Aktualizacja strony została wstrzymana

Wyborczy kurz opada w Ameryce – Stanisław Lewicki

Świat powoli odwraca uwagę od sprawy wyborów w USA. Wszyscy przyzwyczaili się już do myśli o tym, że od 20 stycznia prezydentem zostanie Joe Biden. Tym niemniej obraz Ameryki, jaki wyłania się po tych wyborach, jest coraz bardziej niejasny i nieprzystający do tego jak powinna wyglądać ostoja światowej demokracji. Masa skandali związanych z wyborami mocno nadwerężyła renomę amerykańskiej demokracji.

Dotychczas pewne jej osobliwości, odróżniające ją od modeli i standardów, praktykowanych w Europie, były traktowane jak dziwactwa olimpijskich bogów, którzy mogą sobie pozwalać na pewne zachowania, jakie zwykłym śmiertelnikom nie są dozwolone, bo przecież amerykańska demokracja była niepodważalnym wzorcem dla całego świata. I teraz, z uwagi na to, że te nieprawidłowości zostały mocno nagłośnione, to się skończyło. Wszyscy dowiedzieli się, jak przebiegają wybory w Ameryce, i większość musiała skonstatować, że gdyby w normalnym państwie europejskim coś takiego miało miejsce, to w żadnym wypadku nie można by takich wyborów uważać za uczciwe i przejrzyste.

I nie chodzi tu o to, że prezydenta wybierają w USA elektorzy, a o sposób w jaki są ustalane wyniki, jak przebiega procedura. Okazuje się, że w USA nie ma żadnej jednolitej i przejrzystej procedury, a każdy stan, a nawet hrabstwo, ma swoją, która często zawiera w sobie pozostałości jeszcze z czasów kolonialnych. To co funkcjonowało ponad 200 lat temu, gdy w miasteczku wszyscy się znali, a burmistrz i szeryf zapewniali działanie prawa, dziś już nie funkcjonuje i tworzy pole możliwości dla wszelkich nadużyć.

Zacząć należy od tego, że w USA, jest wiele stanów, które nie wymagają zidentyfikowania wyborcy przed wydaniem karty do głosowania. Okazuje się, że obecnie w USA, aż w 17 stanach i w Washington DC, nie wymaga się przedstawienia żadnego dokumentu celem identyfikacji wyborcy przed wydaniem karty do głosowania w lokalu wyborczym. Aż w 15 tych stanach wybory wygrał Biden, uzyskując tam łącznie 210 głosów elektorskich, czyli ponad 2/3 wszystkich uzyskanych przez niego głosów elektorskich. Zaś aż w 12 z tych 15 stanów władzę sprawują gubernatorzy z Partii Demokratycznej. Jakiż piękny zbieg okoliczności: nie identyfikują wyborców te stany gdzie rządzi Partia Demokratyczna i ich kandydat tam wygrywa. Już tylko to powinno wystarczyć do zakwestionowania uczciwości całych tych dziwnych wyborów. Kilka razy pracowałem w Polsce jako członek komisji wyborczej i u nas jest niemożliwe by ktoś otrzymał kartę do głosowania, kto nie przedstawił dokumentu ze zdjęciem, które umożliwia identyfikację. A w USA jest to powszechne i, na dodatek, akurat w stanach gdzie wygrywa kandydat jednej partii. Te sprawy były podnoszone już wcześniej i Republikanie, oraz Trump, żądali powszechnego wprowadzenia wymogu dokumentów identyfikacyjnych podczas wyborów. Demokraci się temu żądaniu skutecznie opierali.

A przecież nie tylko o takie sprawy chodzi. Już trochę dokładniejsze sprawdzenie, w ramach powtórnego przeliczenia głosów w niektórych stanach, wykazało odkrycie wielkich pakietów głosów, które zostały pominięte. I tak, na przykład, w stanie Georgia, przy ponownym liczeniu głosów odkryto dwa, dotąd niezliczone, pakiety głosów: jeden zawierający ponad 2,6 tysiąca kart i drugi złożony z 2755 kart. Przy czym większość niezliczonych głosów było oddanych na Trumpa. Takie nieprawidłowości, przy niewielkiej różnicy miedzy kandydatami, umacniają tylko przekonanie, że wybory nie były uczciwe.

Cechą amerykańskich wyborów jest to, że wyborcy sami rejestrują się na spisach wyborców i potem już tam figurują jako uprawnieni do głosowania. W międzyczasie wielu z nich zmienia miejsce zamieszkania, a w końcu umiera, i często zdarza się, że władze lokalne nie weryfikują tych zapisów. Swego czasu media podawały przykład mieszkańca Kalifornii, który nie miał problemu by zarejestrować w spisie wyborców zamarłego ojca i jeszcze swojego psa. Staje się to wszystko powodem tego, że w spisach znajdują się tysiące osób zmarłych i nieuprawnionych, do których w tym roku, pandemii Covid-19, wysłano pakiety wyborcze. Według organizacji pozarządowej Public Interest Legal Foundation (PILF), tylko w Pensylwanii było na listach 21 tysięcy osób, które już nie żyją, spośród których 9212 zmarło co najmniej pięć lat temu. Podsumowaniem takiego stanu rzeczy jest dowcip: „Mój dziadek całe życie był Republikaninem, ale po śmierci zaczął głosować na Demokratów”.

Wątpliwości budzi także stosowanie w niektórych stanach maszyn do głosowania, które mogą działać niepoprawnie i pojawiły się podejrzenia, że mogły one zaliczać głosy oddane na Trumpa Bidenowi. Jeśli do tego wszystkiego dodać wiele sygnałów o usuwaniu siłą obserwatorów z lokali wyborczych, to amerykańska demokracja jawi się jako coś ułomnego, zdeformowanego i niegodnego zaufania. Wszystko to wzmacnia jeszcze postawa obecnego prezydenta Trumpa, który zaraz po wyborach ogłosił swoje zwycięstwo i podtrzymuje to do dziś twierdząc, że zwycięstwo zostało mu ukradzione poprzez masowe zaliczanie nielegalnie oddanych głosów. Trump stwierdził także, że w ten sposób USA stały się podobne do kraju Trzeciego Świata.

Te zastrzeżenia, co do uczciwości wyborów w USA, to nie jest rzecz nowa. To ma swoją długą historię. Za taki przykład mogą służyć wybory w roku 1960. Zostały one rozstrzygnięte tylko przez 100 tysięcy głosów. Nikt nie zaprzecza, że towarzyszyły im fałszerstwa na masową skalę. W wielu okręgach poparcie dla syna Joe Kennedy’ego, jak też i same wybory, organizowała mafia, a jeden z jej szefów – Sam Giancana – przechwalał się, że John F. Kennedy tylko dlatego został prezydentem, ponieważ on sam nie miał syna. Już wiele lat wcześniej amerykański biznesmen Marcus Hanna, którego pieniądze zadecydowały o wyborze McKinley’a na prezydenta, wyraził się o amerykańskiej demokracji: „W polityce są dwie ważne rzeczy. Pierwsza to pieniądze, a drugiej nie pamiętam”. Problematycznym rozstrzygnięciem zakończyły się także wybory w roku 2000, które wygrał George W. Bush. O zwycięstwie rozstrzygnął wynik w stanie Floryda, w którym miał wygrać właśnie Bush. Zadecydowała o tym przewaga tylko 537 głosów. Wielu podnosi sprawę, że gubernatorem Florydy był wtedy Jeb Bush, brat George’a W. Busha, zaś zadecydował o wyniku Sąd Najwyższy, gdzie Republikanie mieli przewagę.

W obecnych wyborach ostrość podziałów, i wręcz wzajemna wrogość, powoduje, że droga do wojny domowej może zostać łatwo otwarta. Jest to sytuacja podobna do tej przed wojną secesyjną, kiedy to wystarczył incydent w postaci ataku na Fort Sumter, aby zaczęła się najbardziej niszcząca wojna domowa w historii USA. Dziś takim odpowiednikiem ataku na Fort Sumter mogłoby być unieważnienie głosów części stanów przez Sąd Najwyższy. Wniosek o to został złożony przez prokuratora generalnego stanu Teksas z poparciem 17 innych stanów. Wniosek został oddalony, gdyż, według wykładni Sądu Najwyższego, “Teksas nie wykazał uzasadnionego prawnie interesu w tym w jaki sposób inne stany przeprowadzają swoje wybory”. Najwyraźniej Sąd Najwyższy nie chciał sprokurować sytuacji, która groziłaby nieobliczalnymi następstwami, z wojną domową włącznie.

W ten sposób nic już nie stoi na przeszkodzie, by Biden został wybrany przez Kolegium Elektorów w dniu 14 grudnia, zaś w styczniu zaprzysiężony na prezydenta. Jednak będzie on musiał żyć z odium niejasnych wyborczych praktyk, a przez to i sam nie będzie mógł zbyt się rozpędzać z programem wewnętrznych zmian w USA. W wyborach miała być wielka niebieska fala, która wprost zniesie trumpizm. Ale żadnej wielkiej fali nie było, a pozostał niesmak po nieprzejrzystych działaniach Demokratów. W takie atmosferze żadnego wielkiego programu reform, żadnej rewolucji, nie da się uruchomić, bo druga strona łatwo może uznać to za przekroczenie akceptowalnej granicy i przejść do radykalnych działań blokujących. Prestiż Ameryki w świecie zdecydowanie, na tym wszystkim, ucierpiał i będzie ona zmuszona zmagać się z piętnem ułomnej demokracji, co będzie jej często wypominane, także jako powód odrzucania amerykańskich pretensji do hegemonii i oceniania innych.

Stanisław Lewicki

Za: konserwatyzm.pl (16 grudnia 2020) – [Org. tytuł: «Lewicki: Wyborczy kurz opada w Ameryce»]

 


 

KOMENTARZ BIBUŁY: Rzeczowe podsumowanie, również potwierdzające i po części powtarzające to o czym pisaliśmy wcześniej. Dodamy jedynie, że wątek fałszowania wyborów przy pomocy maszyn firmy Dominion jest w rzeczywistości dużo bardziej rozbudowany.

Jak wykazują najnowsze analizy przeprowadzone w Michigan przez niezależnych specjalistów komputerowych – po uzyskaniu zgody sędziego na przebadanie maszyn w jednym hrabstwie stanu Michigan – mamy do czynienia z zastraszającymi i wręcz niewiarygodnymi rezultatami, m.in. to, że oprogramowanie zostało tak stworzone, iż celowo generuje dużą liczbę błędów w odczycie kart (błędy dochodzące do 68 procent!), które to błędy wyświetlane są operatorowi, a ten może w dowolny sposób nimi manipulować, np. kasować bez żadnych śladów, nawet w postaci komputerowego rejestru zdarzeń (audit log), albo alokować na innego kandydata. Innymi słowy: odpowiednio przeszkolony operator może w dowolny sposób manipulować generowanymi głosami. Co jeszcze ciekawsze: w analizowanych maszynach do głosowania rejestr zdarzeń dotyczący samego faktu kasowania plików jest cały czas dostępny w przypadku głosowań w poprzednich latach, lecz nie ma go w odniesieniu do wyborów 2020.

To tylko jeden z przykładów dotyczących maszyn Dominion. Wychodzą na jaw i inne, np. kilkusetmilionowy przepływ tajemniczych pieniędzy na konto tej firmy z Chin, na kilka dni przed wyborami, jak i inne kwiatki. Ale i tak prawie nikt tym wszystkim już nie przejmuje się… Jedni uważają, że nic nie da się zrobić, inni cieszą się, że już wszystko pozamiatane i można zacząć „od nowa”, zacząć budować Nowy Porządek Światowy.

 


 

Skip to content