Ameryka nie przestaje wrzeć. Przypuszczam, że niekończące się wybory prezydenckie to nawet nie przysłowowia „cherry on top”. Ostateczny show dopiero przed nami. Główny rynsztok medialny już okrzyknął Joe Biden’a Prezydentem – elektem. Mniejsza z tym, że mija się to z amerykańskim prawem. Bo przecież wyniki wyborów nie zostały jeszcze ogłoszone i będą zapewne rozstrzygane sądownie. Oczywiście media nie mogą wydawać się zbyt stronnicze, ponieważ „nigdy nie wiadomo”. Wszystko to jeden ból głowy.
Kiedy Donald J. Trump startował do prezydentury USA w 2016 roku, w jednym ze swoich tekstów w temacie napisałem, że nie miałem złudzeń co do jednego: Trump nie jest święty, ale swoją osobą reprezentuje starą amerykańską szkołę, jest twardy i zuchwały. Ale co najważniejsze, żyje w realnym świecie. Że, ze względu na swoją przeszłość w świecie wielkiego biznesu (co również znakomicie wmontowuje go w talassokratyczną naturę imperium północnoamerykańskiego),Trump rozumie, że w życiu liczą się cele i wyniki. Te albo są ugruntowane w rzeczywistości, albo skazane są na bankructwo. Podstawą naszej wiary i prawdziwego, duchowego konserwatyzmu, jest uznanie, że istnieje obiektywna rzeczywistość i że ludzie powinni żyć z nią w jak najściślejszej harmonii – Trump myślał, myśli i zawsze będzie myślał podobnie.
Ostrzegałem również, że zawsze będzie sobą. Nie będzie przywiązywał uwagi do politycznych niuansów, będzie mówił to, co ma na myśli obrażając tych, których powinien obrażać, jak również tych, których obrażać nie powinien. Jego błędy i nieprawidłowości, w równej mierze co jego zalety, obiecywały bardzo ciekawy okres w najnowszej historii Ameryki. I faktycznie, ostatnie cztery lata takowymi były. Właśnie dlatego wtedy uważałem, że wpływowi ludzie autentycznej prawicy powinni zasilić jego gabinetowe środowisko, jeżeli nie kierując się troską o swoje państwo, to chociażby po to, aby wstrzymywać jego zapędy i mieć wpływ na jego decyzje. Tak nafaszerowana administracja pod wodzą DT dawała amerykańskiej prawicy szansę na zrobienie czegoś dobrego, albo przynajmniej uniemożliwienie popełniania przezeń głupstw. Czy tak było do końca?
Czy wzmocniona amerykańska gospodarka i obniżenie podatków, prawdziwa reforma systemu więziennictwa (First Step Act), silna kontrola graniczna, pozwolenie na ujawnienie choroby toczącej Hollywood, powstrzymanie amerykańskiej ogólnoświatowej maszyny aborcyjnej, przyhamowanie militarnej, międzynarodowej gmatwaniny i ostatnimi czasy – polityka anty-covidowa, mogą zaliczyć się do zrobienia czegoś dobrego z konserwtywnego punktu widzenia? Tak.
Prezydentura Trumpa doprowadziła do rekordowo niskiego poziomu przestępczości i bezrobocia wśród afroamerykanów, latynosów i amerykanów pochodzenia azjatyckiego. Płace rosną, prawie 2,5 miliona Amerykanów wyszło z ubóstwa, a wskaźniki wsród murzynów i latynosów spadły do bardzo niskiego poziomu z 2018 roku.
Nawet jeśli partia demokratyczna doprowadzi swoje manipulacje do mety i Joe Biden (a raczej pani Harris) wdrapie się się na 1600 Pennsylvania Avenue, to jak pisał pan Tadeusz Matuszkiewicz: „Trump przegrał w skrajnie niesprzyjających epidemiologicznych okolicznościach, ale trumpizm pozostanie, tak jak peronizm w Argentynie. Sądzę że Trump przeorał amerykański system, analogicznie do Andrew Jacksona – siódmego prezydenta Stanów Zjednoczonych, którego populizm zakończył epokę Republiki Dżentelmenów. Populizm Trumpa zakończył epokę dominacji liberalnych elit. Trump przebił szklany sufit Partii Republikańskiej wśród Latynosów i Murzynów. A że jego głównie protestanckie zaplecze jest emocjonalne, pentekostalne i dalekie od współczesnej nauki? Cóż, Hypatię zamordował fanatyczny chrześcijański tłum, ale już jej uczniowie zostali chrześcijańskimi biskupami.”
Kończąc muszę dopowiedzieć to, co jest jednak najważniejszym dla nas, monarchistów. A mianowice, to że być może czas republiki za oceanem powoli dobiega końca. Choć interesujące, bo wpływające na nasz codzienny los, los naszych dzieci, to z legitymistycznego punktu widzenia są to wydarzenia (działania polegające na wyborze „prezydenta” tak zwanych zjednoczonych, ale w istocie podzielonych, stanów-państw Ameryki) całkowicie marnotrawne. Ostatecznie nielegalne.
Trzynaście prowincji, Dominium Ameryki Północnej, na wybrzeżu Atlantyku z ich stolicą Nowym Jorkiem (jedno z najbardziej udanych osiągnięć króla Jakuba II / VII jako księcia Jorku i Albany) ma już przecież dziedzicznego władcę w osobie Jego Królewskiej Mości Króla Franciszka II. Natomiast zdecydowana większość terytorium kontynentu północnoamerykańskiego, pozostaje podzielona między dwie wielkie monarchie burbońskie – reprezentowane przez Nową Francję i Nową Hiszpanię. Błędne rozumienie całego terytorium, które dziś niesłusznie uważa się za „Stany Zjednoczone Ameryki”, jako państwo unitarne, po ogłoszeniu jednostronnej niezależności od uzurpującego reżimu hanowerskiego elektora Jerzego III, opiera się na hipotetycznym zwycięstwie nielegalnego i nielegitymistycznego reżimu na Wyspach Brytyjskich nad królestwami Francji i Hiszpanii podczas tak zwanej wojny siedmioletniej. Jest to kompletny nonsens, pomijając fakt, że jakobickie interesy były zawsze związane mocnym i nierozerwalnym Starym Przymierzem z Francją. Zakończenie anglo-brytyjskiej okupacji tych ziem (rewolucja amerykańska) w żaden sposób nie zmniejszyło praw prawowitych władców Ameryki Północnej do ich terytoriów. Chociaż, głębszą kwestią pozostają historyczne prawa doń, rdzennych plemion, to nieukrytym pozostaje fakt, że Indianie amerykańscy, przynajmniej na wschodnim wybrzeżu, z przychylnością traktowali jakobitów jako strażników tradycji. O tym jednak, w szczegółach, kiedzy indziej.
Arkadiusz Jakubczyk