Aktualizacja strony została wstrzymana

Ile warta jest Ukraina? – Stanisław Lewicki

Na tak postawione, trochę przewrotne, pytanie odpowiedź musi być wieloznaczna. Po pierwsze, zależy dla kogo. Dla ukraińskich oligarchów jest warta tyle, ile można z niej wyciągnąć pieniędzy. Dla niektórych mieszkańców tego kraju stanowi jakąś nieokreśloną wartość emocjonalną, i dla niej, zwanej pieszczotliwie Neńką, gotowi są nawet walczyć. Dla Polaków, los owej „Neńki” nie powinien budzić podobnych emocji i być raczej obojętny, głównie ze względu na historyczne zaszłości i nieprzyjazne zachowania jej władz i niektórych organizacji względem Polski i Polaków. Dla nas bardziej istotne powinno być abyśmy my, przy okazji obecnego zamieszania, nie ponieśli jakiejś szkody. A do takiej mogłoby dojść gdybyśmy dali się wciągnąć w konflikt militarny.

Jakimś, niekoniecznie jednak prawdziwym, obrazem stosunku Polaków do tej sprawy są wyniki badań opinii. Takim ciekawym, który trzeba skomentować, był sondaż Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych. Badaniem objęto siedem krajów UE: Polskę, Francję, Włochy, Niemcy, Finlandię, Szwecję i Rumunię. Dane dotyczące Polski muszą budzić niepokój. Wynika z nich, że większość mieszkańców naszego kraju uważa, że należy jakoś zaangażować się w obronę Ukrainy w przypadku agresji ze strony Rosji. Ma tak uważać, aż 65 proc badanych Polaków, i jest największy odsetek spośród wszystkich krajów, gdzie w żadnym innym liczba ta nie przekracza 43 proc., zaś w Niemczech ma tak uważać 37 proc. badanych. Jeszcze większe zdumienie budzi gotowość do zaryzykowania losu swojego kraju, własnej wspólnoty. Według tych badań istotna większość Polaków ma być tak zdeterminowana by bronić Ukrainy, że jest gotowa poświęcić dla tego bardzo wiele. Przewaga bezmyślnych ryzykantów nad umiarkowanymi jest widoczna w każdym z pięciu segmentów wskazujących to, co można zaryzykować dla pomocy Ukrainie w przypadku domniemanej rosyjskiej agresji. Wymieniono po kolei: ekonomiczne załamanie, wyższe ceny energii, napływ uchodźców z Ukrainy, cyberataki, zagrożenie militarną akcją Rosji. Większość respondentów z Polski miała wskazać, że każda z wymienionych konsekwencji warta jest zaryzykowania dla obrony Ukrainy. Trudno w to uwierzyć, by tak faktycznie było. Najpewniej, przy tym sondażu doszło do niezrozumienia, złej interpretacji, być może nawet celowej manipulacji mającej zachęcić polski rząd do nieodpowiedzialnych zachowań w sprawie kryzysu na Ukrainie. Trudno wprost uwierzyć, by aż, jak wykazuje ten sondaż, 53 proc. Polaków było gotowych zaryzykować rosyjską militarną odpowiedź dla obrony Ukrainy. Przeciwnego zdania ma być tylko 39 proc.

Na to, że faktycznie mamy tu do czynienia z manipulacją, wskazują wyniki innego, obszernego sondażu, jaki przeprowadzono w Polsce całkiem niedawno, bo 21 stycznia, przez United Surveys dla DGP i RMF FM. W nim także aż 66 proc badanych opowiada się za jakąś pomocą Ukrainie, ale tutaj, znakomita większość jest przeciwko podejmowaniu jakiegoś ryzyka starcia militarnego z Rosją. Tylko 14,7 proc. byłoby za wysłaniem polskich żołnierzy na Ukrainę, a jest to przecież działanie, które mogłoby najprędzej grozić takimi konsekwencjami. Co ciekawe, wśród zwolenników partii rządzącej, PiS, zwolenników wysłania żołnierzy, jest tylko 11 proc., zaś najwięcej tego rodzaju ryzykantów i miłośników Ukrainy, bo aż 58 proc., ma być wśród zwolenników Konfederacji. Jest to tym bardziej dziwne, że politykiem Konfederacji jest poseł, który najbardziej zdecydowanie wypowiada się przeciw wspieraniu Ukrainy, czyli Grzegorz Braun.

Co do tej wartości Ukrainy dla Polski, to na przestrzeni nawet ostatnich czasów mieliśmy wiele różnych sądów na ten temat; od tych odrzucających znaczenie Ukrainy dla utrzymania niepodległego państwa polskiego, aż do jakiejś dziwacznej afirmacji, w rodzaju sloganu byłego prezydenta Kwaśniewskiego: „Nie ma wolnej Polski, bez wolnej Ukrainy”. Trzeba też zauważyć, że dawniej wyliczano tę wartość Ukrainy w całkiem realnym pieniądzu. Niewielu wie, że w roku 1686 polscy negocjatorzy traktatu pokojowego z Rosją zgodzili się odstąpić Rosji na stałe miasto Kijów za kwotę 140 tysięcy rubli. Dziś wydaje się, że to mała kwota, ale wtedy była to równowartość 1/10 rocznego dochodu skarbu całego państwa moskiewskiego. Widać, że nasi przodkowie byli bardziej praktyczni, i choć także, jak Kwaśniewski, używali sloganów i retoryki, to nie zapominali, że ważniejsze jest jednak realne złoto i srebro.

To zresztą nie był wtedy jakiś wyjątek, gdyż wówczas dość powszechną praktyką było, że terytoria zmieniały przynależność państwową w zamian za pewne kwoty pieniędzy. I tak, car Piotr Wielki nabył od Szwedów Inflanty, Estonię i Karelię, na mocy traktatu w Nystad, za sumę 2 milionów rubli, co było wtedy kwotą ogromną, równą całorocznemu dochodowi carskiego skarbu. Jeśli Rosja, prawie 150 lat później, sprzedała Alaskę dla USA to nikt tego do dziś nie podważa, ale jednocześnie mało kto przyjmuje do wiadomości, że Rosja zapłaciła kiedyś za nabycie Estonii i większości Łotwy, i dziś nikt nie uważa by obecnie ten fakt miał jakieś znaczenie. Zresztą wątek finansowy i obecnie występuje w rozgrywce wokół Ukrainy. Prezydent USA Joe Biden zapowiedział, że jeśli Rosja wkroczy na Ukrainę, to wtedy rurociąg Nord Stream 2 nie zostanie nigdy uruchomiony. To znaczy, że została niejako Rosji wyznaczona cena za Ukrainę. Budowa NS2 kosztowała Rosję 10 miliardów euro i to jest ta cena. Co prawda, bardziej chodzić może o ewentualne przyszłe coroczne dochody z użytkowania NS2, ale niewątpliwy konkret to jest właśnie owe 10 miliardów euro. Putin, mimo wyznaczenia tak relatywnie niskiej ceny, nie zajmuje jednak Ukrainy, bo widać nie taki jest jego zamiar.

I tu dochodzimy do następnego paradoksu tej sytuacji. Media, także w Polsce, starają się przekonywać, że Putin chce zagarnąć Ukrainę, a przynajmniej jej dużą cześć, gdy tymczasem jego żądania dotyczą zupełnie czegoś innego. Rosja chce, by władze Ukrainy zrealizowały zapisy porozumienia pokojowego zawartego w lutym 2015 roku w Mińsku. Wypełnienie tych zapisów ma skutkować włączeniem zbuntowanych części obwodów donieckiego i ługańskiego, jak też przywróceniem kontroli Ukrainy nad granicą tychże obwodów z Rosją. Warunkiem tego nie jest nawet wprowadzenie autonomii dla tych opanowanych przez separatystów ziem, a tylko ustanowienie tam tzw. „szczególnego trybu funkcjonowania samorządu terytorialnego”. Wynika z tego, że Putin nie chce zawładnąć żadnymi ukraińskimi terytoriami, a wprost przeciwnie, wypełnienie zapisów umowy w Mińsku doprowadzić ma do reintegracji odłączonych części obwodów donieckiego i ługańskiego z Ukrainą.

Niektórzy, rusofobicznie nastawieni, publicyści porównują obecną sytuację do działań Hitlera wobec Czechosłowacji w roku 1938. Nic bardziej mylnego; Hitler zagarnął terytoria Czechosłowacji, wcielając je do Rzeszy, gdy tymczasem Putin nie wysuwa dalszych roszczeń względem ukraińskich terytoriów. Nawet jeśli warunki, na jakich ma się odbyć wypełnienie umów mińskich, są nie w smak rządzącym w Kijowie, to jednak granice państwowe, są tym najbardziej realnym faktem, co na największe i trwałe znacznie. Powinni zatem brać co Putin dziś oferuje i spokojnie czekać na lepszą koniunkturę, na zmianę władzy w Moskwie. Tak zrobiliby rozsądni politycy, ale takich na Ukrainie nie ma i nigdy chyba nie było. Nie chcę się tu rozwodzić nad katastrofalnymi błędami tamtejszych przywódców, od Chmielnickiego poczynając, ale przypomnę tylko, że ich tzw. Ukraiński Komitet Narodowy, skupiający melnykowców, banderowców, hetmańców, petlurowców i innego autoramentu kolaborantów, zawarł z III Rzeszą układ w marcu 1945, gdzie nazistowskie Niemcy, już wtedy ledwo ciepłe, uznały ich na przedstawicieli Ukrainy, a oni rozpoczęli formowanie ,na bazie SS Galizien, armii mającej walczyć za Niemcy. Żeby w marcu 45 roku, na miesiąc przed końcem wojny, stawiać na Niemcy to trzeba było być całkowicie pozbawionym jakiegokolwiek rozumu.

Wielu emocjonuje się dziś tym, czy będzie wojna. To trudna sprawa i wybuch wojny jest często następstwem dynamiki zdarzeń, które mogą wymknąć się spod kontroli. Dlatego trudno taką kwestię racjonalizować i na poważnie twierdzić, że wojny nie będzie z jakiejś tam przyczyny.
Te przyczyny zresztą zawsze można odwrócić i wykazać, że faktycznie one nie wpływają na to czy wojna będzie, czy nie. Dla przykładu ocenię jeden z argumentów znajomego z FB, pana Ronalda Laseckiego, który twierdzi, że za jego przyczyną wojny nie będzie. Otóż uważa on, na przykład, że Rosja nie może iść na wojnę z Zachodem, bo jej gospodarka jest zbyt uzależniona od Zachodu: „46% dzisiejszego eksportu rosyjskiego trafia do UE (4% unijnego do Rosji), 38% importu rosyjskiego pochodzi z UE”. Zacznijmy od tego, że podane przez pana Laseckiego liczby nie przedstawiają dzisiejszego stanu powiązań handlowych Rosji z UE. Według danych za poprzedni rok, podanych 11 lutego, 38 proc. rosyjskiego eksportu trafia do UE i pochodzi stamtąd 32 proc. importu. Są liczby znacząco mniejsze od podanych przez Laseckiego, którego dane dotyczą sytuacji sprzed kilku ładnych lat, a nie dzisiejszych, jak on sam zapewnia. Ponadto wielkość rosyjskiego eksportu do UE nie wpływa znacząco na rosyjską politykę, gdyż w roku 2014 aż 52 proc. rosyjskich wpływów z eksportu pochodziło z UE, a jednak sytuacja ta nie powstrzymała Rosji od zajęcia Krymu i wspierania separatystów w Donbasie. Widzimy zatem, że argument, jakoby powiązania handlowe wpływały na powstrzymywanie Rosji od realizacji swoich celów dotyczących bezpieczeństwa, jest niewiele wart. Nad tym też zastanowić się powinni wszelcy zwolennicy sankcji gospodarczych przeciw Rosji. Takie działania Rosji nie powstrzymają, a ci którzy je wprowadzają tylko bardziej sobie zaszkodzą.

Moim skromnym zdaniem, już większy wpływ na to może mieć, i zapewne ma, osobiste podejście prezydenta Władimira Putina, który do pewnego stopnia kreuje się na władcę podobnego do cara Aleksandra III, także znanego z dbałości o zwiększanie siły militarnej Rosji. Putin osobiście odsłonił jego pomnik w Liwadii na Krymie i media często pokazują go w sytuacjach, które muszą przypominać osobę tamtego władcy rosyjskiego imperium. Otóż Aleksander III, panujący około 140 lat temu, był znany z przydomka Mirotworiec (Миротворец -rozjemca, niosący pokój). Wzięło się to z tego, że podczas jego panowania Rosja nie toczyła żadnej wojny z innymi krajami, choć sytuacja w Europie była wtedy napięta, zaś konflikt w Środkowej Azji groził wprost wybuchem wojny między Rosją a Wielką Brytanią. Do wojny jednak nie doszło i Aleksander III zasłużył na swój przydomek. Sądzę, że Putin, kreujący się na Aleksandra III, także ma na względzie to, żeby być zapamiętanym jako ten, który wojny wielkiej nie rozpętał i ten osobisty aspekt może mieć większe znaczenia niż jakikolwiek inne, z pozoru racjonalne, przyczyny.
Ot i tak się sprawy mają z wojną, pokojem, carem Mirotworcem i Neńką – Ukrainą.

Stanisław Lewicki

Za: Konserwatyzm.pl (14 lutego 2022) |https://konserwatyzm.pl/lewicki-ile-warta-jest-ukraina/

Skip to content