Aktualizacja strony została wstrzymana

Depozyt legitymizmu – Jacek Bartyzel

Wyobraźmy sobie, że jesteśmy świadkami następującej sceny. Znajdujemy się w zamkowej kaplicy w austriackim Frohsdorf – miejscu spoczynku ostatniego prawowitego króla Francji ze starszej linii Burbonów, Henryka V (hr. de Chambord), albo w Trieście, gdzie znajduje się nekropolia karlistowskich królów Hiszpanii. Wtem ktoś zaczyna głośno wyśmiewać owych „fikcyjnych” królów, szydzić z „legitymistycznych chimer” i perorować o zdominowaniu świata polityki przez „spory o głupoty”. Cóż pomyślelibyśmy sobie o tym tak niewcześnie wymownym retorze? Zapewne wiele, i to raczej niepochlebnych rzeczy, ale bez wątpienia nie przyszłoby nam nawet do głowy podejrzewać go, iżby mógł on być konserwatystą, monarchistą i kontrrewolucjonistą.

Polska jednak to taki dziwny kraj, w którym to, co gdzie indziej absurdalne i niemożliwe, może uchodzić za normalne. Świeżym przykładem tej osobliwości jest nauka głoszona przez szkołę – nazwijmy ją „warszawsko-siedlecką” – która z legitymizmu uczyniła sobie obiekt niewybrednych kpin (zob. Dlaczego legitymizm jest chimerą?, „Najwyższy Czas!”, 2-9 stycznia 2010, nr 1-2, s. LXII). Skądinąd jednak, magister et doctor owej szkoły tak bardzo się rozbawił „humorystycznym aspektem” legitymizmu, że nie zauważył własnej niekonsekwencji w punkcie wyjścia. Najpierw ogłosił bowiem, iż spór o legitymizm to spieranie się o głupoty i „rzeczy nieistniejące”, po czym… z werwą zaczął się o nie spierać (a właściwie nie tyle „zaczął”, co kolejny już raz spór ów podjął). Dobrze z kolei jest wyjaśnić, że dla „szkoły łódzkiej” w konserwatyzmie, z którą się spiera, legitymizm nie jest przedmiotem „sporu”, bo stanowi bezsporny właśnie składnik postawy kontrrewolucyjnej i obiekt intelektualnej kontemplacji.

W jednej rzeczy wszelako „szkoła warszawsko-siedlecka” się nie myli: w Polsce panuje rzeczywiście powszechna ignorancja odnośnie do istoty i sensu legitymizmu. Czemu jednak ignorancję tę celowo pogłębia, utrwalając fałszywe mniemanie jakoby legitymizm sprowadzał się do rygorystycznej obserwacji reguł sukcesji dynastycznej, czyli inaczej mówiąc do legitymizmu formalnego? Na łamach tygodnika nie ma oczywiście miejsca na dogłębne wyjaśnienie tej kwestii, przeto zainteresowanych muszę odesłać do mego opracowania szerzej ją objaśniającego (Legitymizm. Historia i teraźniejszość, Biblioteka Rojalisty, Wrocław 2009). Owe wspominane 0,02 % Polaków kojarzących pojęcie legitymizmu skłonne jest, niestety, postrzegać w nim jakiś egzaltowany „supermonarchizm”, co stanowi całkowite nieporozumienie. Legitymizm wszędzie i zawsze (a szczególnie dobitnie hiszpański, czyli karlizm) bazuje na sprzeciwie wobec absolutystycznego wypaczenia i anglikańskiej herezji „boskiego prawa królów”, pozostając obrońcą monarchii tradycyjnej, która jest potrójnie ograniczona (limitada): „z góry” (prawem Bożym), „z dołu” (uprawnieniami poddanych: stanów i wspólnot terytorialnych) oraz „wstecz” (tradycją, w ramach której mieszczą się także normy zwyczajowe sukcesji wypracowane w danej wspólnocie politycznej, a nie uniwersalne).

Istotą legitymizmu w ogólności jest odpowiedź na fundamentalne zagadnienie prawomocności władzy. Odpowiedź ta (jak piszą autorzy francuskiego Manifestu Legitymistycznego) brzmi: „żaden człowiek nie ma prawa rządzić drugim człowiekiem bez upoważnienia Boskiego”. Ponieważ jednak człowiek bytuje w dwu wymiarach egzystencji: naturalnym i nadnaturalnym, teoria legitymizmu odróżnia dwa rodzaje prawowitości: pochodzenia i wykonywania (w karlizmie nazywa się to odpowiednio: legitimidad de origen i legitimidad de ejercicio), względnie naturalną i teologiczną (w legitymizmie francuskim: légitimité naturelle i légitimité théologique). Reguły sukcesji, które na ogół są wszędzie podobne (ale wcale nie muszą być identyczne, bo stanowią wytwór doświadczenia historycznego konkretnej wspólnoty politycznej), należą do porządku prawowitości naturalnej. Są one zatem podporządkowane temu, co oczywiście wyższe, czyli prawowitości nadnaturalnej, która – jak pisze Gérard Saclier de la Bâtie – „implikuje rozpoznanie Jezusa jako Króla, i Ojca Niebieskiego jako zasady wszelkiej władzy. Ten aspekt prawowitości jest objawiony i wyrażony wprost w Biblii przez samego Boga”. Jest przeto oczywiste, że – jak zaznacza z kolei teoretyk karlizmu Francisco Elías de Tejada – „prawowitość pochodzenia jest służebna w stosunku do prawowitości wykonywania, obie zaś prawowitości wzięte łącznie są instrumentem w służbie Tradycji katolickiej i narodowej”.

Nie ma przeto nic niezrozumiałego – tym bardziej zaś „arbitralnego”, „instrumentalnego” czy „przeczącego świętej zasadzie legitymizmu” – jak sugeruje „szkoła warszawsko-siedlecka” w tym, że książąt niekatolickich wykluczono z sukcesji. Legitymista jest bowiem najpierw katolikiem, potem tradycjonalistą a dopiero w następnej kolejności monarchistą; sama forma jedynowładcza rządu (acz najdoskonalsza z punktu widzenia celu władzy – zachowania jedności pokoju, jak mówi św. Tomasz z Akwinu) jeszcze nie jest usprawiedliwieniem w oczach Boga.

Podobnie, w niczym nie umniejsza legitymizmu okoliczność, że motywacją ludowej kontrrewolucji w Hiszpanii był antyklerykalizm oraz centralizm rządu liberalnego, kasującego tradycyjne fueros (przywileje) wspólnot prowincjonalnych. „Lemat” karlizmu ma przecież następującą kolejność: Dios – Patria – Fueros – Rey. Król jest zatem prawowity (legítimo), jeśli zachowuje jedność katolicką w swoim królestwie, integralność ojczyzny i prawa wspólnot, a nie tylko z powodu odziedziczenia tronu w porządku sukcesji. Legitymizm karlistowski przeto podąża wiernie za pouczeniem Akwinaty, iż nie królestwo jest dla króla, lecz król dla królestwa.

Zupełnie mętne jest nawet wyobrażenie „szkoły warszawsko-siedleckiej” o samych regułach sukcesji. Różnica pomiędzy prawem sukcesyjnym w koronach hiszpańskich przed zainstalowaniem tam dynastii burbońskiej a zasadami sukcesji we Francji nie polegała wcale na nieznajomości za Pirenejami reguły primogenitury (dziedziczenia przez najstarszego syna). Akurat ta norma jest powszechnie znana i obserwowana (znało ją już starożytne królestwo Hetytów). W Hiszpanii nie obowiązywała jedynie ta reguła prawa zwanego salickim, która wykluczała możliwość odziedziczenia tronu przez kobietę w razie braku męskiego spadkobiercy. Prawo promulgowane przez Burbonów w Hiszpanii nie było jednak „czystym” prawem salickim, lecz semisalickim, co nie pociągało za sobą stosowania automatyczności dziedziczenia, lecz zachowanie również tych reguł, które obowiązywały dotąd w Hiszpaniach (las Españas), jak na przykład zgoda Kortezów. Anulowanie natomiast owej dynastycznej „sankcji pragmatycznej” przez Ferdynanda VII, po to aby odciąć drogę do tronu jego ultrakatolickiemu bratu Karolowi i przekazać koronę własnej córce było właśnie aktem arbitralnego despotyzmu monarchy traktującego koronę jako swoją osobistą własność, podczas gdy korona jest niematerialnym dobrem wspólnoty, i to król jest w jej dyspozycji a nie ona w jego.

„Szkoła warszawsko-siedlecka” nie rozumie także (a przypuszczam, że raczej nie chce rozumieć, bo „szkoła łódzka” pisała o tym wyraźnie w ich bezpośredniej publicznej konfrontacji), że powinowactwo polskiej tradycji politycznej z tradycjonalizmem hiszpańskim nie polega na próbie mechanicznego przenoszenia do Polski hiszpańskich (czyli jakichkolwiek innych) reguł sukcesji dynastycznej. To powinowactwo bierze się z analogicznej odporności tradycjonalizmu hiszpańskiego i polskiego na wszystkie nowożytne herezje polityczne, stanowiące następstwo rewolucji nominalistycznej: makiawelizmu, suwerenności, absolutyzmu, nowoczesnego Państwa-Lewiatana. Na ich tle staropolska res publica była takim samym „dziwolągiem”, jak karlizm niezmiennie broniący tomistycznej koncepcji dobra wspólnego, pomocniczości i władzy jako „sternika” koordynującego działanie wspólnot różnego szczebla i rodzaju oraz uznający – jak pisze Álvaro d’Ors – za swoje naczelne zobowiązanie (vigencia), „obalenie mitu suwerenności Państwa”.

Zgoła zatem bez sensu „szkoła warszawsko-siedlecka” robi ten ekstraordynaryjny wynalazek, że w Polsce od nastania monarchii elekcyjnej nie mogły mieć zastosowania reguły sukcesji dynastycznej. Fundamentalny problem legitymizmu znajduje się bowiem, jak wyżej wykazano, na innej i wyższej płaszczyźnie teologii politycznej. Jeśli zaś kiedykolwiek Opatrzność zechce w swoim miłosierdziu przywrócić naszej Ojczyźnie tron i jego dziedziczność, to jakieś reguły sukcesji niechybnie się wykształcą w sposób naturalny. Polski tradycjonalista nie ma tu nic do spekulowania: wystarczy, by w jego duszy panował habitus usposabiający go do przyjęcia tego daru.

Nie możemy natomiast w tym miejscu pominąć milczeniem najbardziej niemiłej strony metod polemicznych „szkoły warszawsko-siedleckiej”, jaką jest posunięcie się do tak niskiej insynuacji, jakoby doktryna legitymistyczna „szkoły łódzkiej” była „sponsorowana przez braci Kaczyńskich”. Odpłacać tym samym za nadobne nie będziemy, bo jesteśmy z tego pokolenia, któremu „Trybuna Ludu” czy „Źołnierz Wolności” podobnie insynuował sponsoring przez CIA. Możemy jedynie ubolewać nad tym, że wybitny, bądź co bądź, umysł tak bardzo mógł się uzależnić od konieczności codziennego zażywania „sproszkowanego leku” w postaci nienawistno-miłosnego sczepienia się z „pisuarami”, że zdolny jest wypowiadać sądy (eufemistycznie mówiąc) lekkomyślne.

Tak oto nałóg odnoszenia każdej kwestii metapolitycznej do przemijającej politycznej „bieżączki” prowadzi do pracowitego podpiłowywania metafizycznych i mistycznych korzeni prawdziwego tradycjonalizmu i monarchizmu, bez których konserwatysta staje się bezbronny wobec takich pokus, jak makiawelski „realizm”, heglowski kult państwa czy bismarckowski prymat siły. W legitymizmie bowiem nie ma niczego do „przenoszenia”, bo w ogóle nie uchodzi przy nim „majstrować”. Legitymizm to nic innego jak depozyt chrześcijańskiej tradycji politycznej, który od naszych poprzedników otrzymaliśmy i który winniśmy przekazać następnym pokoleniom.

Jacek Bartyzel

Pierwodruk: „Najwyższy Czas!”, 16 I 2010, nr 3(1026), s. XL-XLI


Przemyślenia po dyskusji „Czym jest legitymizm” ? – Ronald Lasecki

27 stycznia 2010 roku w warszawskiej restauracji „Świętoszek” odbyła się dyskusja panów prof. prof. Jacka Bartyzela i Adama Wielomskiego pt. Czym jest legitymizm? Dyskusja była kolejną odsłoną ciągnącego się od pewnego czasu sporu o treść i zasadność legitymizmu, który toczą obydwaj adwersarze, a w który zaangażowane jest też szersze środowisko monarchistyczne.

Spotkanie rozpoczęło się wprowadzeniem prof. Jacka Bartyzela, w którym przedstawił interpretację legitymizmu opartą na ustaleniach poczynionych w doktrynie hiszpańskiej i francuskiej, a rozróżniającą pomiędzy legitymizmem wykonywania i legitymizmem pochodzenia, czy też legitymizmem teologicznym a legitymizmem naturalnym, które to rozróżnienia łączą się, najogólniej rzecz ujmując, z treścią władzy i wyłonieniem jej podmiotu w zgodzie z historycznie ukształtowanymi prawami zwyczajowymi danego narodu. Obydwa wymiary legitymizmu, zdaniem prof. Jacka Bartyzela, pozostają ze sobą integralnie związane nadając w równym stopniu treść temu pojęciu, przy czym reguły określające sukcesję władzy pozostają w służbie zasad wskazujących na powinności władców.

Adam Wielomski zakwestionował tak szeroką definicję legitymizmu, argumentując, że jest ona oparta na bezzasadnym przeniesieniu w realia polskie siatki pojęciowej specyficznej dla języka hiszpańskiego i zachowującej sens tylko w jego ramach. Zdaniem prezesa KZM, rozróżnienie na legitymizm teologiczny i naturalny w nauce francuskiej jest stosunkowo nowe, sięga najprawdopodobniej nieledwie roku 2006, gdy ukazał się drukiem Manifest legitymistyczny, będący zbiorowym opracowaniem teoretyków związanych z Unią Kół Legitymistów Francji, nie znajduje jednak uzasadnienia w całościowo traktowanej tradycji francuskiego legitymizmu, którego praktyka kazałaby raczej skonstatować przyznawanie w nim pierwszeństwa zasadzie „pochodzenia” niż „treści” władzy przy określaniu jej prawowitości. W przypadku tradycji hiszpańskiej, dopuszczającej pozbawienie praw do tronu władcy niewypełniającego powinności nakładanych nań przez dziedziczenie korony, istotnym elementem jest to, iż – w przeciwieństwie do języka polskiego – w języku hiszpańskim, dużo mniej popularne jest rozróżnienie pomiędzy „legitymowalnością” władzy, którą Wielomski utożsamia z hiszpańskim pojęciem „legitymizmu wykonywania”, a prawowitością jej pochodzenia, dla której określenia używa z kolei, podpierając się przy tym definicją Bartyzela podaną w opracowaniu „Legitymizm. Historia i teraźniejszość”, właśnie terminu „legitymizm”. Argumentując następnie służebność tak zawężonego pojęcia legitymizmu wobec legitymowalności czy też prawowitości wykonywania władzy, odmówił Wielomski bycia rzeczywistym legitymistą każdemu zajmującemu podobne stanowisko, a więc również sobie samemu, prof. Bartyzelowi i przywoływanym przez niego, a określającym się mianem legitymistów, hiszpańskim tradycjonalistom-karlistom, niejako domyślnie ograniczając tym samym zjawisko legitymizmu do tradycji francuskiej.

Z konkluzją taką nie zgodził się Jacek Bartyzel, stwierdzając, że legitymizm można pojmować zarówno jako jedynie ustalone prawem zwyczajowym i specyficzne dla danego narodu zasady sukcesji tronu, jak i szerzej – w powiązaniu z wartościami, które winny przyświecać panującym i służba którym winna być kryterium uznania ich władzy za prawowitą.

Obydwaj dyskutanci zgodzili się, że niecelowa byłaby uniwersalizacja konkretnych dla danego narodu reguł sukcesji tronu, gdyż te nawarstwiają się stopniowo w procesie rozwoju historycznego i zazwyczaj odpowiadają szczególnym warunkom i tradycji, w środowisku których przyszło im się kształtować. Obaj zgodzili się także w swym odrzuceniu politycznego konstruktywizmu, w przypadku legitymizmu mogącego przybierać formę „dekretowania” reguł następstwa tronu, nie będących wówczas tworem historii i tradycji, w które wciela się „mądrość narodowa”, lecz efektem swoistego rodzaju inżynierii. Odpowiadając na jedno z pytań z sali, Jacek Bartyzel poczynił rozróżnienie pomiędzy zasadami określającymi dziedziczenie a zasadami sukcesji tronu, elementów tych pierwszych doszukując się w polskiej tradycji z czasów panowania władców z dynastii piastowskiej. Obydwu dyskutantów w pewną konfuzję wprawiło zagadnienie „prawa do oporu” i wskazanie podmiotu uprawnionego do przesądzania o tym, czy w danym przypadku doszło już do naruszenia praw Boskich i praw królestwa, a zatem czy władca stał się tyranem, przeciw któremu można zastosować „prawo do oporu”. Dla prof. Wielomskiego autorytetem uprawnionym do rozstrzygania w podobnych sytuacjach może być Kościół katolicki (z czym, jak się należy domyślać, zgadza się oczywiście prof. Bartyzel), ani jednak on, ani jego adwersarz nie odpowiedzieli jednoznacznie, jak należy oceniać przypadki, gdy panujący zostaje uznany uzurpatorem i pozbawiony praw do tronu decyzją świeckiego ciała uzasadniającego swą decyzję łamaniem spisanych lub ujętych w tradycji narodowej praw królestwa, czy nawet – jak niekiedy się to zdarzało – zagrożeniem stwarzanym przez niego dla racji stanu. Źaden z uczestników dyskusji nie wyjaśnił przekonująco, jak uniknąć w takim kontekście subiektywizmu i czym właściwie podobna sytuacja różni się od klasycznego demokratycznego głosowania.

*****

Jeśli miałbym pokusić się o własne przemyślenia na ten temat, wskazałbym chyba na szczególnego rodzaju ograniczenia wyobraźni i percepcji, którym podlega mający choćby nawet konserwatywne czy tradycjonalistyczne przekonania współczesny politolog (lub w ogóle osoba zainteresowana polityką). Dla większości z nas świat Tradycji znany jest jedynie z nielicznych dostępnych pism samych tradycjonalistów, częściej zaś z poświęconych ich myśli opracowań lub dzieł historycznych. Naszą codziennością jest społecznie zatomizowany świat demoliberalny, w którym tradycyjne pojęcia dobra wspólnego, powinności, Tradycji, nawet narodu czy społeczeństwa pozbawione zostały znaczenia oddającego organiczny, wspólnotowy, ukierunkowany ku sacrum charakter ich rzeczywistych desygnatów. Terminami tymi zaczęto opisywać „nie-rzeczywistość” demoliberalną, co sprawiło, że tradycyjnie uformowane społeczeństwo wraz z duchową konstytucją i mentalnością ludzi żyjących w tworzących je wspólnotach, stały się dla nas w dużym stopniu niezrozumiałe. To z kolei sprawia, iż ahistorycznie przenosimy mentalność i mechanizmy społeczne miotające współcześnie żyjącymi, wypranymi z kultury i zbuntowanymi przeciw Tradycji masami, na żyjące dawniej w ideowym kosmosie Tradycji społeczności Starej Europy. Oczywiście, jak w przypadku każdej ustrukturyzowanej wewnętrznie grupy, także trwałość tamtych społeczeństw uwarunkowana była funkcjonalnością i adaptacyjnością spajających je instytucji, jednak właśnie wielość i długotrwałe oddziaływanie tych instytucji wywierało skutek, iż społeczeństwa takie, nawet w wypadku przejściowych owych instytucji zaburzeń, a takim mogło być pojawienie się na tronie uzurpatora, niejako siłą inercji, na zasadzie homeostazy, powracały do pierwotnego stanu uporządkowania relacji pomiędzy ich elementami. Społeczeństwo tradycyjne, interpretowane przez pryzmat teorii systemowej, byłoby więc systemem samoorganizującym się, czyli zdolnym do utrzymania i podnoszenia stopnia swego uporządkowania, także w obliczu zaburzeń procesów transformacji, za które uznać by należało pojawienie się na tronie uzurpatora. W praktyce człowiek Tradycji, którego świat ideowy i sposób myślenia przeniknięte były ową Tradycją, będącą jedyną znaną mu rzeczywistością, działał konstruktywnie, porządkując i ukierunkowując swoją aktywność tak, by przybliżała do Ładu zarówno jego samego, jak i cały znany mu świat, którego to Ładu obraz odciśnięto w jego duszy. Zupełnie inaczej zachowuje się człowiek współczesny, nie znając już ani idei Ładu, ani też nie rozumiejąc Tradycji, kieruje się ideologicznymi złudzeniami, partykularnymi interesami lub mniej lub bardziej uświadamianymi sobie instynktownymi popędami. Oczywiście, także ludzie Tradycji nie byli wolni od takich słabości, gdyż skłonność do grzechu istnieje w człowieku zawsze in potentia, tym niemniej w rzeczywistości, w której wciąż żywą była kultura, ubezpieczała ona człowieka przed aktualizacją tej potencji. Dlatego właśnie wszystko to, co we współczesnym społeczeństwie jest trudne do wyobrażenia, czyli na przykład wystąpienie jakiejś korporacji czy innego rodzaju ciała zbiorowego w obronie zagrożonych praw i porządku, w świecie Tradycji w ograniczonym stopniu staje się możliwe. W wypadku ewentualnej restauracji monarchicznej, obdarzenie współczesnych parlamentów czy jakiejkolwiek zorganizowanej zbiorowości „prawem do oporu”, byłoby czynnikiem zdecydowanie zagrażającym stabilności królestwa, podczas gdy w rzeczywistości niespustoszonej jeszcze niszczycielskim huraganem Rewolucji mogło ono, będąc obwarowanym stosownymi zastrzeżeniami, spełniać funkcję regulacyjną.

Na koniec tej części wywodu warto wyciągnąć konsekwentnie narzucający się wniosek: w warunkach restaurowania czy też kształtowania na powrót uprzednio zniszczonego (w sferze materialnej ”” rzecz jasna, gdyż w sferze idealnej trwa on niewzruszenie) Ładu, konieczna staje się nieograniczana ani „prawem do oporu”, ani żadną podobną barierą, „dyktatura królewska”, która dopiero wraz ze stopniowym porządkowaniem społeczeństwa, ewolucyjnie mogłaby przekształcać się w spajaną zasadami legitymizmu tradycyjną monarchię stanową, jaką znamy z podręczników historii i która wówczas byłaby oczywiście ograniczana przez nawarstwiające się z upływem lat kolejne pokłady odkrywanej na nowo Tradycji.

Po wysłuchaniu dyskusji, nasuwają mi się jeszcze dwa pytania, na które zadowalających odpowiedzi nie usłyszałem. Z tymi kwestiami skierować się powinienem raczej do prof. Wielomskiego, gdyż to jego wypowiedź, będąc krytyczno-polemiczną wobec koncepcji legitymizmu, zobowiązuje go poniekąd do wyjaśnienia rodzących się w związku z tym problemów. Z tego właśnie powodu, nie chciałbym, aby spotkanie będące inspiracją dla napisania tego tekstu zakończyło dyskusję o legitymizmie.

Otóż, jeśli przyjmiemy definicję legitymizmu proponowaną przez Adama Wielomskiego, czyli ograniczającą go do określonych zwyczajem praw następstwa tronu ”” czym on się w zasadzie będzie różnił od legalności? Można oczywiście odpowiedzieć, że władza legitymistyczna to władza wyłoniona w zgodzie z prawem zwyczajowym, podczas gdy władza nielegitymistyczna, czyli nie dająca się uzasadnić prawem zwyczajowym, może być zarazem legalna w świetle prawa pozytywnego, pozostającego rozłącznym lub sprzecznym z prawem naturalnym i mogącego być stanowionym na przykład przez organ nie posiadający do tego stosownych uprawnień lub powstały na sposób samozwańczy. Byłby jednak taki wniosek chyba powierzchownym, bo cóż się stanie, jeżeli prawo zwyczajowe okaże się sprzeczne z prawem naturalnym, zaś prawo narzucane „odgórnie” i z pominięciem partykularnej tradycji danej wspólnoty z nim zgodne? Czy legitymizm nie jest więc w przyjętej przez prof. Wielomskiego interpretacji jedynie legalnością odnoszoną do sfery następstwa tronu? Idąc tropem argumentacji samego Wielomskiego, czy w takim wypadku jest sens „mnożyć byty ponad potrzebę” i wprowadzać pojęciowy zamęt zastępując w tym konkretnym przypadku termin „legalność” terminem „legitymowalność”?

Kolejne zagadnienie chciałem podnieść nie tyle w formie pytania, ile zastrzeżenia. Pozostając na gruncie zawężającej znaczenie legitymizmu definicji prof. Wielomskiego, i tak nie sposób, jak zrobił to kilkukrotnie jej autor, nazwać go „nieistotnym”, „mrzonką” czy „chimerą”. Jeżeli bowiem myślimy poważnie o restauracji monarchii dziedzicznej – a jako dla monarchistów-tradycjonalistów powinno być to dla nas celem – nie da się pominąć rozstrzygnięcia zagadnienia następstwa tronu koniecznego dla trwania takiej monarchii. Nie potrafię wyobrazić sobie dziedzicznego monarchy, który wobec perspektywy następstwa tronu po swojej śmierci nazywałby legitymizm „mrzonką” i choćby sam przed sobą traktował go jako coś zupełnie nieistotnego. Z tego samego powodu, trudno mi zrozumieć monarchistę, który w swojej publicystyce wyśmiewa się z legitymizmu. Jak zatem prof. Wielomski wyobraża sobie restaurację monarchii dziedzicznej, która pozbawiona swego legitymistycznego rdzenia (czyli wedle własnej interpretacji Wielomskiego: historycznie wykształconych w prawie zwyczajowym danego ludu reguł następstwa tronu), nie przeszłaby do historii wraz ze śmiercią pierwszego władcy? Czym taka monarchia różniłaby się od konserwatywnych autorytaryzmów, spełniających, podobnie jak ona, warunek „legitymowalności”, nie wykształciwszy zasad sukcesji władzy?

Choćby więc z powodu wskazanych wyżej komplikacji rodzących się przy kwestionowaniu zasadności legitymizmu, ja sam uważam legitymizm za nieodzowną komponentę prawdziwego monarchizmu i osobiście za legitymistę się uznaję, podporządkowując oczywiście to, co prof. Jacek Bartyzel nazywa „legitymizmem pochodzenia”, temu co nazywa „legitymizmem wykonywania”, zaś co Adam Wielomski woli nazywać „legitymowalnością”.

* Z góry przepraszam za ewentualne przeinaczenia lub nieścisłości w przywoływanych wypowiedziach obydwu Dyskutantów. Przebieg spotkania odtworzyć mogę niestety wyłącznie z pamięci, nie dysponując notatkami ani nagraniem.


Za: legitymizm.pl | http://www.legitymizm.org/depozyt-legitymizmu

Skip to content