Światowa literatura piórem Antoniego de Saint-Exupery’ego poucza, że „najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. Kierując się tą maksymą, łatwiej zrozumiemy, że wszystkie afery toczące państwo polskie stanowią zaledwie powierzchnię zjawisk, pod nią zaś płynie wartki nurt całkiem innych wydarzeń.
Konflikt polityczny, który przeżywa obecnie nasze demokratyczne państwo prawne, urzeczywistniające zasady sprawiedliwości społecznej, rozgorzał ze zdwojoną, a może nawet potrójną siłą, kiedy jedna z gazet, jak to się mówi, „dotarła” do stenogramów rozmów telefonicznych posła PO Zbigniewa Chlebowskiego ze swoimi przyjaciółmi-hazardnikami.
Kiedy okazało się, że podejrzani politycy, a w każdym razie „Zbycho” i „Miro” nie wypadli przekonująco w konfrontacji z dziennikarzami, premier Donald Tusk uznał, że nadszedł czas na opróżnienie platformianej i rządowej pirogi z kilku murzyńskich chłopców, i „Mira” oraz „Zbycha” zdymisjonował. Zdymisjonował także „Grzecha”, mimo (a może właśnie dlatego) że miał do niego – jak sam powiedział – „pełne zaufanie”. Trudno się w tym wszystkim połapać, poczynając od tego, dlaczego w ogóle niezależni dziennikarze ze „Zbychem” i „Mirem” bezlitośnie się konfrontowali, zamiast potulnie – jak bywało dotychczas – wysłuchać, co podejrzani politycy mają do powiedzenia, a potem opowiedzieć to własnymi słowami. Każdy obserwator sceny politycznej natychmiast zwróciłby na to uwagę, więc tym bardziej musiał dostrzec to premier Tusk. Nietrudno się domyślić, że musiał dojść do wniosku, że ktoś starszy i mądrzejszy nie tylko im na to pozwolił, ale nawet – że wydał im taki rozkaz. Sytuacja stawała się w związku z tym poważna do tego stopnia, że premier Tusk rozszerzył kurację przeczyszczającą nie tylko na partię, ale i na rząd (dymisjonując wicepremiera Schetynę i ministra sprawiedliwości Andrzeja Czumę), a nawet – na swoją rodzoną kancelarię. Wstrzymał się przy tym z niezwłocznym wypełnieniem powstałych wakatów, a kiedy już je wypełnił, wprowadził na nie rządowych urzędników, dając tym samym do zrozumienia, że nie traktuje tych nominacji jako ostatecznych, tylko jako swego rodzaju ofertę poddania się kontroli, a nawet – ręcznemu sterowaniu przez starszych i mądrzejszych. Trudno się w tym wszystkim połapać, więc gwoli lepszego zrozumienia, co się właściwie dzieje, z czym mamy do czynienia i jakim wesołym oberkiem może się to zakończyć, musimy skorzystać ze wskazówek tkwiących w ludowych mądrościach.
Nieco prehistorii
Ludowa mądrość przestrzega przed sytuacją, kiedy to spoza drzew nie widzi się już lasu. Źeby go zobaczyć, trzeba się trochę cofnąć, nabrać dystansu, również czasowego, bo w przeciwnym razie zagubimy się w gąszczu szczegółów.
Dlatego właśnie należy wrócić do roku 2005, kiedy to ulubieniec i polityczna odkrywka tajnych komunistycznych służb, przede wszystkim wojskowych, czyli Obóz Postępu i Demokracji, na skutek nieporozumień wewnętrznych, które „zaowocowały” aferą Michnika z Rywinem, został do tego stopnia zdekomponowany, że trzeba było poszukać kogoś zastępczego. Potrzeba ta stawała się szczególnie nagląca, że zdając sobie sprawę, iż natura, a już polityka w szczególności, nie znosi próżni, prezes Jarosław Kaczyński, zainspirowany tą nagłą zmianą układu sił, zaczął się odgrażać, że wysadzi w powietrze grupę trzymającą władzę. Co zrobi potem – nie mówił, bo wyręczyli go publicyści twierdzący, że potem zrobi IV Rzeczpospolitą.
Na to, ma się rozumieć, razwiedka nie chciała pozwolić i dlatego wszystkie atuty, jakimi dysponowała, tzn. poparcie kontrolowanych przez siebie niezależnych mediów, swojej agentury w opiniotwórczych środowiskach społecznych oraz zasobów finansowych, oddała do dyspozycji Platformie Obywatelskiej jako tzw. mniejszemu złu. I – jak pamiętamy – wbijany obywatelom do głowy przez media scenariusz przewidywał, że wygra Platforma, po czym wejdzie w koalicję z PiS, które w ten sposób znajdzie się pod kontrolą i niebezpieczeństwo zostanie zażegnane. Jak wiemy, stało się inaczej, co sprawiło, że przedwyborcza wojna przeciągnęła się na całą kadencję rządów PiS. Nie przyniosły one żadnego przełomu, ale też trudno było się tego spodziewać, i to nawet nie na skutek udziału w rządowej koalicji partii pana Leppera, ale przede wszystkim – że w charakterze pozytywnych bohaterów walki z „układem” premier Jarosław Kaczyński upodobał sobie osobistości w rodzaju panów Janusza Kaczmarka i Konrada Kornatowskiego, którzy jak się okazało, respektowali trochę inną hierarchię władzy.
Tusk grzeszy pychą
Więc kiedy w następstwie wyborów przeprowadzonych w roku 2007 rząd z udziałem PSL utworzyła Platforma Obywatelska, wydawało się, że dla PiS nadszedł koniec. Tak też zapewne myślał były minister obrony w rządzie PiS, kiedy z okrzykiem: „Dorżnąć watahę!”, przeszedł do Platformy, za co został wynagrodzony operetkowym stanowiskiem ministra spraw zagranicznych. Ale dobry gracz nie stawia wszystkiego na jedną kartę, a z drugiej strony Jarosław Kaczyński też przypomniał sobie indiańskie przysłowie, że jeśli nie można kogoś pokonać, to trzeba się do niego przyłączyć. Oczywiście nie od razu, uchowaj Boże, taka gwałtowna wolta mogłaby wśród wiernych zwolenników wywołać niebezpieczny dysonans poznawczy. Na pomoc przyszedł mu jednak przypadek. Donald Tusk bowiem, kołysany medialną klaką, wraz z wodą sodową dopuścił sobie do głowy, że przecież może się od starszych i mądrzejszych trochę wyemancypować, a potem – kto wie – może nawet całkiem uwolnić? Tedy na wiosnę ubiegłego roku pod błahym pretekstem „prania brudnych pieniędzy” aresztowany został przez niezawisły sąd niejaki Peter Vogel, szwajcarski finansista. Ten Szwajcar ma oczywiście polskie korzenie, bo tak naprawdę nazywa się Filipczyński i był w swoim czasie skazany na 25 lat więzienia za zamordowanie w roku 1971 starszej pani. Mimo to jednak w 1983 roku wyjechał jak gdyby nigdy nic do Szwajcarii i tam zaraz został bankierem oraz – jak wieść niesie – „kasjerem lewicy” – czytaj: razwiedki. Prezydent Kwaśniewski bodaj w ostatnim dniu swego urzędowania nawet go ułaskawił, a tu – taka nieprzyjemna siurpryza. Ówczesny minister sprawiedliwości w rządzie premiera Tuska, pan Ćwiąkalski, wiele sobie po wynurzeniach p. Vogla obiecywał, podobnie jak wicepremier Schetyna, który nawet się odgrażał, że trzeba będzie zbadać zagadkowe okoliczności wyjazdu p. Filipczyńskiego do Szwajcarii, a także okoliczności jego ułaskawienia. Razwiedka początkowo zareagowała miękko, bo w niezależnych mediach pojawiła się tylko seria publikacji, jak to niebezpiecznie jest w polskich więzieniach, ile to samobójstw popełniają tam aresztanci – więc p. Vogel został z jej strony ostrzeżony. Premieru Tusku wydało się to chyba dowodem słabości, bo niezawisły sąd nadal trzymał Vogla w „areszcie wydobywczym” (wynalazek p. Zbigniewa Ziobry okazał się przydatny również dla Platformy) aż wreszcie przyszło to, co w tych okolicznościach przyjść musiało. Niezależne media „dotarły” do zeznań Vogla, w których opowiedział on m.in., jak to generałowi Gromosławowi Czempińskiemu (co to przypomniał sobie, ile bliskich spotkań III stopnia musiał odbyć i ile indywidualnych rozmów przeprowadzić, by doszło do powstania Platformy Obywatelskiej) – że temu właśnie generałowi jakiś Turek ukradł ze szwajcarskiego konta bankowego 2 miliony dolarów, a generał nawet tego nie zauważył. Takie niedyskrecje to już sprawa poważna – to wypowiedzenie wojny i generał Czempiński nawet się nie zniżył do komentowania tych rewelacji, ale sądzę, że w gronie starszych i mądrzejszych właśnie wtedy musiała zapaść decyzja, by temu całemu premieru Tusku, któremu najwyraźniej przewróciło się w głowie, pogonić trochę kota.
Bliskie spotkanie z jeżem
Decyzja przyszła tym łatwiej, że wiosną tego roku prezes Jarosław Kaczyński poszedł po rozum do głowy, wyciągnął gałązkę oliwną i ogłosił, że złowrogiego „układu” już nie ma, a właściwie to nie wiadomo, czy był kiedykolwiek, słowem – leben und leben lassen (co się wykłada, że żyć i dać żyć innym). Oznajmiał w ten sposób swoje nawrócenie ze sprośnych błędów i mrzonek o IV Rzeczypospolitej na podstawową zasadę konstytucyjną III Rzeczypospolitej, która spiżowymi zgłoskami głosi: my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych! No cóż, powiedzieć można wszystko, ale to nie znaczy, żeby we wszystko od razu uwierzyć. W polityce trzeba zachowywać zasadę ograniczonego zaufania, a cóż dopiero, gdy ma się do czynienia z takim wirtuozem intrygi jak prezes Jarosław Kaczyński. Wprawdzie ostatecznie z reguły potyka się o własne nogi, ale zanim to nastąpi, to może nieźle nawywijać. Dlatego też wszelkie polityczne zbliżenie z prezesem Jarosławem Kaczyńskim musi być przepełnione wielką ostrożnością, niczym bliskie spotkanie z jeżem. Toteż i razwiedka pragnąca w tych niepewnych czasach dysponować również „patriotyczną” alternatywą wobec „kosmopolitycznej” Platformy, której przywódca w dodatku zapomniał, skąd wyrastają mu nogi, postanowiła przetestować PiS przy okazji przejmowania państwowej telewizji ze straszliwych szponów bronionego do ostatniej chwili przez PO „byłego neonazisty”, który nie tylko do tego stopnia naraził się „twórcom kultury”, że w poszukiwaniu szmalu aż urządzili specjalny kongres, ale przede wszystkim próbował wprowadzić platformę cyfrową, co już przekładało się na pieniądze w macierzystych stacjach komercyjnych. Test wypadł poprawnie; „były neonazista” ze swoimi szkodliwymi projektami odszedł w siną dal, a nowy już wie, z jakiego klucza wypada mu śpiewać. Dlatego też można było potrząsnąć Platformą bez narażania się na ryzyko destabilizacji, której Nasza Pani Aniela na pewno by nie pochwaliła.
Cuius est condere, eius est tolere
Dlatego właśnie niezależne media musiały od starszych i mądrzejszych dostać rozkaz, by tym razem nie tylko nie lekceważyć ujawnionych stenogramów, ale ze „Zbycha” i „Mira” zrobić marmoladę. Zdaje się, że premier Tusk dopiero w tym momencie się zorientował, na jaką minę wsadzili go jego najbliżsi współpracownicy, m.in. wicepremier Schetyna, który najwyraźniej musiał stać za aresztowaniem Vogla, no i minister Czuma, który dopuścił do przecieku w sprawie konta bankowego generała Czempińskiego. Kiedy jednak zapanował nad pierwszym odruchem paniki, postanowił przejść do obrony. Jak uczy Clausewitz, najlepszą metodą obrony jest atak, toteż premier Tusk napadł na szefa CBA Mariusza Kamińskiego, że zastawił na niego „pułapkę”. Zaatakowany najwyraźniej też postanowił zaatakować i na takie dictum tygodnik „Wprost” wkrótce opublikował „porażające” stenogramy rozmów prywatyzatorów stoczni w Gdyni i Szczecinie, w których otwartym tekstem omawiali szczegóły ustawionego i w dodatku całkowicie fikcyjnego przetargu. Minister Skarbu Państwa Aleksander Grad tłumaczył, że ta prywatyzacja na jego żądanie objęta była „ochroną kontrwywiadowczą”, ale w przełożeniu na język ludzki mogło to oznaczać, że razwiedka będzie kręciła tu lody i nie tylko można różne sztuki robić, ale nawet o nich otwartym tekstem mówić, bo wiadomo – jak „ochrona” to znaczy, że jest całkowicie bezpiecznie i żaden policjant, żaden prokurator ani żaden niezawisły sąd nie będzie tu wtykał nosa. A jednak „spisane czyny i rozmowy” ujrzały światło dzienne i w tym momencie razwiedka uznała, że zabawa posuwa się za daleko, przekraczając granicę, za którą mogą zostać ujawnione nie tylko prawdziwe sekrety, ale nawet sekret największy – że mianowicie punkt ciężkości władzy w Polsce spoczywa poza konstytucyjnymi organami państwa. Starsi i mądrzejsi przypomnieli sobie rzymską sentencję, że cuius est condere, eius est tolere (kto ustanowił, ten może znieść) – i tak jak dali zielone światło aferze hazardowej, tak teraz zapalili czerwone dla afery stoczniowej, wydając poza tym niezależnym mediom instrukcję, by całą sprawę pośpiesznie redukować do sporu między premierem Tuskiem a byłym szefem CBA Mariuszem Kamińskim o coraz to trudniej zrozumiałe dla opinii publicznej szczegóły.
Oberek sejmowy i europejski
W ten sposób dyscyplinująca operacja razwiedki wobec Platformy Obywatelskiej zmierza w stronę finału w postaci zawodów parlamentarnych w dyscyplinie: kto kogo przegada – bo przecież żadnego innego następstwa działań sejmowej komisji śledczej – jeśli taka w ogóle powstanie – nie będzie. Wydaje się, że komisja przez głosowanie nie będzie mogła ustalić nawet tego, czy prawdę mówi premier Tusk czy Mariusz Kamiński – bo prawdy przez głosowanie ustalić niepodobna. W tej sytuacji politycznym następstwem tej operacji jest nastraszenie i osłabienie Platformy Obywatelskiej, co starszym i mądrzejszym stwarza większą swobodę manewru przed przyszłorocznym głosowaniem na tubylczego prezydenta, zaś Naszej Pani Anieli – większą możliwość wyboru lepiej rokującego kandydata.
Stanisław Michalkiewicz