Aktualizacja strony została wstrzymana

Zdobycze liberalnej demokracji – Izabela Brodacka Falzmann

W Święta o piątej rano awantura rodzinna u sąsiadów i interwencja policji. Policjanci nie mają kodu wejściowego do bramy ani na klatkę schodową. Zmuszeni są dzwonić pod pierwszy lepszy numer i trafiają na mnie. Po prostu mieszkam na parterze.

Podobno policjanci nie są uprawnieni do używania kodu. To dziwne bo swobodnie dysponują kodem choćby śmieciarze, dozorca i pracownicy administracji. Za czasów przebrzydłej komuny milicjanci jak pamiętam zawsze używali kodu do bramy. Wolność przyniosła nam zatem przywilej budzenia nas w nocy.

W nocy budzą nas zresztą nie tylko policjanci. Za komuny w bramie wisiała lista lokatorów i ich goście nie błąkali się bezradnie po klatkach schodowych. Co ważniejsze bez problemów trafiało do pacjenta pogotowie. Kiedyś o drugiej w nocy obudzili mnie waląc w szybę sanitariusze poszukujący dotkniętej zawałem pani Kowalskiej (autentyczne). Nie mogłam im pomóc choć miałam świadomość, że w tym przypadku liczą się minuty. Nie identyfikowałam osoby o tak rzadkim nazwisku.

Nie wiem i nie chcę wiedzieć jak to się skończyło. Zdjęcie tablicy lokatorów z bramy jest efektem histerycznego stosunku administracji do tak zwanego RODO. W przychodniach zdrowia też nie wolno wywoływać pacjentów po nazwisku. Byłam świadkiem wywoływania przez rejestratorki pacjentów po imieniu co powoduje nieuchronnie konflikty gdy przed gabinetem lekarskim spotka się kilka osób o tym samym imieniu. Alternatywą jest wywoływanie pacjentów według dolegliwości, jak w znanym dowcipie: pierwszy wchodzi pan z kiłą, a następny z rzeżączką.

Skarżyli mi się znajomi, którzy poszukiwali zaginionej starszej osoby, że nie tylko nie chciano im udzielić żadnej informacji w szpitalach lecz jak im powiedziano w komisariacie, szpitale nie udzielają podobnych informacji nawet policjantom. Zdarza się że osoba z demencją utyka na dłuższy czas w jakimś domu opieki podczas gdy rodzina bezskutecznie jej poszukuje.

Ustawa psychiatryczna, która powstała zapewne w dobrych intencjach [?? – admin], również utrudnia rodzinie zaopiekowanie się chorym. Jeżeli chory nie udziela na to zgody rodzina nie może nawet zapoznać się z diagnozą ani otrzymać epikryzy przy odbieraniu go ze szpitala. Przyczyną jest trend w psychologii i psychiatrii zgodnie z którym najchętniej obciąża się odpowiedzialnością za chorobę pacjenta jego rzekomo toksyczną rodzinę.

Oczywiście zdarzają się naprawdę toksyczne rodziny, a przeżycia z dzieciństwa mają ogromny wpływ na psychikę dorosłego, lecz odcinanie chorego od rodziny często powoduje zepchnięcie go na margines życia społecznego. Szpital psychiatryczny nie zapewni przecież pacjentowi utrzymania, nie zapłaci za niego czynszu ani nie opłaci leczenia stomatologicznego. Bez opieki rodziny chory nieuchronnie wyląduje w noclegowni, na dworcu lub w najlepszym przypadku w jakimś domu opieki. Stosowanie wobec chorych demokratycznych zasad i procedur ma dokładnie taki sam sens jak powierzenie pacjentom szpitala psychiatrycznego demokratycznego wyboru ordynatora drogą głosowania. [Niech Pani nie podsuwa im pomysłów! – admin]

Nasze zdobyte wraz z niepodległością prawa i przywileje to nie tylko prawo do ukrywania swego nazwiska i adresu przed lekarzem pogotowia, prawo do odmowy leczenia psychiatrycznego gdy nam odbija szajba oraz prawo do odmowy pomocy ze strony rodziny, która jedyna chce i może nam pomóc. Jednostka ludzka uzyskała w katalogu niezbywalnych praw ludzkich również prawo do głupoty. Nie w takim sensie, że każdy ma prawo sobie myśleć co chce lecz, że głupi ma prawo narzucać swoje głupie poglądy innym. Również nie w sensie, że dla każdego powinno się znaleźć jakieś miejsce w społeczeństwie lecz, że każde miejsce w społeczeństwie powinno być dostępne dla każdego.

Rektorzy uczelni są nagminnie nękani skargami studentów, którym nie odpowiadają treści wykładów czy też poglądy wykładowców. Ci młodociani troglodyci twierdzą, że wykładowca sceptyczny w stosunku do dogmatu globalnego ocieplenia lub nie uznający istnienia przeszło pięćdziesięciu arbitralnie wybieranych płci zagraża ich poczuciu mentalnego bezpieczeństwa. Co gorsza utrwala się a nawet egzekwowany prawnie jest pogląd, że uczelnia to miejsce gdzie każdy powinien czuć się jak w domu i mieć prawo do swobodnej ekspresji.

Przykład dają niektórzy wykładowcy (jak pewna pani profesor z uniwersytetu szczecińskiego) raczący słuchaczy słowami nadającymi się wyłącznie do wykropkowania. Natomiast inni profesorowie tacy jak profesor Piotr Nowak z Białegostoku, który ośmielił się żądać usunięcia z zajęć notorycznie zakłócającego ich przebieg awanturnika są przywoływani do porządku przez uczelniane władze, a nawet zagrożeni utratą pracy.

Twierdzenie, że uniwersytet jest właściwym miejscem dla osób zaburzonych psychicznie jest przecież dokładnie realizacją ideałów Lenina, który podobno uważał, że kucharka może rządzić państwem. Niektórzy twierdzą, że wymyślił to i Leninowi przypisał Leszek Kołakowski gdy w intelektualnych konwulsjach rozstawał się z marksizmem. To właśnie Kołakowski (między innymi wraz z Zimandem) usuwali kiedyś profesorów z uczelni. Tyle, że Zimand gorąco tego żałował i uczciwie się do tego przyznawał.

W naszych nie stalinowskich przecież czasach profesor Nalaskowski był zawieszony w prawach wykładowcy na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika za wypowiadanie krytycznych uwag na temat LGBT a profesor Budzyńska z Uniwersytetu Śląskiego była nękana przez uniwersyteckie władze za głoszenie niezgodnych z ideologią gender poglądów na aborcję.

Podsumowując: pani Lempart ma niezbywalne prawo lżyć przechodniów i policjantów. Profesor akademicki nie ma prawa formułować poglądów niegodnych z obowiązującym ideologicznym paradygmatem

Możemy tłumnie i bez masek uczestniczyć w politycznych awanturach. Nie wolno nam bez maski wejść do sklepu i tramwaju.

Mamy prawo ukrywać swój adres przed policją i lekarzem pogotowia. Bez potwierdzenia zaszczepienia się eksperymentalną szczepionką tracimy prawa publiczne=nie możemy podróżować, pracować czy studiować.

Oto zdobycze liberalnej demokracji.

Izabela Brodacka Falzmann
https://naszeblogi.pl

Za: Dziennik gajowego Maruchy (2022-01-18)

 

[Wybrane wypowiedzi internautów pod w/w tekstem na stronie źródłowej:]

karlik:
„Zdjęcie tablicy lokatorów z bramy jest efektem histerycznego stosunku administracji do tak zwanego RODO.” –
Mieszkam w Niemczech, przecież tam są takie same przepisy. W każdym domu są dzwonki z nazwiskami, oraz skrzynki pocztowe z nazwiskami. Dlatego listy z błędnym adresem gdzie nie zgadza się nazwisko nie zostanie wrzucony do innej skrzynki.

 

Wlodek:
Ad.
„… Zdjęcie tablicy lokatorów z bramy …”

Zdejmowanie list lokatorów, jeżeli dobrze pamiętam, zaczęło się jeszcze pod koniec stanu wojennego, w budynkach zasiedlonych przez służby mundurowe, Miało to zapewnić bezpieczeństwo miru domowego funkcjonariuszom i ich rodzinom (takie RODO dla wybranych).

Wprowadzenie RODO w Europie w 2016 (właściwie, zunifikowanie wszystkich „RODO dla wybranych”) było tylko przygrywką do anonimizacji danych o decydentach (tych „wybranych”).[…]

 


 

KOMENTARZ BIBUŁY: Od wielu lat próbujemy zdobyć skany, zdjęcia, cyfrowe komputerowe pliki (np. PDF) telefonicznych spisów z czasów PRL. Jak wszyscy mający dziś siwe włosy pamiętają, książki te były rozsyłane w PRL do abonentów telefonicznych, drukowane w milionowych nakładach, wznawiane co roku, dla każdego miasta i województwa. Książki telefoniczne dostępne były na pocztach, w urzędach, a nawet w budkach telefonicznych (jak się tam uchowały).

Gdyby przyjąć, że spisy te były wydawane w nakładzie 10 milionów egzemplarzy rocznie (licząc bardzo konserwatywnie), to w ciągu istnienia PRL i jeszcze kilka lat później w PRL-bis, byłby to łączny nakład jakieś 500 milionów egzemplarzy! Pół miliarda opasłych książek! Dziś nie ma po tych książkach adresowych ANI ŚLADU, nawet na Allegro ukazują się niezwykle rzadko osiagając niebotyczne ceny, zaś cyfrowych skanów po prostu zupełny brak. Czyżby półmiliardowy nakład wyparował, bez najmniejszego wyjątku przemielony został na makulaturę?

Pytanie: DLACZEGO przez 30 lat nikt nie zrobił zdjęć, skanów tych książek, dlaczego nie udostępniają ich biblioteki w swoich zbiorach cyfrowych? (W fizycznych zbiorach z reguły są dostępne.) Jeśli RODO stałoby na przeszkodzie to jest to nonsens, gdyż dotyczy to czasów przeszłych, tym bardziej, że wszystkie te dane były i SĄ publicznie dostępne. Ponadto, RODO wprowadzono dużo później niż techniczne możliwości skanowania książek.

Czyżby, jak to ujął jeden z Czytelników w komentarzu, chodzi o CELOWE zapomnienie, zamazanie gdzie kto mieszkał, jak się nazywał? Anonimizację danych o „wybranych ” decydentach?

Przypadek ten pokazuje również, że tak samo jak można manipulować zasobami internetowymi, cyfrowymi (można je dowolnie wymazywać, zmieniać, cenzurować, likwidować), tak również i można MANIPULOWAĆ HISTORIĄ poprzez brak udostępniania cyfrowej wersji, fizycznie zlikwidowanych nawet wielomilionowych nakładów książek.

Jeśli zniknęły i nie istnieją tak banalne wydawnictwa jak książki telefoniczne, to co dopiero będzie (nie)dostępne dla przyszłego pokolenia, które korzystając jedynie z „otwartych zbiorów cyfrowych” – sponsorowanych przez jakieś Unesco, Fundacje Rockefellera czy Billa i Melindy Gates – nawet nie będzie wiedziało, że ma dostęp jedynie do drobnej części wydawnictw z przeszłości.

Gdyby ktoś z PT Czytelników wpadł na trop zdobycia tych książek w wersjach cyfrowych, to prosimy o sygnał.

 


 

Skip to content