Aktualizacja strony została wstrzymana

Galileo, Inspire i Nowy Wspaniały Świat

Prace Sejmowej Komisji do spraw Unii Europejskiej toczą się w cieniu gorących wydarzeń i nie przyciągają nadmiernej uwagi opinii publicznej. Czasami jednak dotyczą kwestii, wobec których blednie znaczenie nawet najbardziej nagłośnionych sporów politycznych.

Komisja do spraw Unii Europejskiej ma kontrolować wspólnotowe prace Rządu polskiego, ale myliłby się, kto by sądził, że odgrywa ona doniosłą rolę. Wprawdzie jest „organem właściwym” Sejmu do współpracy z Rządem w sprawach Unii, ale zakres jej możliwości jest nader ograniczony.

Rząd ma obowiązek przedstawiać jej informacje o swoim udziale w pracach Unii, ale nie jest obowiązany dostosować swego działania do komisyjnych opinii, podobnie zresztą jak nie jest prawnie zobowiązany do wdrażania wezwań Sejmu. Informację Rządu można wprawdzie odrzucić, ale ma to raptem znaczenie demonstracji. Rząd ma obowiązek przekazać Komisji projekty decyzji i aktów prawnych Unii, a Komisja ma trzy tygodnie na ustosunkowanie się do tych projektów i stanowiska Rządu. Nawet sprzeczne ze stanowiskiem Rządu opinie Komisji nie skutkują prawnym obowiązkiem zmiany tego stanowiska. Co więcej, Rząd, uznając pilność podjęcia niektórych decyzji, może podjąć je bez wcześniejszego uzyskiwania opinii Komisji, a później musi tylko wytłumaczyć, dlaczego tak uczynił. Komisja może informację w tej sprawie przyjąć lub odrzucić, ze skutkiem jak wcześniej. Przewodniczący Komisji (z lewicowej większości) pisuje do Rządu (wybranego przez lewicową większość), o tym, że Komisja jest ważna i nie wolno jej lekceważyć, Rząd wyjaśnia, że nie miał takich niecnych intencji, a życie płynie swoim torem.

Przy tym wszystkim Komisja jest bardzo pracowita. Spływają bowiem na Polskę potoki unijnych decyzji i projektów i jest do czego się odnosić. Najwięcej pracy w tych miesiącach wiąże się z przystąpieniem przez Polskę do różnych umów międzynarodowych, których stroną jest Unia i jej członkowie, a których stroną nie była dotychczas Polska. Komisja debatuje więc nad skądinąd doniosłymi gospodarczo zagadnieniami, jak kontyngenty na banany z Meksyku, import drutu o przekroju poniżej jednego milimetra z Mołdowy, pale drewniane obrobione (i nie obrobione) jeszcze skądinąd, czy pomocą Unii dla krajów trzeciego świata. Kto by jednak całkowicie lekceważył Komisję, też byłby w błędzie. Jest ona bowiem ciekawym punktem obserwacyjnym, dzięki któremu można czasem wyłowić naprawdę ważne informacje.

GALILEO to system nawigacji satelitarnej, analogiczny do amerykańskiego GPS. Komisja Europejska założyła sposób jego wykorzystania w dwóch komunikatach ze stycznia 1998 i lutego 1999 roku. Przyjęto, że system ten, o zasięgu światowym, będzie niezależny od amerykańskiego GPS, ale zdolny będzie do współdziałania z nim. Znamienne jest, że te kluczowe dla przyszłości Unii dokumenty miały formę „komunikatów”, czyli dokumentów, które nie wymagają zatwierdzeń ze strony państw członkowskich Unii. Na przestrzeni kolejnych pięciu lat tezy tych dokumentów stały się oficjalnym stanowiskiem wszystkich państw członkowskich i podstawą porozumienia z USA.

Nawigacja satelitarna umożliwia niewspółmiernie sprawniejsze niż kiedyś kierowanie ruchem lotniczym, ale także morskim, drogowym, czy choćby ruchami wojsk. Nawigacja satelitarna, skojarzona z elektroniczną identyfikacją poruszających się obiektów, umożliwia w każdym czasie precyzyjne wyznaczenie położenia obiektu. Wykorzystać można ją w celu oznaczenia samochodów narażonych na kradzież i psów narażonych na zagubienie, złych kryminalistów pozostających pod nadzorem policji oraz dobrych dzieci bawiących się z rodzicami w chowanego w dzikich lasach. Nawigacja satelitarna, skojarzona z systemami elektronicznych informacji o osobach, instytucjach, rynkach, otwiera zupełnie nowe perspektywy komunikacji, docierania do informacji, podejmowania decyzji, zarządzania. Także kierowania społeczeństwami. Szeregi obywateli oznaczonych elektronicznymi chipami sprawniej mogłyby zawierać transakcje handlowe, skuteczniej płacić podatki i mniej skutecznie uchylać się od przestrzegania wprowadzanych przez rządy przepisów. Nieufnych można by przekonywać argumentem, że powszechne chipowanie zabezpieczy świat przed terrorystami, a że dokona się to za cenę traktowania każdego jako podejrzanego o terroryzm, nie musi już być aż tak bardzo nagłośnione.

Nawigacja satelitarna wprowadzona w życie, stopniowo uzależnia społeczeństwa w mniej więcej podobny sposób, w jaki życie organizmów żywych uzależnione jest od dostępu powietrza. Brak powietrza powoduje obumarcie organizmu – przerwanie nawigacji satelitarnej w społeczeństwie, w którym staje się ona istotną strukturą komunikacyjną, oznacza obumarcie (przynajmniej na pewien czas) ważnych funkcji społecznych, gospodarczych, systemów bezpieczeństwa i bolesne straty, z możliwością śmierci wielu osób włącznie. Nie jest zatem obojętne dla życia społecznego kto, w jakim celu i w jaki sposób zarządza takim systemem komunikacji zbiorowej.

Ta właśnie – by użyć słów przedstawiciela Rządu polskiego „kwestia mająca charakter techniczny” – trafiła pod obrady Komisji do spraw Unii Europejskiej w dniu 9 lipca tego roku, w związku z projektem zawarcia tymczasowego porozumienia pomiędzy Unią a Stanami Zjednoczonymi Ameryki w sprawie użytkowania systemów nawigacji satelitarnej. Podsekretarz Stanu w Ministerstwie Infrastruktury, Wojciech Hałka, poinformował, że Rząd polski nie ma zastrzeżeń do przyjmowanych dokumentów, a fakt, że Komisja Europejska przekazała polską wersję językową późno i na niewłaściwy adres, spowodował jedynie „trudności natury czysto lingwistycznej”. Ponieważ Komisja Europejska zaplanowała podpisanie porozumienia z USA na szczycie w końcu czerwca, Rząd polski działać musiał pilnie i bez wcześniejszego zapytania Komisji do spraw Unii w polskim Sejmie.

W toku dyskusji podniesiono kilka kwestii. Kto poza USA i Unią dysponuje analogicznymi systemami? (Izrael, Rosja, Chiny) Czy wobec przystąpienia do porozumienia w sprawie GALILEO/GPS Polska nie zamyka sobie drogi do budowania własnych systemów w przyszłości? Jakie będą praktyczne warunki dostępu do systemu nawigacji satelitarnej, na przykład dla przedsiębiorców i czy kwestia ta była z konsultowana z przedstawicielami przedsiębiorców w Polsce? Które firmy będą twórcami i właścicielami/dysponentami systemu GALILEO? (wielkie, międzynarodowe korporacje, głównie lotnicze, zarówno europejskie, jak amerykańskie) Padło też pytanie czy umawiające się strony, w tym przedstawiciele Rządu polskiego, w trakcie przygotowań do porozumienia, rozważały zagadnienie gwarancji praw człowieka oraz praw narodów i ich państw, w warunkach ustanowienia powszechnego systemu nawigacji satelitarnej. Przecież urządzenia techniczne tego systemu równie dobrze mogą okazać się bronią lub mogą posłużyć do ustanowienia ram elektronicznego obozu koncentracyjnego.

Minister Hałka odpowiedział: „Nie chcę banalizować pytania. Ta kwestia jest podnoszona w związku z rozwojem nowych technologii elektronicznych i informatycznych. Często publicznie wyrażana jest obawa czy tego typu systemy nie przekształcą się w samoistnie działające systemy „orwellowskie”. Być może wcześniej ktoś zainteresowany wykorzysta je do takiej działalności. Jest to jednak pewna cena rozwoju, której nie potrafimy uniknąć. Mogę jedynie zapewnić, że nie w tym celu zostały utworzone systemy GPS i GALILEO.” Mniejszościowa grupa posłów podjęła próbę odrzucenia informacji Rządu i przeprowadzenia opinii Komisji, że ratyfikacja tej umowy międzynarodowej powinna zostać dokonana za zgodą Sejmu wyrażoną w ustawie, ponieważ dotyczy ona okoliczności realizowania praw człowieka w Rzeczpospolitej Polskiej. Ratyfikacja za zgodą Sejmu, wyrażoną w ustawie, umożliwiłaby też zgłoszenie zastrzeżeń do umowy międzynarodowej, dotyczących gwarancji praw człowieka i narodu. Wnioskodawcy przegrali w głosowaniu.

Struktura urządzeń elektronicznych rozstrzyga o możliwościach ich wykorzystania, ale niekoniecznie rozstrzyga o bezpośrednim przeznaczeniu. Z problemem niektórych konkretnych celów, dla których wykorzystany ma być europejski system zbierania danych, Komisja do spraw Unii Europejskiej zetknęła się ponownie 9 września, przy okazji omawiania kolejnego unijnego przedsięwzięcia.

INSPIRE– projekt Dyrektywy ustanawiającej strukturę informacji przestrzennej w Europie – przedstawił Andrzej Bratkowski, Podsekretarz Stanu w Ministerstwie Infrastruktury. Informacje dotyczące zagospodarowania przestrzennego w państwach członkowskich Unii są niejednolite, niespójne, niepotrzebnie wielokrotnie zbierane i dlatego należy wprowadzić standaryzację tych danych i zebrać je w jednym, europejskim systemie informacji przestrzennej. System taki: „zapobiegnie…”, „ujednolici…”, „usprawni…”, „ułatwi…”, słowem – będzie śliczny. System ten będzie możliwy do wprowadzenia dzięki współpracy z realizowanymi już projektami GALILEO oraz GMES (globalny monitoring środowiska i bezpieczeństwa, dokonywany za pośrednictwem GALILEO, którego formalnym celem jest monitorowanie zagrożeń kataklizmami i katastrofami). Zakres rzeczywistych zainteresowań twórców programu INSPIRE ujawniają dopiero projekty trzech Aneksów do projektu Dyrektywy. Materie w nich dziwnie są poplątane i częściowo szeregowane według projektowanego czasu ich wprowadzenia. Uporządkujmy je dla celów tego opracowania.

Zbiory danych mają obejmować – po pierwsze – systemy odniesień geograficznych, siatki geograficzne, jednostki administracyjne, sieci transportowe, hydrografię, obszary chronione, rzeźbę terenu, czy mapy odwzorowujące powierzchnię Ziemi z lotu ptaka. Także dane dotyczące charakterystyki gleb, czy geologii, rozmieszczenia gatunków zwierząt i roślin. Także dane dotyczące meteorologii i oceanografii. Będzie to zatem rodzaj niezwykle szczegółowego, elektronicznego atlasu, komunikującego na bieżąco(!) zmiany zachodzące w obserwowanej przez system GALILEO/GMES przestrzeni. I gdzie te czasy, gdy najbardziej aktualne i szczegółowe mapy bywały przedmiotem najściślej chronionych tajemnic wojskowych?

Po drugie, dane mają dotyczyć: służb rządowych i urządzeń ochrony środowiska, budynków, urządzeń produkcyjnych i przemysłowych, urządzeń rolniczych i użytkowania terenu, rozmieszczenia ludności, zagrożeń życia i bezpieczeństwa. Także dane dotyczące jednostek do zbierania danych statystycznych (a zatem: PESEL-e, REGON-y). Wszystko to są dane mające bezpośrednie i ogromne znaczenie dla zarządzania, i to także sprawami publicznymi, oraz dla zachowania bezpieczeństwa obywateli i państwa. Dotychczas wszystkie państwa świata pilnie strzegły takich danych, dobrze rozumiejąc, iż dysponowanie nimi jest podstawą realnej władzy.

Tymczasem projekt Dyrektywy zakłada, że poszczególne kraje członkowskie nie będą według standardu unijnego gromadzić wszystkich danych dotyczących ich terytorium, lecz jedynie niektóre z nich i następnie udostępniać je we wspólnym unijnym systemie. W wybranym zakresie państwa członkowskie miałyby zatem zbierać dane – jedne na terytoriach drugich – dbając przy tym o ich jakość. W ten sposób już nie tylko w zakresie dostępu do danych, ale nawet w zakresie samego zbierania informacji, poszczególne państwa członkowskie Unii nie będą już gospodarzami same u siebie. Oczami wyobraźni możemy już zobaczyć, na przykład, dzielnych polskich leśników zbierających dane o rozmieszczeniu zwierzyny łownej na terytorium Niemiec i skrupulatnych niemieckich geodetów, zbierających dane o działkach geodezyjnych i katastralnych na terytorium Polski.

Bowiem – po trzecie wreszcie – w systemie INSPIRE zbierane mają być dane dotyczące tzw. identyfikatorów nieruchomości, czyli dokładne adresy działek geodezyjnych oraz dane dotyczące działek katastralnych, czyli nieruchomości należących do określonych właścicieli, ze wskazaniem prawnego stanu własności. By zrozumieć sens tego rozwiązania należy uświadomić sobie, iż istnieje możliwość łącznego korzystania z wielu zbiorów danych. Choćby przez banki. Na przykład, utworzone w systemie bankowym powszechne spisy dłużników, czy informacje gromadzone w instytucjach podatkowych czy ubezpieczeniowych, w zestawieniu z bazą danych systemu INSPIRE – mogą umożliwiać sytuacje, w których operatorzy tych systemów, działając w porozumieniu, będą mogli zaprojektować przejęcia we władanie wybranych działek, niezależnie od tego do kogo one dziś należą. Czy to teoretycznie możliwe? – pyta posłanka. Tak. – odpowiada wybitny geodeta. Jak to się ma do ustawy o ochronie danych osobowych? – pyta poseł. „Nie narusza przepisów tej ustawy” – odpowiada wiceminister. Najwyraźniej nie widział na oczy księgi wieczystej, która jest podstawą ustalania stanu własności nieruchomości, i która identyfikuje dane personalne kolejnych pokoleń właścicieli nieruchomości.

Zdaniem przedstawiciela koalicji (z SLD) w bilansie korzyści i kosztów wprowadzenia tego systemu, „wyraźnie przeważają korzyści nad kosztami”. Zdaniem przedstawiciela opozycji (z Platformy Obywatelskiej) „uporządkowanie systemu informacji przestrzennej w skali Unii jest jak najbardziej wskazane”. Rząd pierwotnie sygnalizował posłom, iż ma zastrzeżenia co do dopuszczalności gromadzenia danych o Polsce przez służby (czy prywatne firmy?) z innych krajów. Wycofał jednak zapisy tych zastrzeżeń z tekstu swego oficjalnego stanowiska. Podobno nie oznacza to wycofania zastrzeżeń. Chodzi jedynie o to „aby naszego stanowiska (w negocjacjach unijnych) nie traktować w sposób zbyt sztywny” (min. Bratkowski).

Wiceminister jest „nowy” i nie uczestniczył w działaniach, które doprowadziły do powstania projektu Dyrektywy. By rozwiać wątpliwości poprosił o możliwość zabrania głosu przez Dyrektora z Ministerstwa Ochrony Środowiska, Andrzeja Jagusiewicza, „który brał udział w negocjacjach nad przygotowaniem treści projektu Dyrektywy i nie tylko” (uczestniczy on także w pracach rady doradczej projektu GMES). Dyrektor po raz kolejny określił, iż „celem inicjatywy (INSPIRE) jest zharmonizowanie i doprowadzenie do wspólnej europejskiej infrastruktury dla dostarczania informacji przestrzennej”. Dodajmy – wspólna informacja przestrzenna jest niezbędna temu, kto zarządza zjawiskami zachodzącymi w przestrzeni. Jest ona zatem potrzebna jednemu, europejskiemu zarządzającemu. 
O użyteczności europejskiego systemu informacji przestrzennej Dyrektor powiedział, że „zaczyna się od środowiska, a skończy się na całej gospodarce narodowej”, nie zauważając, że wtedy nie będzie to już gospodarka „narodowa”. Przedstawiciele Rządu pracujący nad dokumentami GALILEO, sygnalizowali pewne trudności lingwistyczne w związku z opóźnieniem oficjalnych tłumaczeń. Najwyraźniej bywają sytuacje, w których trudności lingwistyczne występują wśród pracowników Rządu nawet wtedy, gdy, z pozoru, tłumaczenia wydawałyby się najzupełniej zbędne. Okazuje się jednak, że przydałby się słownik, tłumaczący z polskiego na nasze. Chcąc pokonać opór lingwistycznych materii, wielu z nas przecież sięga do słowników. Osobiście sięgnąłem, bo zastanowiło mnie słowo „inspire” (na posiedzeniu Komisji wymawiano je z angielska). Jego łaciński źródłosłów oznacza: oddychać, ale także pobudzić, rozniecić, natchnąć, tchnąć ducha. Po włosku podobnie. Po francusku „inspire” znaczy: natchniony (czymś), owładnięty. W języku niemieckim występują tylko pochodne łacińskiego źródłosłowu „inspire”, a w formie, w której użyto go w projekcie Dyrektywy, słowo to nie występuje. Po angielsku „inspire” znaczy między innymi: wdychać, wzbudzać (np. zaufanie), rozniecać, inspirować, ale także opętać. Ciekawe co mieli na myśli twórcy programu INSPIRE?

ODPOWIEDZIALNOŚÄ†

czasem przygniata, i – to paradoks – tym bardziej, im fałszywiej jest rozumiana. Dyrektor Jagusiński stwierdził przed Komisją do spraw Unii Europejskiej: „że w lipcu uczestniczył w posiedzeniu Rady i nie było ani jednego kraju, który by się odważył wypowiedzieć stanowczo przeciwko tej inicjatywie”. Grupa posłów odważyła się jednak i złożyła wniosek o odrzucenie przez Polskę projektu Dyrektywy. Przegrała w głosowaniu. Jeden z poważniejszych lewicowych posłów prywatnie tłumaczył potem prawicowej posłance, że nie poparł wniosku o odrzucenie „bo jakby to wyglądało, gdybyśmy ciągle byli przeciw?” Kiedy przedstawiciel Rządu polskiego stwierdza, że w negocjacjach międzynarodowych „nie było kraju, który by się odważył wypowiedzieć przeciwko”, to spontanicznie deklaruje istotną przesłankę postępowania rządzących Polską. Nas, Polaków, i boli to i wstydzi – warto jednak przejść ponad emocjonalną stroną zjawiska tchórzostwa, by zauważyć jego szersze tło.

Oto na okładce kolorowego pisma, promującego Unię Europejską, fotografia nowego wybrańca na urząd Przewodniczącego Komisji Europejskiej i napis: „nikt go nie chciał, wszyscy się zgodzili”. Oto dyplomatyczny raut, na którym znaczący dyplomata zwraca się (z pewną dozą złośliwości) do polskiego parlamentarzysty: „oto jest pan poseł, który mówi głośno to, co inni omawiają jedynie w zaciszu gabinetów”. Oto włoski senator, który przewiduje, że Unia będzie integrowała się „raczej wolniej, niż szybciej”, bo „tak naprawdę to nikt tego nie chce”, poczym dodaje: „tylko każdy boi się to powiedzieć”. Oto wpływowy ksiądz, który radzi spełnić oczekiwania Unii, którą skądinąd uznaje za klasyczny przejaw utopii, bo w jakimś ważnym unijnym gmachu, w jakimś korytarzu, w jakichś czterech pokojach, podobno więcej wiedzą o przyszłości polskiej gospodarki, niż w polskim Rządzie. Czy to jakaś epidemia lęku? Przed czym? Przed kim?

Rozwój nowych technologii nie od dzisiaj niesie ze sobą niebezpieczeństwa ich nadużycia. Im bardziej rozwinięte technologie, tym niebezpieczeństwa większe. Czciciele postępu, rozumianego jako osiąganie kolejnych poziomów technologicznego zaawansowania, skłonni są ludzi przestrzegających przed tymi niebezpieczeństwami, podejrzewać o skłonności do cofania czasu. Nie zauważają, że gdy rozwój technologiczny nie idzie w parze z rozwojem moralnym, to zagrożony jest człowiek, któremu przecież rzeczy mają służyć. Pojawia się wtedy tyleż absurdalny, ile rzeczywiście stawiany problem – co jest ważniejsze, człowiek czy postęp? Fascynacja technologicznym rozwojem przeróżnych rzeczy prowadzi bowiem do złudzenia władzy absolutnej i do urzeczowienia człowieka, postrzeganego przez samozwańczych szafarzy postępu albo jako użytecznego pracownika postępu, albo jako nieużytecznego zawalidrogę. Przykładów, i to aż nazbyt wiele, zna współczesna historia. Czy w imię postępu wolno ograniczyć ludzką wolność? Czy w imię postępu wolno człowieka pozbawić własności? Czy wolno naruszyć jego godność? Czy w imię postępu wolno kogoś skazać na śmierć – na przykład ludzi przejawiających niepostępowe dążenia? Czy w imię postępu wolno niszczyć bogaty dorobek dziesiątków ludzkich pokoleń?

I w odpowiedzi na takie absurdalne pytanie zazwyczaj przegrywa człowiek. W istocie – człowiek przegrywa, gdy takie pytania w ogóle zostaną postawione. Dlatego należy zabiegać o gwarancje praw człowieka, praw rodzin i praw narodów – w każdych warunkach, a zwłaszcza wobec wyzwań będących skutkiem postępu technologicznego i wobec prób nadużycia możliwości, które związane są z nowymi generacjami rzeczy. Kto ten problem ma rozwiązać, jeżeli nie państwa? Napomykają o tym problemie moraliści, naukowcy, nawet literaci i filmowcy, a rządy milczą. Polski też. A komisyjne i parlamentarne większości odsuwają postawiony problem do lamusa. Warto zatem pamiętać, że żaden system będący wytworem człowieka sam siebie nie przekształci na „orwellowską” modłę. Ktoś musi to uczynić – jakiś człowiek, jacyś ludzie. Kiedy przedstawiciel Rządu polskiego snuje rozważania nad niebezpieczeństwem rozwoju systemów „orwellowskich” i powiada, że: „jest to jednak pewna cena rozwoju, której nie potrafimy uniknąć”, to przecież nie mówi rzeczy nowych.

Nie tak dawno, w rzeczywistości Związku Radzieckiego, będącej bujnym pierwowzorem orwellowskiego „Folwarku zwierzęcego”, też działy się rzeczy nad wyraz przykre – których jednak nie dało się uniknąć, jeżeli postęp miał się dokonać! To właśnie w imię postępu dopuszczano się: i łamania praw człowieka, i urządzano obozy koncentracyjne (miał się od kogo Hitler uczyć), i wszczynano wojny, i urządzano ludobójstwa. To stamtąd podjęto próby „zjednoczenia” Europy pod sztandarami światowej rewolucji. Podobno komunizm upadł. Jak to się zatem dzieje, że dziś na czele Unii stają po kolei ludzie, którzy jako politycy raczkowali w środowiskach komunistycznych. Choćby Barroso, choćby Borrell, choćby Solana. I czy to nie są przypadkiem główni dziś politycy unijni? I dlaczego znów tylu tu „komisarzy”?

Niektórzy „ludzie radzieccy” oraz inni, których rozumem owładnęło fałszywe rozumienie postępu, do dziś nie przyjmują do wiadomości, że to może być groźne. Przypomnijmy sobie zatem, że orwellowski koń „Bokser”, będący pełnym wzniosłych ideałów przodownikiem postępu, na swej ostatniej drodze – do rzeźni – był tyleż przerażony, co … zdumiony! Kiedy dziś, w kilkanaście lat po tak zwanym „upadku komunizmu”, argumenty twórców rewolucji głosi w Sejmie przedstawiciel Rządu RP, to ludzie znający historię, stawiają sobie pytanie: czy to kolejny nieszczęsny „Bokser”, czy może jeden z brytanów wieprzka „Napoleona”, które „Boksera” odstawiły do rzeźni? Tak czy inaczej, to ktoś z tamtego folwarku. I nie ma tu znaczenia, że program rewolucji rozważa on nie po rosyjsku, lecz w językach zachodnio-europejskich. Te same groźne pomysły mogą bowiem zmieniać stolice i językowy przyodziewek i jednocześnie trwać przy swojej chorej tożsamości. Nieszczęsne narody, które ich w porę nie rozpoznają i nie odrzucą.

(-) Jan Łopuszański

Za: Jan Łopuszański |http://www.lopuszanski.pl/index.php3?x=serwis/pliki/57

Skip to content