Aktualizacja strony została wstrzymana

Nowojorski taniec śmierci – Michał Gołębiowski

Punktem wyjścia dla Irlandczyka jest dobrze znana i sprawdzona formuła. Sprawdzona, ponieważ w zasadzie wszystkie filmy mafijne Martina Scorsesego (w tym także Wilk z Wall Street, który jest również filmem mafijnym) to w gruncie rzeczy kazanie na ewangeliczną przypowieść o bogaczu i Łazarzu (zob. Łk 16,19-31), a w zakresie poszczególnych wątków to wciąż kolejne warianty innych Łukaszowych opowieści, zwłaszcza zaś słów: I powiem sobie: Masz wielkie zasoby dóbr, na długie lata złożone; odpoczywaj, jedz, pij i używaj. Lecz Bóg rzekł do niego: Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie; komu więc przypadnie to, coś przygotował (Łk 12,19-20). Dlatego zawsze uważałem, że filmy Scorsesego wyrastają z katolickiego gruntu. Dodatkowo wydawać by się mogło, że najświeższe dokonania twórcy Ostatniego kuszenia Chrystusa z całą mocą udowadniają taki stan rzeczy, niespecjalnie kryjąc się z tym, że niegdysiejsze dylematy, zwątpienia czy zgorszenia z powodu zła nieukaranego przez Boską sprawiedliwość, ostatecznie spotykają się z tak czy inaczej wyrażonym Boskim Sądem.

Kiedy mówię o katolickiej formacji odczuwania i myślenia u Scorsesego, to bynajmniej nie chodzi mi o to, że jego filmy można by uznać za kino konfesyjne, ani tym bardziej za manifest ortodoksji. Nie chodzi tu również o natarczywie pojawiającą się w kluczowych scenach dzieł reżysera ikonografię kościelną. Jak już powszechnie wiadomo, święte obrazy towarzyszące scenom przemocy (jak np. w Ulicach nędzy czy Infiltracji), zabójstw (Irlandczyk) czy zdrady małżeńskiej (Wściekły byk) to niemal znak firmowy amerykańskiego reżysera. Za każdym razem są one przypomnieniem o obecności milczącego Boga pośród zła tego świata. Jednakże we wspomnianej „katolickiej formacji” chodzi przede wszystkim o to, że Scorsese za każdym razem wchodzi w samo centrum konfliktu między Rzymem i Kościołem, w to napięcie pomiędzy pragnieniem ziemskich rozkoszy a potrzebą wyboru „wąskiej drogi” do zbawienia wiecznego (rozdarcie to zostało doskonale zobrazowane chociażby w Thaïs Anatola France’a). Częstokroć bohaterowie filmów Scorsesego sięgają po słodki owoc grzechu. Nietrudno jednak zauważyć, że zmysł moralny reżysera wyraźnie skłania się ku nauce o „marności”, vanitati. Takie było Kasyno, którego zakończenie stawia nam przed oczyma wielki monument lwa w Las Vegas, owego „złotego cielca”, pogańskiego bożka i Molocha, któremu „trojaka pożądliwość” codziennie składa krwawą ofiarę. Taki był brudny, rockandrollowy i bezczelnie immoralny Wilk z Wall Street, w którym nie mogło jednak zabraknąć pytania o sprawiedliwość Boga pozornie błogosławiącego ludziom złym. Za każdym razem moralne dylematy Scorsesego rozstrzygane są z pasją kaznodziei, w duchu dziedzictwa św. Augustyna, i to nawet wówczas, gdy religijny obraz świata wcale nie wysuwa się na pierwszy plan.

Jak już wspomniałem, Irlandczyk z początku snuje swoją opowieść zgodnie ze sprawdzoną formułą filmów mafijnych. A jednak z czasem okazuje się, że najnowsze dzieło Scorsesego tę formułę świadomie przekracza. Mniej więcej w połowie seansu zdajemy sobie bowiem sprawę, że oglądamy nie tyle opowieść o gangsterach, co po prostu moralitet o starości. Pod koniec filmu widz traci nawet perspektywę zbrodniczej przeszłości Franka Sheerana, a zaczynamy śledzić los starca, jednego z tych zniedołężniałych dziadków dorosłych córek i wnuków, codziennie łykającego odpowiednią dawkę leków i z trudem nadążającego za zielonym światłem na pasach dla pieszych, mężczyzny, który codziennie zadaje sobie pytanie, czy jeszcze tej nocy zażądają jego duszy (zob. Łk 12,20). Natomiast zakończenie Irlandczyka to już kino jawnie religijne, znacznie bardziej Milczenie aniżeli Chłopcy z ferajny, takie, które w dosłowny sposób włącza problematykę odkupienia, a przy tym zachowuje powolne tempo medytacji. Osobiście ogromnie cenię duchową wrażliwość, z jaką Scorsese obrazuje spowiedź. Rozdzierający serce moment sakramentalnej pokuty był moją ulubioną sceną, jak i w ogóle ulubionym motywem w Milczeniu, dziele twórcy ewidentnie czułego na problem zdrady (Boga, samego siebie, bliźnich), żalu i odkupienia. W najnowszym filmie dostajemy nieoczekiwanie podobny wątek. Zarazem jednak to jedyna scena filmowa, jaką znam, w której do spowiedzi zachęcany jest socjopata, czyli człowiek, który wcale nie czuje, że źle robił, nie doświadcza żalu, gdyż został pozbawiony odpowiedniego poziomu empatii, choć wciąż – jak wyraźnie sugeruje Scorsese – może uzyskać przebaczenie przez to, że samą decyzją woli oddzieli zło od dobra, ciemność od światłości. Można odnieść wrażenie, że do tego jednego momentu prowadziła nie tylko cała wędrówka Sheerana, ale także wszystkie te chwile zgorszenia, w których reżyser ukazywał cynicznie tryumfujące zło.

Od wcześniejszych mafijnych filmów Scorsesego Irlandczyka odróżnia także to, że w całej narracji pojawiają się wyraziste elementy satyry, które odbierają mafijnemu światu powagę i grozę. Świat zbrodni nie jest tak demoniczny, jak chociażby w Kasynie, ani nawet tak drapieżny, jak w Chłopcach z ferajny. Dużo więcej jest tutaj humoru i pobłażliwych komentarzy reżysera. Kiedy na scenę wychodzi kolejna gruba ryba w latach swej świetności, zrazu dowiadujemy się, jak żałosny koniec życia i kariery przypadł jej w udziale. A to wywołuje śmiech. O wielkich rządcach tego świata, jak choćby o Jimmy’m Hoffie, związkowcu niegdyś „równie popularnym, co Beatlesi”, tak łatwo zapomnieć. Po jego śmierci niewielu już potrafi przypomnieć sobie jego nazwiska. Staje się on po prostu jednym z wielu, którzy pojawili się, a następnie odeszli. Wszystko to sprawia, że świat możnych i wpływowych ukazany został na sposób średniowiecznego tańca śmierci. Jak to ujął Claudio Magris, tutaj „każdy mógłby siedzieć na miejscu drugiego; za maską społecznego statusu twarz, naznaczona latami, jest mniej więcej taka sama”[1]. Raptem wszyscy okazują równie śmieszni i bezradni; zarówno wpływowi, jak i słabi, bogaci i biedni, każdy starzeje się tak samo, wszyscy z czasem niedołężnieją i stają się dziecinni, każdemu pisany jest ten sam koniec, a Boży Sąd (który anonimowo pojawia się w filmie chociażby pod postacią przeszywającego wzroku córki) przypomni uczynki wszystkich. Zamiast złotej legendy mafii, tyleż fascynującej, co budzącej przerażenie, mamy tutaj niemal średniowieczne misterium o banalnej anonimowości każdego w obliczu starości i śmierci.

A więc powtórzę raz jeszcze: Scorsese w każdej ze swoich odsłon to w gruncie rzeczy katolicki moralista. Widać to wyraźnie na przykładzie Irlandczyka, który okazał się czymś pomiędzy mafijnymi przypowieściami amerykańskiego reżysera, a utrzymanym w rytmie różańca Milczeniem. Ale warto wspomnieć jeszcze Wilka z Wall Street, którego wielu widzów chętnie uznało za dowód na to, że stary Scorsese wciąż potrafi tańczyć ekstatycznego rock and rolla. W tej trzygodzinnej orgii niemal wszystkich grzechów głównych pojawia się bodaj tylko jeden moment, prawie dwie minuty, w trakcie których do głosu dochodzi sumienie. Oto ocalony z morskiej katastrofy protagonista wyobraża sobie płonący samolot, a następnie mówi do widza w akcie jakiejś ukrytej modlitwy: „Widzieliście, to był samolot, który początkowo miał nas zabrać. Eksplodował, bo mewa wleciała do silnika: trzech zabitych. Wierzycie w znaki od Boga? Po tym wszystkim zrozumiałem, co chce mi powiedzieć”. Lecz wokół trwa zabawa, z głośników bije odblaskowy dance, a do kieliszków leje się wódka. Znak niebios nie został dostrzeżony przez nikogo prócz głównego zainteresowanego, Belforda, który zalicza właśnie „epicki zjazd”. Irlandczyk jest natomiast jak gdyby negatywem Wilka z Wall Street. Punktem węzłowym pozostaje oczywiście władza, pieniądze i przemoc. Ale Irlandczyk jest cichy, powolny, sceptyczny wobec ułudy świata, a znaki niebios przestają być w nim ledwie dostrzegalne. One prędzej czy później domagają się uwagi.

Michał Gołębiowski

[1] C. Magris, Migawki, tłum. J. Ugniewska, Kraków 2016, s. 19.

—– 

Drogi Czytelniku, skoro jesteśmy już razem tutaj, na końcu tekstu prosimy jeszcze o chwilę uwagi. Udostępniamy ten i inne nasze teksty za darmo. Dzieje się tak dzięki wsparciu naszych czytelników. Jest ono konieczne jeśli nadal mamy to robić.

Zamów „Christianitas” (pojedynczy numer lub prenumeratę)

Wesprzyj „Christianitas”

Za: Christianitas.pl (2019.11.30)

 


 

KOMENTARZ BIBUŁY: Nie będziemy się rozpisywali na temat najnowszego filmu Scorsese, choć z bólem obejrzeliśmy go – jest za długi i za nudny, nawet w niczym i nikomu nie pomogło wstawianie „kolorytu” przez reżysera wciskającego w co drugie słowo każdego z występujących aktorów fuck’owanie. Nie pomagają również ograne, opatrzone bożyszcze tłumów – De Niro czy Al Pacino, którzy nie potrafią już nic nowego wnieść do kina. Poza tym film nie jest w pełni zgodny historycznie, np. przyjmując najbardziej nieprawdopodobną z możliwych wersji śmierci Jimmiego Hoffa. A czy reżyser jest „katolickim moralistą” – jak zastanawia się Autor powyższej recenzji – wielce wątpimy. Tak jak w katolicyzm wątpi sam reżyser obijający się o ściany i nie potrafiący znaleźć swego miejsca.

Tutaj jeszcze dodatkowa uwaga, ciekawostka, która przez większość widzów i recenzentów nie została zauważona. W filmie bowiem pojawia się w scenach chrztu w kościele katolickim pewien ksiądz – od razu rzuciła się nam w oczy facjata arcy-wielebnego ojca jezuity. Tak, w filmie występuje sam o. James Martin, SJ. Co dziwne, w żadnym spisie aktorów, czy ról pomocniczych (a np. IMDB wymienia nazwiska aż 490 osób grających w filmie; do tego wylicza 845 osób pomagających w produkcji filmu), nie ma przewielebnego ojca Martina. Czy on sam chciał takiego ukrycia, a może była to jego taktyka aby tym sposobem zwrócić na siebie uwagę? Sądzimy, że to drugie, bardziej pasujące do tego celebryty. Na swoim twitterze o. Martin przyznał bowiem, że został zaproszony przez reżysera i jego rola jest dla niego „wyróżnieniem”. A złośliwi zadają pytanie jakiego miał konsultanta katolickiego ten lewicowy ksiądz, niszczący w realnym życiu wszystko co katolickie, który w filmie bezbłędnie udzielał chrztu w przedsoborowym rycie, po łacinie (zresztą, w pięknym kościele i co oczywiste w tamtych czasach, bez posoborowego stołu, wtłoczonego do dzisiejszych kościołów i nazywanego prześmiewczo ołtarzem). Jak o. Martin chce być zapamiętany – jako lewicowy aktywista czy jako ksiądz wierny Tradycji? Mamy nadzieję, że dylematy tego rodzaju towarzyszą mu nieustannie.

 


 

Uchylone drzwi. Kościół kompromisu Martina Scorsese

Co łączy „Irlandczyka”, Japonię, o. Jamesa Martina SJ i Netflixa? Dlaczego katolicyzm według wizji Martina Scorsese to jedyny obraz Kościoła na jaki zgodzi się Hollywood? 

Twoja twarz brzmi znajomo

Jedna ze scen z najnowszego dzieła Martina Scorsese „Irlandczyk” wciąż nie dawała mi spokoju. Kiedy filmowi gangsterzy chrzcili swoje dziecko w jednym z nowojorskich kościołów, moją uwagę przykuła twarz obsadzonego w roli księdza aktora. Wyglądała na dziwnie znajomą. Kiedy w końcu zdecydowałem się wrócić do tego miejsca i włączyć „stop klatkę”, nastąpiło olśnienie. Księdza w „Irlandczyku” wcale nie grał aktor, ale prawdziwy ksiądz. I to nie „pierwszy z brzegu”! Tą twarz widziałem już wiele razy – oto moim oczom ukazał się nie kto inny jak sam James Martin SJ. Jezuita, najpopularniejszy promotor agendy LGBT w Kościele. Obecność akurat tego kapłana potwierdziła to co już dawno czułem. Źe jedyny „pozytywny” obraz Kościoła na jaki dzisiaj zgodzi się Hollywood, to katolicyzm według Martina Scorsese.

„Milczenie” w sprawach najistotniejszych

O ile „Ostatnie kuszenie Chrystusa” (1988 r.), ekranizacja bluźnierczej powieści Nikosa Kazantzakisa dotyczyła obrazu samego Jezusa, o tyle Scorsese przez długi czas skąpił nam własnej wizji Kościoła katolickiego. Przełom nastąpił w 2016 wraz z premierą „Milczenia”. Do tej pory reżyser włoskiego pochodzenia bawił nas opowieściami o mafii, gangach, kasynach czy wielkim biznesie.

Historia trzech misjonarzy działających w  XVII – wiecznej Japonii, w której chrześcijanie poddani są straszliwym prześladowaniom jest w istocie pochwałą apostazji. I to odebranej z aprobatą i zrozumieniem ze strony samego Chrystusa. Scorsese stawiając otwarte pytanie o sens cierpienia, pokusił się wręcz o podanie w wątpliwość sensu męczeństwa milionów chrześcijan. I nie sposób nie zgodzić się z Edwardem Kabieszem z „Gościa Niedzielnego” – „w jego ujęciu [ reżysera – red.] akt apostazji staje się aktem chrześcijańskiej miłości”. Nie tak dawno obchodziliśmy święto św. Szczepana, pierwszego męczennika. Co roku w okolicach Bożego Narodzenia z brutalnością mordowani są chrześcijanie, którzy mogliby się uratować jedynie recytując muzułmańskie wyznanie wiary. Najwyraźniej nie oglądali filmu Scorsese.

Ale reżyser w „Milczeniu” idzie jeszcze dalej. Przekonuje, że nawet przechodząc na „stronę wroga”, można zachować wiarę w Chrystusa. O. Rodriguez po dokonaniu aktu apostazji wyznaje buddyzm, żeni się i pracuje jako urzędnik oddelegowany do tropienia japońskich krypto-chrześcijan. W scenie pogrzebu wiekowego już byłego jezuity dowiadujemy się, że – mimo przyczyniania się własnoręcznie do prześladowań – nigdy nie wyparł się wiary w Chrystusa (sic!). Z historii będącej niejako przeciwieństwem losów św. Pawła wynika, że lepiej „wyrzec się swojej dumy” – czym określana jest śmierć za wiarę i kontynuować rzekome naśladowanie Chrystusa w pokorze i cichości.

Ciekawego komentarza udzielił już wspomniany James Martin SJ, prywatnie przyjaciel Scorsese i konsultant filmowy. Jego zdaniem, akt „apostazji” dokonuje się za sprawą polecenia Chrystusa. Głos, który o. Rodriguez słyszy w głowie każe mu dokonać rzeczy, która wydawała by się mu nieprawdopodobna, przekreślająca całkowicie to, co Bóg dał o sobie poznać na kartach Pisma Świętego.

A Jezus mówi wyraźnie: „kto się przyzna do Mnie przed ludźmi, przyznam się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie. Lecz kto się Mnie zaprze przed ludźmi, tego zaprę się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie (…) Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia. Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony” (Mt 10, 22-33).

O. Martin przekonuje, że misjonarze, którzy wyszli z biało-czarnego świata, nie radzą sobie podczas konfrontacji z „odcieniami szarości”. Dlatego „szary świat”, specyfika danej sytuacji wymaga zupełnie innego podejścia – i to usankcjonowanego samym głosem Chrystusa! Widzimy, że takie podejście – słuchania głosu Boga, który zdaje przeczyć samemu sobie – doskonale uwidacznia się w podejściu amerykańskiego jezuity do kwestii nauczania Kościoła o homoseksualizmie. Jego zdaniem należy ponownie „wsłuchać się w głos Chrystusa”, który – w jego opinii – dzisiaj pragnie zmiany dotychczasowego Magisterium.

Czy mógłby ksiądz zostawić uchylone drzwi?

W „Irlandczyku” jest podobnie. Co prawda w filmie poświęconym historii zawodowego zabójcy będącego cynglem największych ówczesnych mafiosów, religia i Kościół pojawia się fragmentarycznie, to jest to obraz bardzo czytelny. Kościół katolicki nie daje pocieszenia. Pojednanie z Bogiem jeżeli już następuje, to nie rodzi owoców w postaci nawet próby nawrócenia i zmiany postępowania. Następuje usprawiedliwienie bez „żalu za grzechy i mocnego postanowienia poprawy”. Brakuje pokuty. A przecież tytułowy „Irlandczyk”, Frank Sheeran w swoim życiu zabił dziesiątki osób. Jedyny wyrzut sumienia wywołuje zabójstwo jednego z przyjaciół, a następnie okłamanie jego rodziny. Kościół w „Irlandczyku” jest nic nieznaczącym dodatkiem, kulturową pozostałością. Głosząc herezję fałszywego miłosierdzia, głaszcze po głowie z miną pełną zrozumienia. I tyle.

I już nie dziwi dlaczego jako konsultant do filmu został zaproszony właśnie przedstawiciel takiego Kościoła, o. James Martin. Nie łudźmy się. Fabryka zła inwestując tak poważne środki (140 milionów dolarów) w produkcję Scorsese, nie może pozwolić sobie na pokazanie Kościoła takim, jaki jest naprawdę. Kościoła zbawiającego, przynoszącego Chrystusa, a wraz z nim wiarę, nadzieję i miłość. Kościoła stawiającego wymagania ale i dającego siłę do ich wypełnienia. Mel Gibson poprzez nakręcenie „Pasji” rzucił wyzwanie amerykańskiej bestii. Wszyscy widzieliśmy jaką cenę zapłacił.

Całości dopełnia fakt, że film dostępny jest także dla użytkowników Netflixa – serialowej „fabryki beznadziei”, która nic sobie nie robi z wspierania jawnie bluźnierczej produkcji (pokazującej Jezusa – homoseksualisty i Maryi jako cudzołożnicy).

W ostatniej scenie „Irlandczyka” reżyser – mniej lub bardziej świadomie – zdaje się nam zdradzać swoje motywacje. Stary i schorowany Sheeran prosi odwiedzającego go księdza, by wychodząc pokoju zostawił uchylone drzwi. Kończąca film scena wyraźnie ma wymiar symboliczny. Czyżby to sam reżyser po latach sukcesów przyznał, że dla kariery w Hollywood musiał zostawić „uchylone drzwi” dla pewnych „kompromisów”? Źe radykalizm i bezkompromisowość jaką niesie ze sobą pójście za Chrystusem przeszkadza?

A może jest zupełnie inaczej? Może Scorsese, mając świadomość swoich błędów, poprzez słowa głównego bohatera, prosi księdza – postaci reprezentującej Kościół – o otrzymanie ostatniej szansy? Być może takie jest znaczenie uchylonych drzwi. „Bóg nie chce śmierci grzesznika, ale by się nawrócił i żył”; może dla reżysera określającego się mianem „upadłego katolika” nie jest jeszcze za późno.

Piotr Relich

Za: PoloniaChristiana – pch24.pl (2020-01-11)

 


 

Skip to content