Aktualizacja strony została wstrzymana

Supertajny „Spacer” – Tadeusz M. Płużański

Uwięzieni tutaj nie wiedzieli, gdzie się znajdują. Nie mówiono im o powodzie aresztowania, nie przedstawiano aktu oskarżenia. Dla zamkniętych miesiącami w piwnicznych celach jedynym kontaktem ze światem zewnętrznym był brutalny oficer śledczy. Właściwie nikt nie słyszał o tym ponurym miejscu, z wyjątkiem kilku komunistycznych dygnitarzy. W stalinizmie nosiło kryptonim „Spacer”. Do dziś obiekt jest supertajny.


Zainteresowani akcją Instytutu Pamięci Narodowej „Śladami zbrodni” postanowiliśmy odwiedzić miejsca kaźni wielu polskich patriotów – dawne siedziby bezpieki. Podwarszawskie, bo w Warszawie nawet mój 15-letni syn wie, co znaczy Rakowiecka, Koszykowa, Cyryla i Metodego. Trafiamy do Otwocka. Budynek dawnego Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa, potem Komendy Milicji, mieści dziś – na parterze – Bibliotekę Publiczną, na dwóch piętrach prywatne mieszkania. W piwnicy znajdujemy ostatnie ślady kazamatów – ciężkie, metalowe drzwi z judaszami. Napisy na ścianach z cegły nieświadomi mieszkańcy zamalowali, lub zasłonili półkami.

– Tu, pod nami, męczyli mojego ojca – starsza kobieta wskazuje na trawnik, na którym stoimy, tuż obok biblioteki. – Podziemne lochy były ogromne, łączyły się z piwnicami budynku bezpieki. Potem wszystko zabetonowali, aby zatrzeć ślady zbrodni.

Do Warszawy wracamy przez Miedzeszyn. Ze znalezieniem słynnego „Spaceru” nie powinno być kłopotów. Zdjęcie na stronie IPN przedstawia piętrową willę, pokrytą żółtą farbą – tuż obok głównej ulicy Patriotów. – Takiego budynku nie ma ani tu, ani w okolicy – mówią zgodnie okoliczni mieszkańcy, ale dodają, że w Miedzeszynie zamieszkali po 1956 roku. – Moi rodzice mieszkali tu zaraz po wojnie – wtrąca mężczyzna w średnim wieku. – Tajne więzienie MBP? Musicie jechać w głąb miejscowości. Szukajcie budynku za wysokim murem.

W głębi okazałej posesji majaczą kontury pięknie odrestaurowanego pałacyku. – Spacer, tak, ale trzeba być gościem hotelu – barczysty pracownik ochrony patrzy podejrzliwie.

– Pałacyk z parkiem należą do Gudzowatego – tłumaczy mieszkanka willi z naprzeciwka. I willa obok też. Tu przetrzymywano Gomułkę. Wcześniej to było komunistów i dziś też. Rozumie pan?
– To gdzie był „Spacer”?
– Jedźcie bliżej Wisły, z daleka widać las anten.

Przetrzymywano tych, których było trzeba

Dlaczego anteny? W latach 50. zagłuszano tu audycje nadawane z Zachodu po polsku. A dwumetrowy mur otaczający ogromny, podobno siedmiohektarowy teren? U zarania III RP wprowadził się tu UOP, a potem jego następcy – Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Agencja Wywiadu. Prawdopodobnie – bo szczelnie chroniony obiekt nadal jest ściśle tajny.

To tu, w środku, był „Spacer”, czyli więzienie stanowiące wyłączną własność X Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Tu, w największej tajemnicy przed światem przetrzymywano i katowano wrogów „ludu” – prawdziwych i urojonych. Bohaterów Polski Podziemnej, antykomunistów i ludzi władzy, których zamierzano skompromitować. Ilu ich przeszło przez piwnice „Spaceru” w ciągu kilku lat jego funkcjonowania – nie wiadomo. Znamy zaledwie kilka, najwyżej kilkanaście nazwisk. Listy więźniów nie ma, większość dokumentów zniszczono. Ale przecież „Spaceru” w ogóle nie było…

Nawet dziś nie funkcjonuje w pamięci okolicznych mieszkańców. W parterowym pawilonie tuż obok muru trwa remont. Tu też nikt nic nie wie. A przecież w tym budynku, w latach 50. była bursa stanowiąca zaplecze więzienia. Mieszkali w niej żołnierze Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego ochraniający obiekt, a potem śledczy MBP, pracujący wewnątrz. Potem przenieśli się do okazałych willi obok.
– To tu przetrzymywano Kontryma? Cisza. – A Spychalskiego? – Przetrzymywano tych, których było trzeba – ucina rozmowę starszy mężczyzna. Podobnie odpowiadają głosy domofonów w sąsiedztwie.

Pamięci nie przywracają nazwiska – Różański, Światło. A kto ko taki? Przechadzający się uliczką przygarbiony mężczyzna z laską ożywia się trochę na hasło Ludwik Szenborn. – On był tu kierownikiem. Dopiero co zmarł. W 1990 r.

Jeden dzień prymasa Wyszyńskiego

Władzy ludowej Szenborn bardzo się zasłużył. Zanim w 1952 r., na dwa lata, przejął obiekt „Spacer”, pracował w bezpiece w Rzeszowie, Krakowie i Bydgoszczy – tu był kierownikiem, zwalczając niepodległościowe podziemie. Przed wojną członek PPS-Lewicy, Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej, w końcu KPP. Kilkakrotnie aresztowany za działalność komunistyczną. Podczas niemieckiej okupacji w GL, ps. Jaś, od 1941 r. był agentem sowieckiego wywiadu. Znów aresztowany, tym razem przez gestapo – za szpiegostwo na rzecz ZSRS. W Miedzeszynie osobiście przesłuchiwał m.in. Mariana Spychalskiego, wówczas członka Biura Politycznego PZPR, oskarżonego o „odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne”.

Zarządzając willą „Spacer” Szenborn był jednocześnie szefem stołecznego UB. W ramach rozpracowywania Kurii Metropolitalnej w Warszawie inwigilował m.in. ks. Stefana Wyszyńskiego. Wiadomo, że Prymas trafił do „Spaceru” po aresztowaniu 25 września 1953 r. Na jeden dzień. Po zwolnieniu z bezpieki Ludwik Szenborn otrzymał rentę inwalidzką.

Centralne sprawy

Jacek Różański, osławiony dyrektor Departamentu Śledczego MBP, do Miedzeszyna pojechał jesienią 1948 r. Towarzyszący mu wiceminister bezpieki Roman Romkowski (właściwie: Natan Grinszpan-Kikiel) stwierdził, że może posadzą tu nawet Gomułkę. Na pomysł miał wpaść jego przełożony, Stanisław Radkiewicz. Willę, w ramach „braterskiej pomocy” wybrało wcześniej NKWD, rekwirując ją Kazimierzowi Skarżyńskiemu, członkowi delegacji Międzynarodowego Czerwonego Krzyża podczas ekshumacji w kwietniu 1943 r. Katyniu. To on przekazał światu pierwszy obszerny raport o śmierci polskich oficerów. Po wojnie Skarżyńskiemu, ściganemu przez Sowietów, udało się uciec na Zachód. Podobno przed laty zmarł w Kanadzie.

Pierwszych aresztowanych przewieziono do Miedzeszyna już w październiku 1948 r. Supertajny „Spacer” musiał być nadzorowany przez kogoś bardzo pewnego, bezgranicznie oddanego partii i Moskwie. Wybrano Józefa Światłę (Izaaka Fleischfarba, wicedyrektora Departamentu X MBP, pracownika sowieckich służb specjalnych). To on osobiście – kilka lat później – w połowie 1951 r. przywiózł tu Władysława Gomułkę i jego żonę z sanatorium w Krynicy. „Jechałem powoli – raportował później – by do Warszawy przyjechać wieczorem, kiedy będzie ciemno”. Gomułków zamknięto w osobnych budynkach. Warunki mieli dobre – jedzenie, książki, wybrana prasa, o czym katowani w Miedzeszynie członkowie niepodległościowego podziemia mogli tylko pomarzyć. Śledztwo – jak zawsze w przypadku „Spaceru” – prowadził X Departament, nadzorowany przez Komisję Biura Politycznego ds. Bezpieczeństwa Publicznego, gdzie zapadały wiążące decyzje o kluczowych śledztwach politycznych. W jej skład wchodził Bierut, Berman, Radkiewicz i Anatol Fejgin, dyrektor „Dziesiątki” (wcześniej zastępca szefa Głównego Zarządu Informacji WP).

Paradoksem historii jest, że o istnieniu supertajnego więzienia Polska dowiedziała się z fal Radia Wolna Europa właśnie od Światły, po jego ucieczce na Zachód w grudniu 1953 r. (W Berlinie urwał się swojemu przełożonemu – Fejginowi). Okupowany przez Sowietów kraj dowiedział się także, że w „Spacerze” prowadzono centralne dla partii sprawy: wspomniane „odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne”, czyli „oczyszczanie” szeregów PZPR z agentów i prowokatorów, przeciwko Gomułce, Spychalskiemu i innym, oraz tzw. spisek w wojsku – z kierownictwa WP bezpieka robiła „imperialistyczną agenturę” (zapadły wyroki śmierci i wieloletniego więzienia).

Preparowaniem dowodów zajmował się właśnie X Departament. 16 grudnia 1952 r. Fejgin sporządził notatkę z rozmowy ze Spychalskim (pisownia oryginalna): „Postawiono przed Spychalskim, że stwierdzono, iż w kraju zaistniał spisek powiązany z anglo-amerykańskim imperializmem, wymierzony przeciwko ustrojowi. Na podstawie drobiazgowego śledztwa i analizy faktów ustalono, że Spychalski był subiektywnie związany z zewnętrznymi siłami, które organizowały spisek, że uczestniczył w tym spisku. (…) Wykazano Spychalskiemu, że jego dotychczasowe wyjaśnienia złożone w śledztwie nie odzwierciedlają jego faktycznej roli w robocie spiskowej. Sytuacja polityczna w kraju i na świecie wymaga pełnego ujawnienia dywersji w Partii, pełnego obnażenia jego udziału w spisku…”.


Dwanaście cel i dwa karcery

Kolejnego „prawicowego odchyleńca”, Włodzimierza Lechowicza, komunistycznego agenta, który w czasie wojny przeniknął do struktur Polskiego Państwa Podziemnego, też wieźli tu o zmroku. Do swojego aresztowania przez UB – również na początku funkcjonowania „Spaceru”: w październiku 1948 r. – Lechowicz był ministrem aprowizacji w rządzie Józefa Cyrankiewicza. W lipcu 1955 r. został skazany na 15 lat więzienia m.in. za udział w organizacji „Start”, powołanej przez Delegaturę Rządu na Kraj do walki z konfidentami Gestapo, jak i zwykłym bandytyzmem (bezpieka przypisała „Startowi” mordy na komunistach).

Na dziedzińcu aresztu przy ul. Koszykowej w Warszawie ubecy skuli go kajdankami, oczy zawiązali chustą i wepchnęli do karetki szpitalnej. Lechowicz domyślił się trasy – most Poniatowskiego, aleja Waszyngtona, rogatka grochowska. Później samochód zjechał z szosy w boczną drogę i zahaczając o konary drzew zatrzymał się. Przejazd trwał około 45 minut.

W willi „Spacer” umieszczono go w piwnicy z zakratowanym oknem, szybami zamalowanymi na zielono i wilgotną podłogą. Spędził tam ponad dwa lata, z przerwami na pobyt w karcerze o rozmiarach półtora na dwa metry. Miał zakaz kąpieli, siedzenia (od piątej rano do dwudziestej pierwszej musiał stać, ale nie opierając się o ściany) i wychodzenia na prawdziwy spacer. Za nieprzestrzeganie regulaminu było szereg tortur: bicie i kopanie, polewanie kubłami zimnej wody, klęczenie nago na betonie przez całą noc i chłostanie stalowymi prętami.

Lechowicz policzył, że w piwnicy jest dwanaście cel i dwa karcery. Ale co to za więzienie – nie dowiedział się przez cały czas.
Nad Włodzimierzem Lechowiczem w Miedzeszynie znęcał się m.in. Jerzy Kędziora, Józef Dusza i Edmund Kwasek. Ten ostatni zmuszał go do wykonywania setek przysiadów, aby – jak to sam nazywał – „pompować rozum z tyłka do głowy”.

Razem z innymi okrutnymi „śledziami” – Romanem Laszkiewiczem i Feliksem Zawadzkim – wchodzili w skład Grupy Specjalnej MBP, tajnej komórki, powołanej latem 1948 r., a przekształconej następnie w X Departament MBP. Do więzienia w Miedzeszynie zostali oddelegowali przez Romkowskiego i Różańskiego. Prócz Miedzeszyna „Dziesiątka” dysponowała jeszcze własnym wydziałem śledczym i pawilonem w więzieniu mokotowskim.

Zbigniew Błażyński w książce „Mówi Józef Światło” pisał, że „Departament dziesiąty był główną bronią Stalina w Polsce”, a jego zadaniem było: „wykrywanie, śledzenie i likwidowanie wszystkich zagranicznych, niesowieckich wpływów w PZPR i gromadzenie materiałów obciążających członków partii z wyjątkiem pierwszego sekretarza Bolesława Bieruta, którego kartoteka znajdowała się w Moskwie. W praktyce zadania Departamentu były bardziej rozległe. Zbierały się tutaj nici wszystkich obciążeń, którymi wzajemnie rozporządzają przeciw sobie dygnitarze reżymu”.

Załamany fizycznie i psychicznie Lechowicz rozłamał metalową sprzączkę od spodni i przeciął nią skórę na swojej lewej ręce. Chciał popełnić samobójstwo, jednak strażnik zauważył krwawienie.

„Nieprawidłowości” w Miedzeszynie

Niektórym więźniom Miedzeszyna samobójstwo udało się popełnić. Tak było np. z Aleksandrem Gierczykiem. Potwierdzili to funkcjonariusze MBP sądzeni w połowie lat 50. za „łamanie socjalistycznej praworządności”. W śledztwie pastwili się nad nim Różański i Kędziora. Nie wytrzymał bicia. Z siatki łóżka wyciągnął druty i wbił sobie w głowę. Zauważono to. Ściągnięty z Warszawy dyrektor Departamentu Służby Zdrowia MBP pułkownik Gangel w pokoju przesłuchań przeprowadził operację bez znieczulenia. Gierczyk jednak zmarł.

Jan Dąbrowski, po blisko pół wieku, w 1996 r., sądzony razem z kilkoma innymi śledczymi MBP w tzw. procesie Humera (od nazwiska głównego oskarżonego), zapamiętał, że kiedyś rozkazano mu usunąć ciało zabitego w czasie przesłuchania. Dąbrowski przeniósł zakatowanego więźnia do sanitarki. Kim był i gdzie został pochowany – były ubek nie wiedział.

W trakcie owego „odwilżowego” śledztwa pojawiła się kwestia „nieprawidłowości” w Miedzeszynie, np. śmierci Wacława Dobrzyńskiego (w czasie niemieckiej okupacji oficera Sztabu Głównego Armii Ludowej, przed aresztowaniem naczelnika wydziału w IV Departamencie MBP).

I tak szef bezpieki Stanisław Radkiewicz zeznawał: „Przypominam sobie, że w Belwederze była omawiana na posiedzeniu Komisji Bezpieczeństwa sprawa śmierci Dobrzyńskiego. Romkowski i Fejgin przedstawiali, że zejście śmiertelne było wynikiem cukrzycy, na którą chorował. Nie było wówczas mowy o tym, że został pobity w śledztwie”.

Jakub Berman, który z ramienia partii nadzorował bezpiekę, o tym samym posiedzeniu: „Zostało przedstawione zaświadczenie lekarskie, z którego wynikało, iż wskutek jakiegoś okaleczenia [!!! – TMP] i w związku z chorobą cukrzycy nastąpił zgon Dobrzyńskiego”.

Dopiero Różański wyjaśnił, na czym mogło polegać okaleczenie: „Kędziora wziął wieczorem Dobrzyńskiego na przesłuchanie, podczas nieobecności mojej, Romkowskiego i Fejgina, i w czasie przesłuchania zaczął go bić. Oficerowie śledczy, którzy byli w sąsiednim pokoju, wywołali Kędziorę i zwracali mu uwagę na to, co on robi. W kilka dni po tym pobiciu Dobrzyński zmarł. (…) Mnie wówczas nie było »na spacerze« ani tow. Fejgina”.

Roman Romkowski nie był już tak „szczery”: „Nie wiem, w jakiej mierze cukrzyca, a jakiej mierze przymus, ale mam wrażenie, że jedno było przyczyną drugiego”.



„Chodziło za mną to, że jestem wrogiem”

Tak, czy inaczej komunistyczna wierchuszka zrzucała z siebie odpowiedzialność. Winni mieli być wyłącznie pracownicy niższego szczebla.
Romkowski: „Sprawą tą interesowało się kierownictwo partyjne i znało dokładnie przedmiot sprawy. Kędziora został na moje polecenie aresztowany i osadzony w Zarządzie Głównym Informacji, dlatego, że chcieliśmy, żeby był izolowany. (…) Kędziora siedział 21 dni w areszcie, nie mogłem dać więcej”.

Różański, nadal kryjąc siebie i kolegów: „Miałem rozmowę z Romkowskim i Fejginem, którzy mi wyjaśnili, że nie widzą potrzeby ostrzejszej sankcji wobec niego, że zrobił to z chorobliwej ambicji i że nie znaleźli żadnego innego podkładu w tej sprawie”.
Anatol Fejgin przywoływał słowa Bieruta i Bermana, którzy mieli przede wszystkim domagać się wyjaśnienia, „czy śmierć Dobrzyńskiego nie została umyślnie spowodowana przez oficera śledczego Kędziorę, z uwagi na powiązania w czasie okupacji jego rodziny [Kędziory – TMP] z osobą czy środowiskiem Spychalskiego”.

Różański: „Charakterystyczne dla zachowania się mjr Kędziory było to, że gdy w czasie przesłuchania podał, iż jego rodzina zna Spychalskiego, tłumaczył się, że rzekomo powiedział mi o tym w Kudowie. Przypomniałem sobie tę rozmowę: o Spychalskim Kędziora wówczas mi nie wspominał”.

Kędziora nie dawał jednak za wygraną, wskazując na winę przełożonych: „Według mnie odpowiedzialnym za wprowadzenie terroru jest Romkowski. Zostałem zdjęty z pracy na skutek pobicia Dobrzyńskiego, który poprzednio był bity przez Romkowskiego i Różańskiego. Po 1949 roku byłem szykanowany przez Różańskiego do tego stopnia, że po usunięciu mnie z Departamentu Śledczego dostałem rozstroju nerwowego i choroby psychicznej. Do 1954 roku chodziło za mną to, że jestem wrogiem”.

Romkowski: „Potem była decyzja, żeby Kędziorę zwolnić. Ja nie decydowałem o jego zwolnieniu, ale jest faktem, że przeciwko tej decyzji nie wystąpiłem. Tak samo mogłem tę sprawę skierować na drogę sądu, a nie skierowałem…”.

Oprawca z emeryturą

Jerzy Kędziora zeznawał jako świadek w sprawie odpowiedzialności Romkowskiego, Różańskiego i Fejgina:

„Kiedy zostałem skierowany do Miedzeszyna, miałem 23 lata. Podczas przesłuchań używano takich metod jak: klęczenie na stołku, karcer czy wkładanie ołówka między palce. Pierwszy wypadek z ołówkiem zastosował. Różański był z początku uważany przez nas za wzór komunisty i człowieka oddanego Partii. Mieliśmy pełne zaufanie do Różańskiego. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że bicie więźniów było zabronione prawem. (…) W 1949 roku były rozkazy karne na temat bicia, ale równocześnie Romkowski i Różański sami bili więźniów. W tym okresie, kiedy stosowaliśmy bicie, nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że to jest nieludzkie. Wydawało nam się, że stosowanie tego przymusu jest koniecznością. Słyszeliśmy w tym czasie opowiadania na temat metod stosowanych w »dwójce« i dlatego wydawało się nam, że nasze postępowanie było łagodne. (…) W początkowym okresie nie było gum, a któryś z oficerów śledczych, nie pamiętam nazwiska, bił podejrzanego kijem. Ponieważ bicie kijem było niewygodne, wartownicy znaleźli kawałek kabla grubości wiecznego pióra, ogumionego, z cienkim drutem wewnątrz. Tą gumą posługiwało się kilku oficerów, a później każdy zaopatrzył się w kawałek kabla. Te gumy nazywano »małymi konstytucjami« (faszystowskimi) w odróżnieniu od »dużej konstytucji«, którą zrobił oficer śledczy Laszkiewicz przy pomocy wartowników. Była ona zrobiona z kilku drutów izolowanych”.

Ostatecznie Jerzy Kędziora, sadysta z Miedzeszyna i Mokotowa, został zwolniony z bezpieki. Źadnej odpowiedzialności nie poniósł. Może dlatego, że władza wiele mu zawdzięczała. W końcu brał udział w wielu kluczowych śledztwach przeciwko tzw. wrogom ludu. Prowadził m.in. sprawę żołnierza Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, cichociemnego, mjr. Hieronima Dekutowskiego „Zapory”, legendarnego dowódcy oddziałów partyzanckich Armii Krajowej, Delegatury Sił Zbrojnych i Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość na Lubelszczyźnie, zgładzoneego przez komunistów w marcu 1948 r. To on „pracował” również z prezesem II Zarządu Głównego WiN Franciszkiem Niepokólczyckim, któremu karę śmierci zamieniono ostatecznie na dożywocie.

Do dziś Kędziora mieszka na warszawskim Bródnie, pobierając wysoką, „resortową” emeryturę. Z dawnymi kolegami z bezpieki, których w samej stolicy żyje jeszcze co najmniej kilku, spotyka się w siedzibie Związku Kombatantów RP (dawny ZBoWiD) w Alejach Ujazdowskich. Kilka lat temu Urząd do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych pozbawił go uprawnień, będących przecież uhonorowaniem szczególnych zasług dla Polski.

Śledztwo Instytutu Pamięci Narodowej w sprawie Jerzego Kędziory i innych krwawych śledczych umorzono w lutym 2005 r. ze względu na śmierć ich ofiar.

Tymczasem z relacji więźnia Rakowieckiej, Wacława Sikorskiego, wynika co innego: – Kędziora przesłuchiwał mnie w śledztwie, był wyjątkowo okrutny. Kiedy wreszcie przyszła wolna Polka, czekałem, kiedy w końcu odpowie za swoje czyny. Któregoś dnia dostaję zawiadomienie: „Śledztwo umorzone, bo świadkowie nie żyją”. A przecież to nieprawda, świadkowie żyją. Ja żyję, jeszcze paru świadków, których on bił.

Elementy niewolnictwa

Od początku istnienia „Spaceru” starszym grupy oficerów śledczych był Józef Dusza: „Nasze warunki życia i pracy miały w sobie elementy niewolnictwa. Nie wolno nam było wydalać się z posesji. Do domu byliśmy zwalniani raz na miesiąc na 24 godziny. Pracowaliśmy od ósmej rano do trzeciej w nocy, z przerwami na obiad i kolację. Stale w nas wpajano, przede wszystkim Różański, że pracy tej wymaga od nas Partia i że pracujemy pod kierownictwem partii.

Jeśli chodzi o warunki bytowania więźniów, to przebywali w zwykłych piwnicach, o podłodze betonowej, bez centralnego lub innego ogrzewania. Siedzieli w zasadzie pojedyńczo. Spali na łóżkach, a potem na pryczach. Jedzenie dostawali dobre, ale w późniejszym okresie Różański uzależnił jakość jedzenia od wyników śledztwa. Na polecenie Różańskiego opracowany został porządek dnia dla więźniów, przewidujący między innymi reżim aresztu. Na przykład więzień mógł usiąść tylko za zezwoleniem, a na przesłuchanie szedł z podniesionymi rękoma. W areszcie była atmosfera ogólnego stosowania niewłaściwych metod, czego przykładem może być fakt, że dyżurny telefonista, Wojciechowski – »Dziadek«, nie mający nic wspólnego z więźniami – przy doprowadzaniu na przesłuchanie bił więźniów wycieraczką. Oczywiście, atmosfera nie była taka od razu, a narastała stopniowo”.

Z opinii Ludwika Szenborna: „Pułkownik Dusza. Bezwzględny dla swoich podwładnych. (…) Rozkazy kierownictwa wykonywał ślepo. Może na usprawiedliwienie jego nieprzystępnego charakteru można by dodać, że takim chciało go widzieć kierownictwo”.

Z zawiązanymi oczami

Bolesław Kontrym „Źmudzin”, przedwojenny oficer Policji Państwowej, żołnierz AK, cichociemny, został aresztowany 13 października 1948 r. w Warszawie. I tu ślad urywa się na blisko cztery lata. Dopiero w 1952 r. – już po wyroku Sądu Wojewódzkiego dla m.st. Warszawy skazującym go na karę śmierci – rodzina dostała pierwsze kartki z więzienia na Rakowieckiej.

Dopiero po latach – w wolnej Polsce – synowi Władysławowi udało się odtworzyć los ojca. Cząstkową wiedzę zdobył w 1957 r., kiedy uzyskał zezwolenie na wgląd do akt rehabilitacyjnych. Józef Wesołowski, współwięzień z jednej celi na Mokotowie zeznawał, że „Źmudzin” opowiadał mu, iż po aresztowaniu był w jakimś więzieniu pod Warszawą, gdzie dowieziono go z zawiązanymi oczami. Był tam poddany wyrafinowanym torturom: deptano mu palce, wzywano co 15 minut na przesłuchanie, wlewano do celi kubły wody, którą musiał łyżką zbierać do kibla.

Z dokumentów wynika, że postanowienie o wszczęciu śledztwa przeciwko Bolesławowi Kontrymowi wydał 30 października 1948 r. śledczy Edmund Kwasek – ten sam, który „pracował” z Włodzimierzem Lechowiczem.

Jest podpisany pod 23 protokołowanymi przesłuchaniami. Celem śledztwa było „przyznanie się” „Źmudzina” do rzekomych przestępstw popełnionych w latach 1923 – 1944. Bezpieka chciała przede wszystkim, aby wydał polskich wywiadowców działających w KPP do 1939 r. Jeśli chodzi o okres niemieckiej okupacji miał obciążyć m.in. członków „Startu” (w tym Lechowicza) i inne osoby, wobec których UB prowadziło wówczas śledztwo. Kwasek przesłuchania prowadził przez prawie rok – do 8 września 1949 r. W willi „Spacer” Kontrym miał spędzić również następne dwa lata – do 30 października 1951 r. Tego dnia, jak czytamy w dokumentach, został przyjęty do więzienia mokotowskiego.

Dlaczego część dokumentów ze śledztwa nie została dołączona do akt sądowych? Były zbędne, gdyż Bolesław Kontrym w śledztwie zachowywał się godnie, nikogo nie wydał, nikogo nie obciążył. Dlatego komunistyczni decydenci postanowili go zabić. Został stracony 2 lub 20 stycznia 1953 r. i pochowany potajemnie w nieznanym miejscu.



Po walkach z bandami zły stan zdrowia

Edmund Kwasek, w czasie wojny partyzant AL, od stycznia 1945 r. pracownik Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Kielcach. Więzionych przy ul. Focha (obecnie Paderewskiego) przetrzymywano w małych, zawszonych celach i przesłuchiwano, stosując niewybredne metody, po kilka godzin dziennie. Przykład dawał Kwasek. Nie tylko katował osadzonych, ale występował też w roli ich „sędziego”. Tak było 11 lipca 1945 r., kiedy Okręgowy Sąd Wojskowy w Łodzi na sesji w Kielcach skazał żołnierza niepodległościowego podziemia Konrada Zygmunta Suwalskiego na karę śmierci. Edmund Kwasek był na tym procesie ławnikiem. To jemu również powierzono prowadzenie śledztwa w sprawie pogromu kieleckiego. W przygotowaniu tej ubeckiej prowokacji brał udział Adam Humer, późniejszy wicedyrektor Departamentu Śledczego MBP.

Naczelnikiem Wydziału Śledczego WUBP w Kielcach Kwasek przestał być w 1948 r., aby przez rok pełnić to samo stanowisko w Gdańsku. Przez następne lata, w Departamencie X MBP stał m.in. na czele Wydziału II, który zajmował się penetracją obcych wywiadów w partii. Szef Departamentu, Józef Różański wydał o nim opinię: „Mjr Kwasek. Zdolny oficer śledczy. Może trochę zarozumiały, z tendencją efekciarstwa”.

Stefan Skwarek (wartownik w UB na Kielecczyźnie, potem „naukowiec” Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy KC PZPR) w książce „Na wysuniętych posterunkach” (Książka i Wiedza, 1977 r.) poświęcił mu notę biograficzną: „Płk Edmund Kwasek, członek PPR i AL, uczestnik wielu akcji zbrojnych przeciwko siłom okupanta i polskiej reakcji. Po wyzwoleniu w styczniu 1945 r. jako naczelnik Wydziału Śledczego WUBP w Kielcach uczestniczył w wielu akcjach i walkach z bandami. W latach pięćdziesiątych przeszedł do pracy w cywilu”.
W 1996 r. Edmund Kwasek – tak jak Jan Dąbrowski – został skazany w procesie Humera. Z więzienia na Rakowieckiej – tego samego, w którym katował pół wieku wcześniej polskich patriotów – wyszedł jednak szybko „ze względu na zły stan zdrowia”. Zmarł w 2002 r. w Warszawie.

Tadeusz M. Płużański

Tekst w skróconej wersji ukazał się w tygodniku „Nasza Polska”.

Za: Antysocjalistyczne Mazowsze | http://www.asme.pl/126899338259160.shtml