Aktualizacja strony została wstrzymana

Polska patogenia – prof. Stanisław Bieleń

Inspiracją do napisania artykułu była książka sprzed kilku lat  Adama Leszczyńskiego pt. „No dno po prostu jest Polska” (Warszawa 2017). Nie  zamierzam odnosić się do barwnego autostereotypu, któremu autor poświęcił swoją pracę.

Chodzi mi raczej o pokazanie paradoksów samoidentyfikacji Polaków, reprodukującej przez pokolenia absurdalne cechy, które to zjawisko nazywam patogenią. Mam świadomość, że wszelkie uogólnienia mogą być  niesprawiedliwe i prowadzić na manowce. W przypadku Polaków, tak jak innych narodów, występuje zróżnicowanie postaw i zachowań. Chodzi mi jednak o pokazanie pewnych patologii, które składają się na widoczną, a nawet dominującą tendencję.

Od jakiegoś czasu różni diagności polskiego społeczeństwa upajają się konstatacją, że wojna na Ukrainie wyzwoliła w Polakach szlachetne odruchy, które świadczą o ich empatii, solidarności i altruizmie wobec potrzebujących pomocy. Po zastanowieniu okazuje się jednak, że jest to wizerunek co najmniej ułomny. Bo przecież w tym samym czasie mało kto spieszy z pomocą innym potrzebującym, choćby przedzierającym się przez granicę białorusko-polską. Zapomina się o współziomkach, cierpiących różne niedostatki, od bezdomnych poczynając, na osobach niepełnosprawnych kończąc.

W ostatnich tygodniach można zauważyć paradoks zderzenia hojności dla obcych z bezdusznością wobec swoich. Po kilku miesiącach organizowania centrów pomocy dla przybyszów zza wschodniej granicy następuje odwrót w stronę ich likwidacji. Dlaczego jednak nie można przekształcić tych miejsc w ośrodki efektywnej i stałej pomocy dla wszystkich cierpiących biedę? Są pieniądze dla „braci-Ukraińców”, dlaczego nie ma ich dla Rodaków? Entuzjastycznie wpłacano pieniądze na dron bayraktar, ale brakuje ich na wakacje dla dzieci z biednych rodzin i wiele innych rzeczy. Dlaczego reklamujący dron celebryci patrzą na świat przez pryzmat narzędzi do zabijania w wojnie, a nie środków chroniących zdrowie i życie w pokoju? Dla chorych i bezdomnych   bolesne cierpienia czy bieda są  nie mniejszą katastrofą niż wojna. Jest coś dziwnego w narodzie, który ze swoich selektywnie pojmowanych cech w różnych epokach historycznych potrafi czynić cnoty, zapominając o „drugiej”, ciemniejszej stronie medalu. Naród, który w swoim chrześcijańskim genotypie ma znak pokoju, miłosierdzia i solidarności traktuje te wartości w sposób instrumentalny. Za nic ma pokój – nawołując do wojny, za nic przebaczenie – wzywając do odwetu i zemsty.

Wydaje się, że Polacy są z natury sceptykami wobec przyjmowania prawd objawionych. Nie dowierzają żadnej propagandzie, nie słuchają do końca żadnej władzy i prawa, są zawsze mądrzejsi od tego, kto ich poucza. Tymczasem okazuje się, że w swojej masie zachowują się  zgodnie z wszystkimi naukowo udowodnionymi instynktami stadnymi. Mają postpańszczyźniany odruch posłuchu, a przede wszystkim niewolniczego lęku. Brakuje im asertywności w obronie swojego zdania. Lepiej podszyć się nawet pod bzdurne zdanie ogółu, przyjąć prawdę powszechnie i bezkrytycznie akceptowaną niż bronić prawdy własnej. To wygodniejsze i mniej ryzykowne. Ogromną rolę w tym procesie odgrywa socjoinżynieria stosowana zarówno przez państwo, jak i Kościół.

Asertywność  nie jest mocną stroną ludzi wychowywanych w autorytarnym państwie i przemocowym społeczeństwie. Rozmaite kompleksy nie pozwalają  wielu osobom na autoafirmację, czyli pełne wyrażanie siebie w kontakcie z innymi.  Przekonanie, że potrzeby własne są równie ważne jak potrzeby i zamiary innych osób umożliwia niepoddawanie się manipulacjom i nieuciekanie się do manipulowania innymi. Polacy mylą jednak asertywność z agresywnością i submisyjnością. Widać to szczególnie wyraźnie w wewnętrznym dyskursie politycznym, jak i w polityce zagranicznej. O polskim parlamencie i kłótniach w ramach rządu szkoda wspominać.

Gorzej, gdy zamiast  rzeczowości i stanowczości w obronie swoich praw przedstawiciele Polski na zewnątrz uchodzą za prymitywnych i  agresywnych podczas emocjonalnych wystąpień, naruszających nie tylko dobre obyczaje i zasady kultury osobistej, ale  uczucia, opinie i prawa innych. Kontrastowym dopełnieniem jest submisyjność, czyli serwilizm, uległość i uniżoność, które dominują w postawach polskich polityków niezależnie od ich ideowej proweniencji wobec amerykańskiego protektora. Na scenie wewnętrznej widać to w groteskowym kulcie wodza i bezkrytycznej subordynacji jego akolitów.

Konsekwencją braku asertywności jest brak wewnątrzsterowności. Cecha ta jest niezwykle ważna w procesach podejmowania decyzji. Pozwala bowiem na samokontrolę w działaniu i odporność na stres, frustrację czy wpływ teorii spiskowych. Myślenie w kategoriach tych ostatnich charakteryzuje podejrzliwość wobec działań innych, postrzeganie świata w kategoriach mitycznych, wiara w istnienie wrogich sił, istnienie zmowy wielkich graczy ponad głowami zwykłych ludzi. Wewnątrzsterowność odnosi się do przekonania, że samemu jest się przyczyną zjawisk, które nas dotyczą.

Zatem nie „szczęście”, „fart”, „los”, „cud” czy „pech” decydują o różnych sytuacjach, lecz sami ludzie je kreują i podejmują się rozwiązania zaistniałych problemów.  Ludzie wewnątrzsterowni cenią dostęp do informacji, polegają na rozumnym wyjaśnianiu zjawisk i procesów, uczą się na własnych błędach i doświadczeniach, mają silne poczucie odpowiedzialności. Przeciwieństwem są ludzie zewnątrzsterowni, których działania są narzucane przez społeczne otoczenie, co prowadzi do postaw konformistycznych i podporządkowania się zewnętrznym nakazom, instrukcjom i  żądaniom. Byłoby interesującym zadaniem badawczym przyjrzeć się, w jaki sposób rządzący Polską zachowują się w różnych sytuacjach decyzyjnych, jaki jest stopień ich uległości, a jaki samodzielnego stanowienia. Na razie żaden badacz nie odważył się na prześwietlenie polskiej sceny politycznej ostatnich dekad pod tym kątem. Sami rządzący mają natomiast jak najlepsze zdanie o swojej suwerenności.

 

Fałszywa moralność

Inny aspekt patogenii dotyka fałszywej moralności. Właściwie mało kto odróżnia moralność osobistą, własną, indywidualną od tak zwanej moralności publicznej. Większość jest przekonana, że ideały wiary, religii, etyki i moralności można łatwo zaszczepić także na poziomie państwa i społeczeństwa. Może stąd się bierze średniowieczne zauroczenie obecnością kleru w życiu publicznym i demonstracja przywiązania do wiary?  To raczej wyraz aberracji poznawczej. Państwo, Kościół i polityka z zasady mają niewiele wspólnego z tymi wartościami. Panuje obłuda i zakłamanie, a co najgorsze, niechęć nazywania rzeczy po imieniu tak ze strony instytucji, jak i większości obywateli. Polacy w swej masie są oporni na uczenie się, na wiedzę, racjonalność i introspekcję, która pozwoliłaby im na krytyczną samoidentyfikację. Potrzeba odwagi w spojrzeniu na siebie i nazwaniu  ułomności, tak aby po dokonanej diagnozie można było zastosować naprawę. Wydaje się to nierealne.

Burza medialna rozpętana po wypowiedzi noblistki Olgi Tokarczuk, że „literatura nie jest dla idiotów” świadczy o ogromnej sile wypierania ze świadomości tego, co prawdziwe, acz bolesne czy trudne do przyjęcia.  Jakże trudno przyznać się do nieuctwa i analfabetyzmu funkcjonalnego! Wbrew rozmaitym ogłupiającym ideologizacjom ludzie wcale nie są równi czy jednakowi. Są różni ze względu  na cechy fizyczne i psychiczne,  przede wszystkim predyspozycje, zdolności, talenty, charakter, oraz cechy społeczne, jak pozycja, status, role, reputacja, prestiż. To decyduje od tysiącleci, że pod różnymi postaciami występuje zjawisko podziału na elity (klasy rządzące) i resztę społeczeństwa. Że jedni mogą szukać swojego miejsca na najwyższych szczeblach hierarchii społecznej  dzięki umiejętnościom i dorobkowi, a inni muszą zadowolić się samorealizacją w zawodach podrzędnych. To nieprawda, że kucharka może rządzić państwem!  Znamienne, że jedna z najciekawszych książek na ten temat „Elementi di Scienza Politica”, której autorem był włoski socjolog Gaetano Mosca, nigdy nie ukazała się po polsku. Idę o zakład, że żaden z polskich polityków nie zna tej pouczającej lektury, choć książka jest dostępna także w języku angielskim („The Ruling Class”).

Polacy w swojej masie nie są wyedukowani w dziedzinie przyczynowo-skutkowego pojmowania zjawisk i procesów. Mało kto potrafi odróżnić przyczynę od winy, a winę od odpowiedzialności. Ba, wartościuje się postawy, a nie ich skutki. To prowadzi do dezawuowania nawet dobrych intencji, zanim wdrożono je w życie. Wszystko się miesza, co niejednemu uniemożliwia sensowną analizę otaczającego – złożonego i często tajemniczego – świata. Przede wszystkim Polacy nie potrafią oddzielać stosunku do problemów od stosunku do ludzi. Mieszają kwestie emocjonalne i merytoryczne. Spory przekształcają się w osobiste krucjaty wobec tych, którzy prezentują odmienny punkt widzenia.

Kategoryczne oceny wygłaszane najczęściej bez głębszego zastanowienia nie dają szans na zrozumienie racji drugiej strony. W efekcie rodzi się w ludziach nieustępliwość i źle pojęta bezkompromisowość. Nie są oni zdolni do budowania woli porozumiewania się, co skutkuje skłócaniem nie tylko na poziomie indywidualnym, ale na poziomie całej zbiorowości.  Rządzący i opozycja nawzajem obwiniają się o rozpętanie wojny polsko-polskiej, ale tak naprawdę to każda ze stron konfliktu jest odzwierciedleniem drugiej. Pasują do siebie jak ulał.

Złośliwe i zaczepne recenzowanie innych, wygłaszanie jątrzących ocen jest  specjalnością polskich polityków praktycznie wszystkich opcji. Świadczy nie tylko o braku profesjonalizmu, ale o degradacji standardów moralnych, politycznych i prawnych. Wynika z kompleksów zaniżonej oceny wobec innych, kompleksu niższości i obcości. Dąsy są nieustanną cechą polskiej polityki zagranicznej. Ciągła zwada z Unią Europejską, której Polska jest członkiem, jest absolutną aberracją. To tak jakby ciągle „szukać guza” w gronie kumpli poprzez prowokowanie ich do bójki. Fobie i fochy wobec największego gospodarczego partnera i sąsiada zza Odry oraz wrogość i żądza odwetu wobec Rosji, to kolejne absurdy. No i na tym tle euforyczna, niczym racjonalnie nieuzasadniona, bezwarunkowa „miłość” do Ukrainy. Wygląda na to – parafrazując powiedzenie Romana Dmowskiego – że Polacy  więcej nienawidzą Rosję, niż kochają Polskę i Ukrainę razem wzięte.

 

Retoryczna wojowniczość…

jest formą kompensaty marnego wizerunku, a także przejawem wybujałego egotyzmu. Widać to szczególnie w stosunku do Rosji i Rosjan, wobec których Polacy demonstrują pogardę i butę. Każda ksenofobia prowadzi do patologii społecznych. Podobnie zresztą jak bezkrytyczna ksenofilia. George Orwell napisał tuż przed wybuchem II wojny światowej prorocze słowa: „…to nie wojna jest taka straszna, tylko świat, jaki po niej nastąpi. Świat, w który wpadamy jak w bagno, świat nienawiści i sloganów” („Brak tchu”, 1939). Czy polityka nienawiści wobec Rosji stanie się zatem polskim wyznacznikiem na wsze czasy? Jak będzie wyglądać komfort psychiczny człowieka, który przez całe życie nienawidzi swojego sąsiada? Zacietrzewienie w gniewie i zaślepienie w postrzeganiu prowadzi zawsze do działania na własną szkodę.

Polacy uwielbiają monologowanie, gdy tymczasem to, co jest podstawą komunikowania na różnych poziomach życia społecznego, czyli zrozumienie intencji drugiej strony wymaga szacunku dla dialogu, a nawet plurilogu. Inaczej, wymiany myśli i poglądów z szacunkiem dla partnera czy partnerów.  Istotą dialogu jest rozpatrywanie możliwości porozumienia, poszukiwanie dróg prowadzących do zbliżenia stanowisk, wypracowanie rozwiązań opartych na kompromisie, możliwych do przyjęcia dla obu stron i każdej z nich przynoszących jakieś korzyści. Cechami dialogu są elastyczność myślenia i świadomość wspólnego celu. Dialog sprzyja budowaniu więzi sytuacyjnych („wszyscy płyniemy w tej samej łodzi”), partnerskich („traktujemy się jak równy z równym”) i informacyjnych („najlepszym źródłem wiedzy o drugiej stronie jest druga strona”).  Te zaś z kolei przekładają się na normalność w relacjach międzyludzkich.

 

Polacy nie uczą się myślenia strategicznego

Nie potrafią  nie tylko kreować dalekosiężnych wizji, ale i dokonywać racjonalnych wyborów celów i środków w czasie. Specjalnością polskiego myślenia politycznego jest oderwanie od realiów, odwoływanie się do chęci, pragnień i pobożnych życzeń, a nie do realnych możliwości. Szacowanie ryzyka i antycypowanie negatywnych skutków podejmowanych decyzji i działań należą do najsłabszych stron, można nawet powiedzieć trwałych cech narodowych („Polak i przed szkodą, i po szkodzie głupi”). Wiara w asekurację ze strony anglosaskich sojuszników nieraz była przyczyną głębokich rozczarowań, ale jak widać niczego  Polaków nie nauczyła.

Odnosi się to choćby do napierania ze wszystkich sił na zaostrzanie sankcji wobec Rosji, co uderza rykoszetem w tego, który je stosuje. Poza tym brak jest elementarnej wiedzy na temat tego, jak sankcje były i są obchodzone.  Mało kto pamięta, że Iran jest objęty sankcjami Zachodu od 1979 roku i nieźle prosperuje. Chcąc pokonać Rosję Zachód daje jej możliwość uniezależnienia gospodarki od nieprzyjaznych rynków, pozwala na rozkwit rozmaitych form zastępczych, tworzenie  systemu brokerów i pośredników, przemytu i kontrabandy, firm-przykrywek, utajnienie transakcji, zmianę nazw i kodów identyfikacyjnych statków i tankowców w celu ukrycia ich właścicieli, wykorzystanie  walut narodowych w rozliczeniach, barteru itd. Świat Zachodu obłudnie korzysta z tych obejść, podczas gdy polski rząd jest niewolnikiem pryncypialnej, acz ślepej aksjomatyki.

Położenie geopolityczne Polski powoduje, że kolejne rządy, niezależnie od zachodnich afiliacji,  ciągle postrzegają siebie, a zatem i całe państwo przez pryzmat dawnych uzależnień i doznanych krzywd. Myśleniu polskich decydentów obce jest takie „zbilansowanie” stosunków sąsiedzkich, aby nie wracać do tego, co było, a raczej wyznaczać kierunki przyszłych wspólnych przedsięwzięć, stanowiących najlepszą gwarancję pokoju i bezpieczeństwa. W dzisiejszej Polsce nastąpiła  już tak daleko idąca wymiana pokoleń, że większość mieszkańców nie doświadczyła  żadnych nieszczęść ani ze strony niemieckiej, ani rosyjskiej. Po co więc stale roztrząsać „niemieckość” czy „rosyjskość” przez pryzmat traumy i żałoby, pretensji i nienawiści? Nikt dzisiaj w cywilizowanym świecie zachodnim nie stosuje takich metod, aby rozdrapywać  zabliźnione rany w retoryce publicznej osób odpowiedzialnych za państwo.

 

Edukacja historyczna niczego Polaków nie nauczyła

W chwili emocjonalnych uniesień znowu pokazujemy całemu światu, że jesteśmy jako zbiorowość gotowi do największych poświęceń, nie licząc się z kosztami i skutkami.  Być może tym razem winna jest „transmisja emocji” z zewnątrz. Pod wpływem agresji rosyjskiej na Ukrainę, dzięki mediom masowym i społecznościowym ludzie zareagowali spontanicznie, demonstrując sprzeciw wobec zbrodniczych praktyk Rosji. Nie usprawiedliwia to jednak histerii, która odbiera rozum polityczny. Dlaczego militaryści porywają za sobą wielu całkiem rozsądnych ludzi, którzy potrafią przecież zrozumieć prostą zależność, że im więcej broni będzie trafiać na Ukrainę, tym dłużej będzie trwać wojna? Tym straszniejsze będą jej następstwa. Tym większe koszty poniosą za to Polacy.

Jest jeszcze inne źródło tych patriotycznych i solidarnościowych uniesień. To brak wyrobienia politycznego, to apatia obywatelska, która na co dzień czyni  ludzi uległymi wobec każdej władzy, bezkrytycznymi w przyjmowaniu  nachalnej propagandy (efekt indoktrynacji), łatwymi do mentalnego zniewolenia i podporządkowania. Polskie społeczeństwo obywatelskie ma charakter „akcyjny”. Najlepiej udają się  wzniosłe akty protestu i spektakularnej ofiarności. Na co dzień przyzwalamy na psucie państwa, na degradację przyrody i klimatu, na rabunkową gospodarkę przestrzenną, na niszczenie nauki i oświaty. Ale gdy trzeba stanąć przeciw Rosji, znów dmiemy w surmy powszechnej mobilizacji, jakby to była nasza wojna i nasze interesy.

Najbardziej bolesny jest brak głębszej refleksji nad sensem zaangażowania na rzecz spraw przegranych. Powtarzanie cudzych poglądów, ocen i prognoz, bez zastanowienia się, komu one naprawdę służą, świadczy o ułomności intelektualnej, ale i o podatności na uzależnianie się od obcych. To swoisty syndrom kolonialny. Widać to doskonale na przykładzie  pomieszania ról gospodarza i gościa. Paradoksem jest to, że to nie przesiedleńcy z Ukrainy mają dostosowywać się do wymogów języka polskiego i kultury państwa pobytu, lecz politycy i urzędnicy w swojej niezrozumiałej gorliwości wprowadzają język ukraiński jako właściwie drugi język urzędowy. Jest to niebezpieczne zjawisko osłabiania własnej tożsamości. Do tego dochodzi altruistyczne włączanie przybyszów w system świadczeń socjalnych, co odbywa się kosztem obywateli. Jeśli za tymi działaniami kryje się jakiś głębszy projekt geopolityczny, to społeczeństwu polskiemu należy się  jego uzasadnienie.

Trudny czas wojny za wschodnią granicą nie sprzyja kreśleniu perspektyw ładu europejskiego. W Polsce nie ma miejsca dla rozważnych dyskusji, w jaki sposób „westernizacja” Ukrainy, której Polska jest tak gorliwym orędownikiem, wpłynie na przyszły podział ról i udział w dystrybucji różnych dóbr. Czy Ukraina nie wciągnie Polski w długotrwały konflikt z Rosją, który nie leży w interesie narodowym Polaków? Czy rządzący Polską zdają sobie sprawę z tego, że przez niezwykle kosztowne zaangażowanie w nieswoją sprawę skazują państwo i jego mieszkańców na życie w ciągłym strachu i biedzie, na status  peryferyjnej flanki Zachodu, mającej na utrzymaniu kosztowne obce legiony, stacjonujące ad calendas Graecas? Ilu jeszcze wykształconych głupców będzie uzasadniać dokonującą się transformację ładu międzynarodowego poprzez wojnę Zachodu z Rosją kosztem Ukrainy i własnego dobrostanu?

Prof. Stanisław Bieleń

Myśl Polska, nr 33-34 (14-21.08.2022)

Za: Mysl Polska - myslpolska.info (17-08-2022) | https://myslpolska.info/2022/08/17/prof-stanislaw-bielen-polska-patogenia/

Skip to content