Aktualizacja strony została wstrzymana

Pucybut czy cinkciarz? – Jerzy Przystawa

W wigilię Powstania Warszawskiego, spacerując po warszawskiej Starówce, z przyjemnością zauważyłem wyrafinowanego Pucybuta, stojącego na rogu Placu Zamkowego, z pudłem past i szczotek. Nie zauważyłem, żeby ktoś usiłował skorzystać z jego usług – pewnie z obawy, żeby Pucybut nie pobrudził sobie ślicznej białej koszuli ze sztywnym kołnierzykiem, albo innej jakiejś części stylowej garderoby, których to części nie jestem w stanie nawet nazwać. Pomimo tego, wydaje mi się, że jego przesłanie jest jasne i zrozumiałe dla kłębiącej się wokół i zajadającej lody młodzieży: oto jest droga do tych upragnionych milionów! Tędy podążali amerykańscy Rotszyldowie i Rokefelerzy: bierzcie się do roboty, a świat leży przed wami otworem!

Dwa tygodnie temu minęła 17 rocznica śmierci Michała Tadeusza Falzmanna, o którym pokolenie dzisiejszych studentów szkół wyższych nigdy nie słyszało, którego zdjęcia nigdy nie widziało i nie ma bladego pojęcia z jakiego powodu nazwisko jego miałoby być warte zapamiętania. Ktoś może słyszał hasło „FOZZ”, toczył się bowiem skandaliczny proces karny, wokół którego toczyły się jakieś spory, wytaczano jakieś personalne zarzuty. Nazwisko Falzmanna, podobnie jak i jego szefa, profesora Waleriana Pańki, którego 17 rocznicę śmierci będziemy obchodzić (to dobre słowo: obchodzić z daleka!) za trzy miesiące – w trakcie tego procesu taktownie pomijano, a uwagę publiczności skupiano na niezapomnianej sędzi Barbarze Piwnik i jej zmienniku, Andrzeju Kryże. O co naprawdę w tym procesie chodziło? Tego nikomu nie pojąć: wiadomo, że o jakieś przekręty, o jakieś miliony, być może tylko „stare” , a może nawet „nowe” – ale kogo to dzisiaj może interesować? Codziennie gazety donoszą o kolejnych przekrętach, tu miliony, tam tylko setki tysięcy, gdzieniegdzie w ogóle jakaś śmieszna „niegospodarność”, albo „nienależna korzyść majątkowa” – kto by dziś sobie tym wszystkim głowę zawracał? Wiadomo: gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą, gdzie kręcą się miliony i miliardy, tam muszą być „przekręty”, taka jest natura rzeczy. Kapitalizm to nie „Caritas”, panują tu twarde, męskie prawa rynku, wygrywają tylko ci, którzy są sprytni i pomysłowi, którzy czują Ducha Czasu, dla innych nie ma litości! Dla niesprytnych, niepomysłowych, dla słabych i starych – cóż, dla nich, jak się dorobimy, stworzymy jakieś ochronki, jakieś zakłady opiekuńcze,. Chwilowo jeszcze muszą trochę poczekać.

Nazwisko Michała Falzmanna musi być zapomniane ponieważ odziera historyczną transformację ustrojową i Nową Polskę z blasku chwały  moralnego zwycięstwa nad Imperium Zła i pognębienia komunizmu. Falzmann ujawnia, że kamieniem węgielnym polskiego kapitalizmu lat 90 nie była ciężka i mrówcza praca przyszłych polskich rotszyldów, nie mobilizacja moralna nieugiętych dywizji Solidarności, nie bohaterstwo podziemnego oporu i naziemnej mądrości wielkich przywódców, ale wyrafinowane, dokonywane na wielką skalę….cinkciarstwo.

Dzisiejsza młodzież nie wie co oznacza słowo „cinkciarz” i nie może go sobie wyobrazić. Jest to określenie osobnika, jakich, za późnego PRL pełno było pod bankami, „peweksami” i innymi miejscami obracającymi przedmiotami zbytku, którzy szli cichutko za każdym napotkanym cudzoziemcem szepcąc „czeńdżmanej, czeńdżmanej”, a za krajowcami „dolary, dolary…” Byli to ludzie absolutnie nie rzucający się w oczy, szarzy, bezimienni, niczym nie przyciągający uwagi przechodniów. Ale to właśnie oni byli cichymi bohaterami tamtych czasów, czyniącymi nasze życie odrobinę bardziej znośnym, bardziej komfortowym. Za 10 funtów, profesor uniwersytetu, mógł odtworzyć całą swoją miesięczną pensję, za niecałego dolara kupowało się butelkę eksportowej wódki. Dziś za dolara nie kupi się nawet filiżanki herbaty. Całkiem niedawno gościłem w warszawskim hotelu „Grand”, gdzie mnie umieszczono, bo przyjechałem na ważne posiedzenie ważnej naukowej komisji. Wstąpiłem wieczorem do baru naprzeciwko i poprosiłem o herbatę. Coś w moim widoku poruszyło kasjerkę, nie przywykłą do oglądania podobnych gości w pobliżu ważnego Hotelu Grand, bo patrząc na mnie ze współczuciem, powiedziała: „Herbata droga, proszę pana, może pan weźmie kompot”.

Jak dzisiaj wiemy (a wówczas się tego tylko domyślaliśmy) byli to, prawie bez wyjątku, cisi, szarzy, „pracownicy służb”, którzy „na robocie”, nieco sobie na boku dorabiali. „Cisi” mieli koncesję, gdyby się tam pojawił jakiś cinkciarz-amator niekoncesjowany, to szybko go przepędzano. Była to bowiem działalność jak najbardziej sprzeczna z prawem. Było to przestępstwo powszechnie akceptowane i tolerowane, bo każdy, kto tylko mógł, z tego korzystał. Dla nas, zwykłych zjadaczy chleba, był to element cichej walki z systemem, a to, że pośrednikami w tej walce byli funkcjonariusze tego systemu, nikomu specjalnie nie przeszkadzało. Wykorzystywaliśmy wszyscy różnice kursów wymiany w banku i na czarnym rynku.

Kiedy nadeszły złote czasy transformacji, ktoś – na razie nie wiemy jeszcze dokładnie KTO? – podpowiedział naszym kagebistom, że lepszy interes niż na różnicy kursów wymiany można zrobić na różnicy oprocentowania walut w Polsce i za granicą! Nazywa się to „carry trade”, który wykorzystuje tzw. „spread”. Robi się to po całym świecie, jest tylko ryzyko związane z niepewnością co do stabilności kursów wymiany i oprocentowań. „Risk?” – skazali nasi kagebiści – „a kakoj risk?!” Czyż to nie my decydujemy o tym, jaki jest kurs wymiany i jakie są stopy procentowe?! „U nas nikakowo riska byt’ nie możet”.

I odblokowali system, niczym mechanizm blokujący w maszynie losującej totolotka! I lawina finansowa ruszyła!

Postacią symboliczną tego odblokowania jest szary cinkciarz i ubek, natychmiastowy miliarder i senator, Aleksander Gawronik, który jednej nocy otworzył na wszystkich przejściach granicznych, legalne już, kantory wymiany walut. Za jego śladem poszli inni i przy każdym banku i na każdym targu wykwitły, jak Polska długa i szeroka te dobroczynne „transformatory pieniędzy”.

Ale na wyższym szczeblu, niedostępnym dla szeregowych kagebistów, na szczeblu, by tak rzec „oficerskim”, obejmującym wysokich urzędników, dyrektorów departamentów, ministrów, prezesów banków, dyrektorów i prezesów central handlu zagranicznego – tam to nowe cinkciarstwo przyjęło formę bardziej wyrafinowaną i dla zwykłego śmiertelnika niezauważalną. Tam nie chodzono do kantorów, tam posługiwano się dalekopisem, teleksem, cichymi transferami bankowymi. Jedynym ewentualnie zauważalnym elementem tych procesów były co najwyżej wyrastające z dnia na dzień fortuny, przejawiające się luksusowymi rezydencjami, jachtami i tym wszystkim, które jego jest.

Kiedy się czyta biogramy „imperatorów III RP” zamieszczone w książce Gabryela i Zieleniewskiego „Piąta władza, czyli kto naprawdę rządzi Polską?, wydaną już 10 lat temu, to zadziwia uderzające podobieństwo ich karier: wszyscy oni, za czasów PRL, „robili w dolarach”, „eksport-import”, staże zagraniczne w różnych „biurach handlowych”, o związkach ze „służbami”, naturalnie, się nie pisze, bo autorzy chcieli uniknąć procesów, takich jakie jeden z ich „imperatorów” wytoczył autorom książki „Via bank i FOZZ”.  

No, cóż, fortuna variabilis, nasz imperator gdzieś przepadł bez śladu i nie  mogą go odnaleźć rozsyłane po świecie listy gończe, Może jeszcze kiedyś wypłynie, gdzieś na Wschodnim Wybrzeżu, albo w Chinach, albo na Zabajkalu. Naszym artystom i specom od piaru trzeba podpowiedzieć, że na symbol mitu założycielskiego III RP nie nadaje się pyszny, kolorowy, umazany pastą do butów, pucybut! To raczej szary, cichy, niepozorny cinkciarz, szepcący nam do ucha na ulicy „czeńdżmanej, czeńdżmanej”.

Jerzy Przystawa

 

Za: Strona Mirosława Dakowskiego

 

Skip to content