wszystkie przestrogi rosyjskich kontrolerów lotu zignorowano, jako umyślne działania mające przeszkodzić lądowaniu. W tym zakresie, jako metodę dezinformacji zastosowano ilustrację i generalizację, bazując na fałszywych ocenach rozpowszechnianych przez media w okresie poprzedzającym katastrofę. Cóż z tego, że każdy kolejny tydzień przynosił wiedzę wskazującą na błędy, złą wolę i zaniechania Rosjan, że ujawniano gigantyczne niedbalstwo w miejscu katastrofy, demaskowano fałszywe tropy, rzekome dowody, filmy i wypowiedzi użytecznych „ekspertów” – skoro narzucona od pierwszych godzin narracja została już przyjęta mocą medialnej dezinformacji.  By tak się stało, podstawą wszystkich transmisji medialnych musiały być wyłącznie przekazy ze strony rosyjskiej. Z tego też względu nie ujawniano opinii publicznej głosów niezależnych ekspertów zagranicznych, marginalizowano publikacje przeczące tezom rosyjskim, a nawet zatajono tak ważne dowody, jak zdjęcia satelitarne i ekspertyzy przekazane przez Amerykanów. Nieprzypadkowo również, wszystkie hipotezy dotyczące przyczyn tragedii traktowano jako „teorie spiskowe”,  odmawiając im a priori racjonalności, a głosy krytyczne wobec rosyjskiego przekazu klasyfikowano jako objawy „rusofobii”. Taka bowiem zasada wynika z zastosowania tzw. metody nierównej reprezentacji, dość łatwej do wdrożenia, zważywszy na intelektualną niemoc zwolenników grupy rządzącej i uleganie medialnym kłamstwom.

Klasycznym przykładem dezinformacji może być kwestia ustalenia godziny, w której doszło do katastrofy. Pierwotną wersję (8.56. – 10.56 czasu ros.) zmieniono po dwóch tygodniach, a „Dziennik Gazeta Prawna” powoływał się przy tym na „źródła zbliżone do polsko-rosyjskiej komisji badającej przyczyny katastrofy”. Po upływie kolejnych kilku dni, bo już 5 maja pojawiły się nowe informacje. Katastrofa miała się wydarzyć prawie 20 minut wcześniej, niż pierwotnie podawano, a źródłem przekazu był tym razem gubernator obwodu smoleńskiego Siergiej Antufiew, opowiadający sugestywną historyjkę, jak po „usłyszeniu nienaturalnego dźwięku silników zapadła cisza. Popatrzyłem na zegarek – stwierdził Antufiew – była 10.38”. Jeszcze inna godzina katastrofy może wynikać ze spreparowanych przez Rosjan tzw. stenogramów z czarnych skrzynek, w których zawarto informację, że linię energetyczną, którą miał zerwać Tu-154 uszkodzono o godz. 10.39 czasu ros., choć wówczas samolot miał się znajdować na wysokości 400 m.  Podobnych, pozorujących lub tworzących nową rzeczywistość informacji – można wymienić wiele. Wystarczy podać je raz, w ogólnodostępnym medium, by natychmiast zaczęły żyć własnym życiem, obrastać analizami i być traktowane jako ważne i prawdziwe. Nie trzeba dodawać, że  takie reakcje  znakomicie ułatwiają zadanie autorom dezinformacji. Jak wobec tego bronić się przed dezinformacją, jakimi metodami ją pokonać? Myślę, że nie ma takiej możliwości. Przyjmując jakikolwiek wiadomość opartą na źródłach rosyjskich jesteśmy skazani na rolę odbiorcy kolejnej fałszywej tezy. Na podstawie dotychczas posiadanej wiedzy nie potrafimy skutecznie zweryfikować przekazu i ocenić – co jest, a co nie jest w nim prawdą. Dlatego wszystkie analizy, spekulacje i hipotezy oparte na źródłach rosyjskich można zaliczyć na poczet udanych kampanii dezinformacji. Każda kolejna i powielanie już istniejących, stanowi rodzaj dezinformacyjnego „perpetuum mobile” – napędzając proces, u którego kresu będzie zawsze ślepy zaułek. Jedyną, racjonalną postawą jest zatem odrzucenie całości przekazu rosyjskiego i traktowanie go w kategoriach simulacrum -informacji symulowanych, świadczących jedynie o intencjach strony rosyjskiej, a nie o prawdzie materialnej. Zapowiadany wkrótce ostateczny raport komisji MAK w sprawie katastrofy będzie kwintesencją  dezinformacji i jej fundamentalnym wspornikiem. Podstawą rzetelnej wiedzy na ten temat, mogą być tylko dowody rzeczowe odebrane Rosjanom i poddane analizie przez niezależnych ekspertów, a następnie śledztwo prowadzone przez  wolne od nacisków politycznych organy ścigania.

Aleksander Ścios

Artykuł opublikowany w miesięczniku „Nowe Państwo” 9/2010

Skip to content