Aktualizacja strony została wstrzymana

„Dynamit pod fotele gryzipiórków” czyli Dziennik o. Iwona Congara OP – Adam Małaszewski

Skoro dewizą Zakonu Kaznodziejskiego jest «veritas» (‘prawda’), to prawdę o «Dzienniku» francuskiego teologa należy powiedzieć bez niedomówień.

Zakon dominikański od początku swego istnienia, czyli od blisko ośmiuset lat, zajmował się w Kościele rzymskim odpowiedzialną służbą w obronie prawdy katolickiej. Dominikanie wypełniali swe zadania kaznodziejskie w wierności papieżom, pod opieką Matki Bożej, z którą byli szczególnie związani więzami synowskiej miłości i oddania, otrzymując w zamian nadprzyrodzone wsparcie od Pośredniczki wszystkich łask. Wierni dziedzictwu św. Dominika, który z sukcesami zwalczał herezje albigensów, walczyli w winnicy Pańskiej jak prawdziwe Domini canes – psy Pańskie, strzegąc Bożego stada przed drapieżnymi wilkami.

W bieżącym roku dominikańskie wydawnictwo „W drodze” opublikowało obszerne fragmenty pamiętnika jednego z najsłynniejszych teologów dominikańskich XX wieku, o. Iwona Congara (1904-1995), eksperta II Soboru Watykańskiego, a od 1994 r. kardynała (z nominacji Jana Pawła II). Książka ta (Teolog na wygnaniu. Dziennik 1952-1956, przeł. M. Romanek, Poznań 2008, stron 364) rodzi nadzieję na bliższe poznanie osobistych przemyśleń zasłużonego uczonego, który uchodzi za mistrza całych pokoleń młodych teologów w epoce posoborowej, aż do dziś dnia. Jaki obraz Kościoła i samego autora wyłania się z tych notatek?

Na kartach książki często pojawiają się nazwiska znanych autorów, którzy mieli poważne kłopoty w związku ze swoimi publikacjami. Stolica Apostolska podejrzewała ich o odchodzenie od wierności nauczaniu Kościoła. O. Congar wspomina więc na przykład, jak to „właśnie potępiono książkę o. Rahnera” (s. 45), a także o tym, jak odbył „długie spotkanie z o. Lubakiem, którego nie widziałem od czasu jego kłopotów” (s. 53). Atmosfera wśród liberalnie nastawionych zakonników była napięta, ale przełożeni starali się czuwać nad zachowaniem reguły. Autor przykładowo wspomina, jak prowincjał wzywał, żeby nie ubierać się po świecku (s. 116). Czy o. Congar solidaryzował się z papieżem i władzami zakonnymi, poddając krytyce odchodzących od katolickich zasad i praktyk współbraci? Otóż okazuje się, że nie tylko wspierał rewolucjonistów, ale sam był jednym z nich – i to jednym z najbardziej aktywnych! Gdy dowiedział się, że jest krytykowany w prasie katolickiej, skwitował sprawę krótko: „mam to gdzieś!” (s. 265).

Francuski dominikanin nie zamierzał biernie poddawać się krytyce ze strony władz zakonnych i kościelnych, ale – przekonany o własnej racji – ośmielał się ferować ostre wnioski: „Rzym zakazuje mówienia niemal o wszystkim, co nie mieści się w ciasnych rzymskich granicach albo nie odpowiada rzymskiemu dyktatowi. W ten sposób dochodzimy (…) do prawdziwego fałszowania prawdy” (s. 17). O przedstawicielach Rzymu pisał bez pardonu: „mam ich gdzieś” (s. 78), a dla teologów rzymskich ukuł określenie „gryzipiórki rzymskiego dworu” (s. 131). Gdy Rzym przystąpił w r. 1954 do krytyki narastającego neomodernizmu „nowej teologii”, o. Congar nazwał tę decyzję „wielką czystką”, nawiązując do określenia znanego z historii stalinowskiej Rosji (s. 79). Kuria Rzymska to dla niego „tyrański Aparat Rzymu” (s. 306), ten „nikczemny i nędzny system, który panuje obecnie w Rzymie i chce się rozszerzyć na cały świat” (s. 85).

Mimo że konstatował „żałosny charakter tego wszystkiego” (s. 88), to jednak miał nadzieję, iż „Tyrana w końcu przygniecie ciężar ofiar” (s. 87). Kim był ów Tyran? Czy chodziło o któregoś z wrogów Kościoła? I tu o. Congar nie pozostawił wątpliwości, że ma na myśli samego papieża Piusa XII, o którym pisał jeszcze ostrzej: „kiedy tylko rzymski bożek przemówi” (s. 92). Zarzucał Ojcu Świętemu dwa najgorsze – w swym mniemaniu – błędy: umacnianie władzy papieskiej i kultywowanie pobożności maryjnej: „Rzym bez ustanku i we wszystkim rozpościera macki swojej władzy!” (s. 264), albo w innym miejscu „Rzym żyje we własnym świecie, w świecie, w którym wszystko sprowadza się do posłuszeństwa okraszonego hipermaryjną pobożnością” (s. 159). Będąc w Wiecznym Mieście, słyszał więc „pomruki maszyny, która pracuje powoli pod znakiem podwójnej i jedynej pobożności: papieskiej i maryjnej” (s. 162).

Swe nadzieje francuski teolog wiązał z przyszłością i notował w r. 1954: „możliwe, że śmierć papieża da nam wytchnienie i że jego następca popuści nieco cugli” (s. 115), czekał zatem, „kiedy nastanie jakiś rozsądny papież” (s. 254), przypisując Piusowi XII skłonności do jednostronnego postrzegania rzeczywistości. „W wielu sprawach postawę Piusa XII determinuje skrajny lęk przed komunizmem. Widzi komunistów w Rzymie, z nożami w zębach” (s. 109).

Napastliwy wobec Namiestnika Chrystusowego, atakował bez żadnego umiaru również najwybitniejszych teologów rzymskich, broniących tradycyjnej doktryny, władzy papieża i kultu Matki Bożej: „Lepicier i Pizzardo to doskonałe symbole tego reżimu: nabożni, chodzące mariolatrie, tępi i płytcy jak lokaje” (s. 95), albo w innym fragmencie: „W żadnym z pobożnych i posikujących tekstów kardynała Ottavianiego (…) nie wyczuwa się dominującej troski o słowo Boże” (s. 105), wspominał nawet „wykład dupka Roschiniego: wykład oczywiście mariolatryjny” (s. 160). Dość powiedzieć, że włoski teolog, ks. Gabriel M. Roschini (1900-1977) był jednym z najsłynniejszych mariologów, autorem ponad 900 publikacji, profesorem Papieskiego Uniwersytetu Laterańskiego…

W swych pozbawionych umiaru i kultury atakach na władze kościelne o. Congar upodobał sobie porównania do niedawnych i aktualnych systemów totalitarnych. Pisał więc, że w kwestii tzw. księży robotników „«Święte Oficjum» napotkało opór, nad którym postanowiło zatryumfować jak SS nad partyzantami” (s. 118), albo: Święte Oficjum „to najwyższe, nieugięte gestapo, z którego decyzjami nie można dyskutować” (s. 93). Analogie historyczne tworzył nawet podczas posiłków: „Lektura w refektarzu, w południe: Moje życie L. Trockiego (…). Wiele fragmentów tego tekstu opisujących, w jaki sposób Stalin odsuwał Trockiego, całkiem dobrze można by odnieść do końca tego pontyfikatu i ogólniej, do atmosfery rzymskiego dworu” (s. 127).

O. Congar nie widział znikąd pomocy i pytał: „Czemu nuncjusz zajmuje się tym, co jest domeną szpicli?” (s. 92), dodając, że „biskupi to nieszczęśnicy, którzy nie myślą, od których nie należy niczego oczekiwać” (s. 99). Planując przyszłość, pisał: „zadaję sobie pytanie, czy moje powołanie nie polega na złożeniu siebie w ofierze, siebie samego, łącznie ze swoim szczęściem i swoim rozwojem duchowym, aby walczyć z rzymską hydrą: by pomóc przyszłym pokoleniom, by nie zaznały wpływu tej Bestii. Jest walka, którą trzeba prowadzić, świadectwo, które trzeba składać” (s. 347). Oto dominikanin, który o swojej Matce, Kościele, pisze takimi słowy…

Skoro jednak „z aktualnego rzymskiego punktu widzenia, to znaczy z punktu widzenia totalitarnego i paternalistycznego” (s. 95) promowanie nowych idei było niemożliwe, gdy na drodze stała Kuria Rzymska, albo słowami o. Congara: „gestapo i totalitaryzm rzymskiego dworu” (s. 98), to francuski reformator postanowił walczyć za pomocą rewolucyjnych publikacji i sam wspominał: „Podręcznik, który teraz przygotowuję, (…) jest właśnie tą moją odpowiedzią, prawdziwym dynamitem podłożonym pod fotele gryzipiórków!” (s. 131-132). Duchowy terroryzm, podkładanie dynamitu, oto broń Francuza!

Rzym jednak poddawał go cenzurze, o której sam zainteresowany stwierdzał, że cenzura ta ma kryteria, które ukazują „kretynizm w najczystszej postaci” (s. 226). W ten sposób wyrażał swe poddanie autorytetom kościelnym, ustanowionym do nadzoru nad jego wypowiedziami, piętnował ów „system, który ma własne tezy i rytuały, a także własne sługi, i który wciąż powtarza tę samą śpiewkę” (s. 163), by z poczuciem wyższości dodać: „zderzam się z bezwzględnym systemem” (s. 236), i jeszcze: „uderza mnie ubóstwo, brak realizmu, infantylizm tej Machiny” (s. 196), która wyprowadzała go z równowagi: „Jestem pomału u kresu cierpliwości z tymi pytaniami o nihil obstat, o zawieszone w próżni oczekiwanie. Zgniję przez nich!” (s. 233).

Oddaliśmy głos o. Congarowi, mając nadzieję, że czytelnicy wybaczą nam dosadność przywołanych fragmentów. Skoro jednak dewizą Zakonu Kaznodziejskiego jest veritas (‘prawda’), to prawdę o Dzienniku francuskiego teologa należy powiedzieć bez niedomówień. Wydawcy sami napisali we wstępie (s. 5), że lektura książki jest gorsząca. Jaki zatem cel ma budzenie zgorszenia („biada człowiekowi, przez którego dokonuje się zgorszenie”, Mt 18, 7) wśród czytelników za pomocą publikacji pozbawionej imprimatur, ale wydanej w oficjalnym wydawnictwie zakonnym? Czy to typowy dla naszych czasów styl publicystyczny – rozbudzanie sensacji w celach marketingowych? Kogo zainteresuje te 350 stron zapisków, w których pojawiają się nieznane w Polsce postaci, dziesiątki francuskich czy angielskich zakonników, z którymi zetknął się autor Dziennika, okraszonych wulgarnymi komentarzami? Oczekiwanie na śmierć nazywanego bożkiem papieża, w ciągłej walce z dbającym o czystość doktrynalną „gestapo i SS” – Świętym Oficjum, oto obraz Kościoła wymalowany piórem francuskiego teologa. Jakiego teologa? Czy wydawcom chodziło o pokazanie trudności w walce o prawdę, jakie miał w swym długim życiu wybitny katolicki teolog? Czy książka daje świadectwo jego cnót: pokory, skromności, posłuszeństwa przełożonym, umniejszania swej osoby i zaufania okazywanego papieżowi i kurii rzymskiej? A może raczej opublikowanie Dziennika ma na celu umocnienie niechęci do tradycyjnego, przedsoborowego Kościoła, pokazanie ostrej walki z jego władzami, nauczaniem i dyscypliną („wszystko, co mówię i piszę, jest negacją tego systemu”, s. 131)? Lansując postać buntownika, promuje się przecież jego bunt, a to, wobec czego się buntował, przedstawiane jest w złym świetle. Takie przesłanie wydaje się płynąć z recenzowanej tu książki, która nie dalej niż pół wieku temu trafiłaby niechybnie na indeks jako dzieło skandaliczne. Indeks został jednak zniesiony przez Pawła VI, a jednym z inicjatorów jego likwidacji był właśnie o. Iwon Congar. Dlatego dziś bezstronny obserwator może się łatwo zorientować, kim był człowiek, który dał takie świadectwo swego stosunku do Kościoła. Ω

Adam Małaszewski

ZOB. RÓWNIEŻ:


Jan Paweł II głosem kardynała Willebrandsa wychwala o. Yves Congar

8 grudnia 1994 roku kardynał Willebrands, specjalny wysłannik papieża i niegdysiejszy przewodniczący Papieskiej Rady ds. Jedności Chrześcijan, wręczył ojcu Congarowi w paryskim kościele św. Ludwika od Inwalidów insygnia kardynalskie. Było to konsekwencją decyzji o wyniesieniu o. Congara do tej godności, podjętej na posiedzeniu Konsystorza w dniu 20 listopada.

Kardynał Willebrands wygłosił z tej okazji przemówienie, którego fragment przedstawiamy:

„Drogi bracie Iwonie Congar, jestem szczerze wzruszony, że znajduję się tu, wysłany przez papieża, by wręczyć Ci kapelusz oraz pierścień, oznaki godności kardynalskiej. Ojciec święty chciał tym samym wyrazić Ci głęboki szacunek oraz uznanie, zarówno swe osobiste, jak i całego Kościoła. Z wielkim uznaniem spogląda on na wielkość i odwagę, jaką okazałeś w swym życiu oraz swej pracy. – Wielkość, poprzez potężną wizję, obejmującą wszystkie dziedziny teologii: myśl twoja jako jedyna – poprzez swą rozległość i głębię – mogła posłużyć za fundament teologii soboru powszechnego. – Odwagę, ponieważ teologia ta wychodzi naprzeciw przyszłości i odnowie, realizowanej poprzez sobór. Zawsze byłeś i pozostajesz jednym z największych teologów Drugiego Soboru Watykańskiego, soboru reform i odnowy, aggiomamento, odmłodzenia: dzieła delikatnego, znacznie trudniejszego, aniżeli tylko odrzucenie błędu. Lecz nigdy nie stałeś się człowiekiem, który dzieli, miast łączyć. Byłeś szanowany i podziwiany przez wszystkich, niezależnie od ich orientacji teologicznej, eklezjalnej czy zgoła politycznej. Dla tych, którzy cię słuchali i czytali, stałeś się mistrzem. Ten gest papieża jest również wyrazem radości: osobistej radości Ojca świętego, jak też radości całego Kościoła. Radość ta nie ogranicza się tylko do Kościoła katolickiego i z tego właśnie jesteśmy szczęśliwi. W tym szczególnym dniu rozpoznajemy bowiem jego ekumeniczny wymiar”.

A zatem, głosem kardynała Willebrandsa, papież Jan Paweł II w szczególny, wręcz uderzający sposób wychwala tego, który był jego „towarzyszem walki” podczas Soboru Watykańskiego II. Bo rzeczywiście, obydwaj zrobili wiele, by zatriumfowały idee ojca Congara, tak ostro ocenione swego czasu przez Piusa XII.


Za: Zawsze Wierni, nr 10/2008 (113) | http://www.piusx.org.pl/zawsze_wierni/artykul/1232

Skip to content