Aktualizacja strony została wstrzymana

Euro kontra złoty – Paweł Toboła-Pertkiewicz

Premier Donald Tusk nie ukrywał jeszcze w czasie kampanii wyborczej, że jego zdaniem powinniśmy wejść do strefy euro „najszybciej jak się tylko da”. Szkoda, że  zapomniał przy tym dodać, że nie chodzi tu tylko o możliwość korzystania z waluty euro, która notabene już jest legalnym środkiem płatniczym w Polsce, ale o coś zupełnie innego – o likwidację narodowej waluty. O likwidację naszego złotego! Czy Polacy popierają likwidację narodowego pieniądza?

Każdy kto był w ciągu ostatniego roku w jakimkolwiek hipermarkecie widział z pewnością, że w specjalnie do tego wyznaczonej kasie jest możliwość płacenia w euro. Z kolei cudzoziemcy przyjeżdżający do Polski nie muszą wcale nosić przy sobie złotówek, aby cokolwiek kupić, gdyż w większości punktów mogą dokonywać opłat za pomocą kart płatniczych, czyli jeśli pochodzą z państwa wchodzącego do strefy euro, płacą de facto w euro. O co więc w tym wszystkim chodzi, skoro wspólna waluta swobodnie występuje obok złotego?

Polska wchodząc do Unii Europejskiej na podstawie traktatu akcesyjnego zobowiązała się, bez podawania konkretnej daty kiedy to uczyni, nie do przyjęcia euro, lecz do likwidacji złotego. Jedynie Anglicy i Duńczycy wywalczyli sobie prawo do pozostania przy własnych walutach. Szwedzi dwukrotnie odrzucili w referendum przystąpienie do eurolandu.

Kryteria konwergencji
Aby państwo mogło przystąpić do strefy euro musi spełnić tzw. kryteria konwergencji: pierwszym z nich jest niski poziom inflacji, drugim deficyt budżetowy poniżej 3 proc. PKB, zaś trzecim utrzymywanie długu publicznego na poziomie nie wyższym niż 60 proc. PKB. Według minister Gilowskiej, Polska jest w stanie spełnić te trzy warunki do 2012 roku. Politycy przekonują, że 2012 rok byłby świetną okazją do zastąpienia złotówki, gdyż przyjadą do Polski miliony fanów piłki nożnej. Tyle, że turyści po trzech tygodniach wyjadą, a my zostaniemy bez złotego, z wysokimi cenami i bez prawa do kształtowania polityki monetarnej. Szczerze pisząc pomysł kiepski, tym bardziej gdy przyjrzymy się opiniom obywateli państw, w których jedynym środkiem płatniczym jest euro.

Chcą powrotu narodowych walut
Gdyby w poszczególnych państwach eurolandu odbyły się dziś referenda na temat powrotu do narodowej waluty, euro przeszłoby do historii. Jak pokazują niemal wszystkie badania opinii publicznej Europejczycy nie pokochali nowej waluty. Narzekają na rosnące ceny, zaokrąglenie pensji w dół przy przeliczaniu na euro, a także na utratę sporej części suwerenności i jednego z wyróżników narodowej tożsamości. Gdyby z kolei podobne referendum przeprowadzono w państwach, które dopiero aspirują do euro, wyborcy większości państw zdecydowaliby o pozostawieniu narodowych walut. Problem w tym, że rządzący nie chcą pytać obywateli o zdanie w tej materii.
Gdy pod koniec ub. roku prezydent Czech Vaclaw Klaus i poprzednia minister finansów, Zyta Gilowska wspomnieli o potrzebie przeprowadzenia referendum w sprawie euro, komisarz ds. gospodarczych i walutowych Joaquín Almunia w specjalnym oświadczeniu przypomniał, że zgodnie z traktatem wszyscy nowi członkowie Unii zobowiązali się do przyjęcia wspólnotowej waluty i referendum jest niepotrzebne, gdyż jedyną niewiadomą jest termin wejścia do eurolandu, a nie samo jego przyjęcie. Tymczasem według sondażu OBOP z maja br. 58 proc. Polaków jest przeciwnych likwidacji złotego, a tylko 32 proc. popiera tę zmianę. Aż dziw, że podczas zakończonej kampanii wyborczej żaden z najważniejszych polityków nie odniósł się merytorycznie do tych badań.
Cała dyskusja na temat korzyści z przystąpienia Polski do strefy euro jest na razie przynajmniej pozbawiona sensu, choćby z tego powodu, że nikt nie podaje najważniejszej informacji z tym związanej – po jakim kursie nastąpiłaby ewentualna wymiana złotego na euro? Bez tej informacji nie sposób prowadzić poważnej dyskusji. Patrząc jednak jak proces wymiany przebiegał w innych państwach widać, że rządy poszczególnych krajów przy współpracy z Europejskim Bankiem Centralnym wykorzystały okazję do… obrabowania własnych obywateli. Wszędzie bowiem po wymianie walut, okazywało się, że obywatele za te same produkty płacą więcej niż wcześniej.

Argumenty
Zwolennicy przyjęcia euro mówią, że Polska pozostając poza strefą euro ponosi tzw. koszty transakcyjne oraz ryzyko kursowe. Argumenty te nie wytrzymują jednak krytyki. Na średniowiecznych targach, gdzie zjeżdżali się kupcy handlujący w bardzo wielu walutach, radzono sobie z ich przeliczaniem znakomicie. Owszem, przedsiębiorcy tracą czas na sprawdzanie kursów walut, ale czy w erze powszechnego Internetu, kalkulatorów w telefonach komórkowych, jest to koszt przewyższający zalety posiadania narodowej waluty? Ryzyko kursowe w rzeczywistości zależy od siły naszej gospodarki. Jeśli gospodarka ma stabilne fundamenty, rozwija się szybko – wówczas wielkie wahania nam nie grożą. Wymieniając największe sukcesy naszej ekonomicznej transformacji ustrojowej, zawsze podkreśla się w pierwszym szeregu stabilność i siłę złotego. Można by zapytać: skoro nasza waluta jest silna i stabilna, jest powodem naszej dumy, to dlaczego mamy się jej pozbawić za cenę wykluczenia niewielkiego ryzyka kursowego? A przecież ryzyko kursowe zostanie zlikwidowana jedynie w relacjach handlowych z krajami Unii, a pozostanie w relacjach handlowych z Azją, Stanami Zjednoczonymi, czy Ameryką Południową.
Czy o euro można powiedzieć to samo co o złotówce, czyli że jest walutą stabilną? Euroland rozwija się zdecydowanie wolniej niż nasza gospodarka, poza tym nawet bardzo dobry kurs euro wobec dolara nie jest wypadkową siły europejskiej ekonomiki, w której dwie największe gospodarki, czyli niemiecka i francuska mają permanentne problemy z utrzymaniem deficytu budżetowego w dozwolonych przez EBC granicach. Siła euro polega wyłącznie na tym, że ludzie wierzą, iż ta waluta jest silna – taką walutę zwykło się określać mianem pieniądza fiducjarnego. Gdy ludzie stracą wiarę w jej siłę, poleci na łeb na szyję. Tak dzieje się obecnie z dolarem amerykańskim, uznawanym za walutę doskonałą, stosowaną do rozliczeń międzynarodowych. Trzeba zresztą podkreślić, że euro nie jest przedsięwzięciem stricte gospodarczym, lecz w dużej mierze projektem politycznym. Jego celem nie jest pogłębianie integracji ekonomicznej, lecz przyspieszenie integracji politycznej. Gdy zatem słyszymy, że dzięki przyjęciu euro, politycy nie będą mogli wpływać na jego wartość, nie jest to prawdą. Wartość euro w zdecydowanie większym stopniu zależy od sytuacji politycznej i wydarzeń politycznych w Unii, aniżeli ma to miejsce w Polsce i to nawet, gdy politycy starają się naruszać niezależność banku centralnego. Złoty jest o wiele bardziej niezależny od doraźnej sytuacji politycznej w Polsce niż euro w Europie.
Zdecydowana większość Polaków nie chce likwidacji złotego. Z kolei doświadczenia innych państw pokazują, że przyjęcie nowej waluty powoduje drastyczny wzrost cen, a większość Włochów czy Greków chciałaby przywrócenia odpowiednio lira lub drachmy. Czy zatem warto tak łatwo pozbywać się jeszcze jednego z niewielu jakie się ostały jednoznacznych symboli naszej suwerenności i niezależności? Na to pytanie będzie musiał odpowiedzieć w najbliższych miesiącach rząd Donalda Tuska. Czy postąpi wbrew opinii Polaków i interesowi ekonomicznemu?

Paweł Toboła-Pertkiewicz
Autor jest wiceprezesem Polsko-Amerykańskiej Fundacji Edukacji i Rozwoju Ekonomicznego PAFERE

Za: PAFERE

Skip to content