Aktualizacja strony została wstrzymana

Co robić? Rozważania przy Święcie Niepodległości – Maciej Eckardt

Dzień 11 listopada to dobra okazja do zastanowienia się nad stanem naszej niepodległości, jej atrybutami i kondycją. Zagonieni codziennością ani się spostrzegliśmy jak niepodległość wymknęła nam się z klasycznych definicji i utartych wyobrażeń. Pisząc „nam”, mam na myśli środowiska odwołujące się do tradycji konserwatywnej i narodowo-demokratycznej. Zaczytani w klasykach, opracowaniach historycznych, w większości odsunęliśmy od siebie intelektualną konfrontację z nachalnymi prądami współczesnego świata, wyzwaniami globalizacji, wojny kultur i cywilizacji.
 
Owszem, dość często zabieramy w tych sprawach głos, recenzujemy, analizujemy i się spieramy. Z tych sporów jednak nic nie wynika poza wyrażeniem swojego stanowiska ad vocem czegoś lub kogoś. Brak nam wizjonerów, a przynajmniej polityków, którzy w dłuższej perspektywie byliby w stanie nakreślić scenariusz wydarzeń na globalnej szachownicy i umiejscowić na niej Polskę, z całą jej specyfiką, wadami i zaletami.

Jako środowiska konserwatywne i narodowe nie mamy swojego Parnasu, który byłby tworzył w miarę spójny ferment ideowo-kulturowy, na tyle atrakcyjny intelektualnie, że miałby siłę przyciągania nie tylko przekonanych. Parnas, który nieustannie podejmowałby i odkurzał dziedzictwo ideowe oraz intelektualne klasyków myśli narodowej i konserwatywnej, transponował je do współczesności, odważnie odrzucając to, co do niej nie przystaje, a eksponując to, co wciąż jest atrakcyjne i aktualne. Potrzebujemy całego systematu opisującego, czym jest nowoczesny patriotyzm, bo przecież takimi patriotami jesteśmy. Potrzebujemy tego, bo działamy w rozproszeniu.

Brakuje nam intelektualnych sporów o literaturę, socjologię, sztukę i kulturę. Grzęźniemy jako środowisko, skądinąd zrozumiale, w powtarzalnych mantrach historycznych i politycznych, z rzadka zahaczając o ekonomię i myśl gospodarczą, co sytuuje nas dość jednostronnie w dialogu ze współczesnym światem i współczesnym człowiekiem, który w większości nie ma pojęcia o tym, że w ogóle istniejemy.  Ustawieni na pozycjach kibiców i recenzentów odrzucamy „czyn”, ten w klasycznym organicznym ujęciu (nie mam na myśli „czynu” w ujęciu piłsudczykowskim). Poniekąd odnoszę wrażenie, że Internet konserwatywną i narodową prawicę rozleniwił, a raczej dał jej doskonałą wymówkę przed trudem fizycznej działalności. No bo przecież tyle robimy w sieci…

Po ostatnich wyborach wszyscy na prawicy liżemy rany. Wszyscy. To okazja, by podczas tego lizania odpowiedzieć sobie jakiej na prawicy polityki chcemy. Może nadszedł czas na  dywersyfikację koncepcji politycznych? Może w polityce trzeba dzisiaj używać lekkiej i zwrotnej jazdy, a nie zaciężnej i patetycznej husarii, trudnej do manewrowania w szybko zmieniających się okolicznościach. Czym różni się pole dzisiejszej polityki od tego, na którym działał Dmowski? Niewątpliwie większym zniuansowaniem i rozproszeniem. Okazuje się, że dzisiaj mamy interesy aż w Iraku i Afganistanie, co onegdaj, poza mrzonkami mocarstwowo-kolonialnymi, było nie do pomyślenia.
 
Jak uprawiać politykę na prawicy w dobie permanentnej informacji i wścibskiego otoczenia medialnego? Jakiego języka używać, by myśl konserwatywno-narodowa była przyswajalna w szybko rozwarstwiającym się technologicznie społeczeństwie, którego coraz większe segmenty przenoszą swoją aktywność intelektualną w sieć, tworząc swoiste nowe społeczności. Ich skuteczność mogliśmy zaobserwować w ostatnich wyborach, kiedy przechyliły szalę zwycięstwa w stronę Platformy Obywatelskiej. Jak korzystać ze współczesnych instrumentów badawczych w polityce, np. socjometrii i psychologii społecznej, tak, by nie stały się zwykłym zabiegiem inżynierskim na duszy społeczeństwa? To tylko niektóre dylematy, przed którymi staje nurt konserwatywno-narodowy.

W Święto Niepodległości warto odwołać się do postaci Romana Dmowskiego, faktycznego twórcy niepodległego państwa polskiego, głównego stratega i negocjatora powrotu Polski na mapę Europy. Niezależnie od czasów i sytuacji politycznej istnieje coś takiego, jak szkoła Dmowskiego. Wielu polityków do niej aspiruje, często bez zastanowienia i stosownej refleksji. Warto mieć świadomość, że niektóre z koncepcji Dmowskiego zweryfikowało życie, pokazując, że się mylił. On sam zresztą wielokrotnie powtarzał swoim sympatykom, że nie należy jego książek i koncepcji politycznych traktować talmudycznie, gdyż on sam od wielu odchodził, uznając, że okoliczności i kontekst się zmieniły.

Szkoła Dmowskiego, to obok dorobku piśmienniczego przede wszystkim sposób myślenia i oceny wydarzeń politycznych. Zawsze w szerszej perspektywie, sytuującej sprawy polskie na szachownicy geopolitycznej, która bezlitośnie weryfikuje zasób posiadanych sił i instrumentów politycznych możliwych do zastosowania. A wszystko to w twardych regułach realnej polityki, bez sentymentalizmu i chciejstwa. Dlatego wielu naszych rodaków wyznających mesjaństwo i swoisty insurekcjonizm w polityce, tak trudno akceptowało to, co Dmowski do Polaków mówił.

Był bowiem Dmowski przeciwnikiem tych powstań narodowych, które wykrwawiały naród i na długie lata spychały go na margines, niwecząc dorobek i byt materialny setek tysięcy polskich rodzin. Kiedy inni rwali się do walki, on postulował pracę u podstaw, cichą i konsekwentną, dającą fundament pod skuteczną walkę o niepodległość, wtedy, kiedy będą ku temu stosowne okoliczności. Przykładem może być Powstanie Wielkopolskie, wywołane we właściwym momencie i dobrze przeprowadzone.

Nie lubił Dmowski obcych wpływów na polską politykę i życie publiczne, z czego wielu czyniło mu zarzut, tocząc pianę o obsesjach Dmowskiego. On się tym niespecjalnie przejmował, gdyż nie o niego tutaj chodziło – liczyła się Polska i jej interesy. Dmowski, pomimo różnych zakrętów i okresów religijnego indyferentyzmu, zmarł pogodzony z Panem Bogiem, do którego z różną intensywnością szedł całe życie. Była w tym jakaś jego osobista walka, z której wyszedł zwycięsko. To on splótł ideowo myśl narodową z katolicyzmem, a jego słynne słowa: Katolicyzm nie jest dodatkiem do polskości, ale stanowi jej istotę, stały się mottem działania wielu polityków.

Prawica konserwatywno-narodowa, przyjmująca cytowane wyżej słowa Romana Dmowskiego jako autodefinicjące ją, musi posiadać swoje zaplecze intelektualne. To truizm, ale bez takiego zaplecza nie ma ona co marzyć o odgrywaniu jakiejkolwiek roli w polityce, zwłaszcza doby dzisiejszej. Moderacji musi ulec przede wszystkim konfrontacyjny język, którym odstrasza potencjalnych partnerów i niezdecydowanych wyborców, utrwalając obraz prawicy agresywnej i niezdolnej do zawierania koalicji. Nie bez znaczenia jest owa słynna „zdolność koalicyjna”. Okazuje się, że szeroko rozumiana prawica ma z nią kłopot przede wszystkim u siebie. Co ciekawe, także w ramach jednego ugrupowania.

W szumie informacyjnym czasami trudno załapać wspólną częstotliwość w ramach jednego nurtu politycznego. Nie zawsze tak samo definiujemy pojęcia, dlatego pozwolę sobie określić, jaka powinna być współczesna prawica, taka w której bez trudu mógłbym się odnaleźć. Przede wszystkim konserwatywno-narodowa i zdecydowanie wolnorynkowa, nie schlebiająca taniemu populizmowi; antyetatystyczna, obudowana licznymi inicjatywami obywatelskimi; nieklerykalna, ale jednoznacznie broniąca dekalogu, z żywym dyskursem wewnętrznym; z wypracowaną koncepcją geopolityczną i wizją polityki zagranicznej; z nieprzerwanym i niczym nie zakłóconym krążeniem elit we własnych szeregach; deklaratywnie skromniejsza i mniej patetyczna; korzystająca z nowoczesnych technik komunikacji; stawiająca na poczucie wolności obywateli i zaufanie tej wolności przez państwo, trzymająca to państwo w życzliwym do obywateli dystansie; inicjująca społeczne debaty, nawet kontrowersyjne; raczej słuchająca, niż narzucająca; uprzejma i uśmiechnięta, nie zaglądająca ludziom pod kołdry i nie oceniająca ich życiowych wzlotów i upadków, które ocenie podlegać powinny w konfesjonale i na sądzie ostatecznym.
 
Nie wyobrażam sobie, by na początku XXI wieku, w dobie Internetu, wścibskich mediów i szybkiego przepływu informacji, mogła się utrzymać jakakolwiek formacja pozbawiona platformy dyskusyjnej, reglamentująca członkom dostęp do informacji, tworząca wąskie kręgi wtajemniczonych, a to jest na prawicy norma, by nie rzec fundament. Formacja polityczna z natury jest środowiskiem ludzi, którzy chcą realizować wspólne cele, powtarzam wspólne, najlepiej wypracowane w ogniu polemik i dyskusji.

Być może podchodzę to tego wszystkiego zbyt idealistycznie, ale naczytałem się i nasłuchałem, czym był ruch narodowy w latach swojej świetności, kiedy był rzeczywistym RUCHEM, ogarniającym wszystkie dziedziny życia społecznego, kulturalnego, naukowego czy wydawniczego. Nie był ruchem jednorodnym, co paradoksalnie stanowiło o jego sile. Często wymykał się definicjom, odpowiadał na realne potrzeby i oczekiwania, inspirował, a przynajmniej nie pozwalał być obojętnym. Były w nim rzeczy wzniosłe, ale i małe, o których mówi się niechętnie. Natomiast w godzinie próby zdał egzamin i zapłacił za swoją postawę wysoką cenę. Cenę, którą płaci do dzisiaj w postaci luki pokoleniowej i wymordowanych elit, braku ciągłości myśli politycznej, której nie miał kto rozwinąć, i wreszcie w postaci odium i infamii nałożonej na niego przez prestidigitatorów społecznego przekazu spod znaku czerwonego sztandaru i różowego salonu.

Musimy się na nowo policzyć. Dostrzec, że funkcjonujemy w niezliczonej ilości ruchów i stowarzyszeń, fundacji i wspólnot. Mamy dorobek, którego siła polega na tym, że sami go wypracowaliśmy, że udało nam się skupić wielu ludzi podobnie do nas myślących. Czas dostrzec, że skuteczność w dzisiejszych czasach polega także na działaniu horyzontalnym, zdywersyfikowanym i sieciowym. To nie moda decyduje o tym, że w rywalizacji wygrywać zaczynają struktury o spłaszczonej strukturze organizacyjnej, w których dużą rolę odgrywa partycypacja i autonomia. Ewentualna próba luźnego połączenia i współdziałania rozproszonych stowarzyszeń nie może polegać jedynie na prostym łączeniu składowych, ale winna obejmować konsolidację tych stowarzyszeń poprzez ideę, obraz całości oraz model relacji między ludzi w ich wzajemnej współzależności.

W tym miejscu kłaniają się pytania o obecną kulturę organizacyjną stowarzyszeń, bo z tym bywa naprawdę różnie. Nie bezzasadnym jest pytanie, czy będą w one stanie wkomponować się w szerszą formułę współdziałania, co wymaga przewartościowania polegającego na odejściu od myślenia krótkoterminowego na rzecz myślenia długofalowego. Niezbędnym w takim procesie jest spójny system wartości wyrażający się w katalogu wspólnych podstawowych celów kooperujących ze sobą stowarzyszeń, a to wymaga nieustannej pracy.

Prawicy konserwatywno-narodowej nie stać na tracenie kogokolwiek. Posiada ona potencjał, i co najważniejsze, ma tożsamość wynikającą z dorobku szeroko rozumianej myśli narodowej. Myśli, która czeka na swój właściwy renesans, w nowej oprawie, nie zwulgaryzowanej, raczej lekkiej intelektualnie, atrakcyjnej w formie i głębokiej w treści. To wszystko jest w zasięgu ręki, tylko trzeba to dostrzec. Ale aby to zrobić, należy na moment odejść od politycznej bieżączki, posłuchać ludzi, sięgnąć do źródeł, lekko się wyciszyć, zrobić rachunek sumienia i… zacząć nowy rozdział. By nie tracić już więcej ludzi, by pozyskiwać, a nie zrażać, by się otwierać, a nie zamykać, by nie być zapatrzonym w czubek własnego nosa, by wiedzieć, że istnieje realny świat poza ulicą Wiejską i biurami poselskimi. By życzliwiej na siebie spojrzeć, bo każdy z nas jest wartością samą w sobie, jest potencjałem i tą przysłowiową cegiełką, z której składa się Polska.

W odróżnieniu od innych formacji ideowych, my prócz Dekalogu, możemy podeprzeć się jeszcze etyką narodową, którą celnie ujął przed 102 laty Roman Domowski w „Podstawach polityki polskiej”. Niech słowa klasyka myśli narodowej w dniu Święta Niepodległości spuentują moje luźne rozważania. Ja się pod Jego słowami w pełni podpisuję. Mogą stać się one wspólnym mianownikiem dla oddolnej inicjatywy ruchów i stowarzyszeń, które, w co wierzę, zorganizują się na przekór okolicznościom, mediom i niektórym politykom. Ja w każdym razie mam zamiar maczać w tym palce.

Etyka narodowa pochodzi ze ścisłego związku z poprzedzającymi pokoleniami stąd, że najwyższym dla mnie zadowoleniem moralnym jest kochać i czcić to, co kochał i czcił mój ojciec i moi dziadowie, uznawać te same, co oni, obowiązki – stąd wreszcie, że parę dziesiątków pokoleń, które mnie poprzedziły, żyło w polskiej organizacji państwowej, służyło jej i z nią się moralnie zrosło. W tym związku z dawnymi, najdawniejszymi pokoleniami narodu widzę najwyższą sankcję moralną postępowania w sprawach narodowych, sankcję, która pozwala się przeciwstawić całemu pokoleniu dzisiejszemu, jeśli się ono narodowym obowiązkom sprzeniewierza. (…)

Etyka narodowa jest podstawą etyki międzyludzkiej. W interesie moralnego postępu ludzkości musi być zachowaną i coraz szerszej w duszy ludzkiej zdobywać podstawy, coraz większą w postępowaniu jednostki odgrywać rolę. Gdzie ona ginie, całe życie społeczne stopniowo się rozkłada, społeczeństwo się atomizuje, wszelkie węzły moralne się zrywają, wzajemne zobowiązania znikają, i staje się homo homini lupus. Pozbawione jej zbiorowiska ludzkie stają się bezładnymi, anarchicznymi masami, czekającymi na obcego pana, który ujmie je w nowe karby nie moralnego, ale fizycznego przymusu…

I dlatego, gdybym nie miał nawet instynktów i uczuć narodowych, tkwiących w głębiach mej duszy i kierujących moimi czynami, drogą rozumowania może doszedłbym do tego, że wolałbym: niech żyje ojczyzna! Niech żyje narodowa etyka!

 

Maciej Eckardt
Eckardt.pl, 10 listopad, 2007

 

Za: Eckardt.pl

 

 

Skip to content