Aktualizacja strony została wstrzymana

Obrzydliwość cenzury historycznej. W obronie Zychowicza – Agnieszka Sztajer

Jednym z moich ulubionych bon motów jest ten o historii, która ma powtarzać się jako farsa; jakkolwiek trudno nazwać farsą nieustannie dziejące się na świecie gwałty i niesprawiedliwości, którym podlegają całe narody, to niewątpliwie polityka pełna jest smakowitych i nie do końca poważnych analogii, które – dlaczego nie –  można smakować w czasach pokoju.

I tak nie podzielam narracji Grzegorza Brauna o tym, jakoby obóz rządzący może być nazwany „grupą rekonstrukcji historycznej <Sanacja>”, nie należę też do jego zaciekłych wrogów. Gdzie tam PiSowi do sanacji, gdzie Kaczyńskiemu (z całym uznaniem dla jego umiejętności prowadzenia rozgrywek politycznych i ascetycznego stylu życia)  do Marszałka; gdzie w ogóle Rzeczpospolitej pookrągłostołowej do II RP; gdzie Rzym, gdzie Krym, mówiąc klasykiem epoki minionej. A jednak, ostatnie wypadki zdają się przekonywać, że przynajmniej w Ministerstwie Kultury ktoś świadomie lub półświadomie zabawia się w sanację, i to tę najgorszą, bo bez Marszałka, który to był jedynym usensawniającym i nadającym jej rację bytu elementem… Chodzi o wycofanie z konkursu „Historyczna Książka Roku” wyłonionej przez internautów w głosowaniu książki „Wołyń zdradzony” autorstwa Piotra Zychowicza. Uczyniono to w ostatniej niemal chwili i na tyle ukradkowo, że jeden z jurorów, Sławomir Cenckiewicz, składając rezygnację z zasiadania w jury, wyraził zdziwienie, iż Polskie Radio nie poinformowało go o tej decyzji wcześniej. Uzasadnienie, jakie podano, jest dość kuriozalne – zasugerowano, że książka nie spodobałaby się śp. Lechowi Kaczyńskiemu. Jeśli w takiej kwestii Ministerstwo ucieka się do wywoływania duchów, należy zadać sobie pytanie, o co w tym zamieszaniu właściwie chodzi?

Książka jest napisana bardzo po zychowiczowsku. Nie zamierzam pisać peanów na cześć tego autora, bo mam wobec niego ambiwalentne odczucia. Zychowicz pisze książki popularnonaukowe – nie ulega to najmniejszej wątpliwości, ale osobiście zaliczam tę jego cechę do zalet. Mimo długich wysiłków nie udało mi się zostać akademikiem, i nie ma chyba rzeczy, której bardziej nie żałuję. Na półkach instytutów kurzy się zbyt wiele napisanych hermetycznym językiem monografii, których nikt nigdy nie przeczyta. Obroniono zbyt wiele poważnych doktoratów i habilitacji, których nie przeczytał nikt oprócz delikwenta  pragnącego uzyskać stopień naukowy, i – choć nie jest to reguła – jego promotora i recenzenta; doktoratów i poważnych prac naukowych, które nigdy nikogo nie zainteresują. Zychowicz ma lekkie pióro, posiada predylekcje do kontrowersji, a jego pisarstwo ma pewien charakterystyczny rys, który można nazwać skłonnością do idealizmu przemieszaną z neurotyczną miejscami wrażliwością.

Tego też dotyczy moja ambiwalencja: z jednej strony bardzo dobrze rozumiem odruchy moralne, które każą Zychowiczowi pochylać się nad ofiarami konfliktów po wszystkich stronach barykady (jak w „Skazach na Pancerzach”); więcej – uważam, że w polskim interesie narodowym jest zdawać sobie sprawę z nadużyć naszych bohaterów narodowych. Ich skala jest bowiem nieporównanie mniejsza niż nadużycia strony przeciwnej (mam tu na myśli w szczególności konflikt polsko – ukraiński); co może być zresztą lepszego niż móc powiedzieć: „Przepraszamy za Pawłokomę, Piskorowicę, Wierzchowiska, i mamy moralne prawo żądać, żebyście wy, Ukraińcy, przeprosili nas za setki unicestwionych przysiółków i brutalnie wymordowanych rodaków”? W przezroczu pełnej transparencji Polacy wypadają tak czy inaczej wyjątkowo dobrze. Ponieważ jednak są ludźmi, nie aniołami, podlegają degeneracji i spaczeniom; trafiają się wśród nas jednostki, a nawet całe grupy ludzi z gruntu złych. Realizm antropologiczny, żeby mógł być realizmem, musi jednak w dużej mierze składać się z komponentu pesymistycznego. Nie ma możliwości, żeby przedłużająca się wojna i niedostatek nie wytworzyły wśród żołnierzy degeneratów, a wśród dowódców tchórzy i kunktatorów. Błędem jest z jednej strony zaprzeczanie temu (a taką postawę zdaje się przyjmować Ministerstwo), z drugiej zaś – zdziwienie tymi faktami i idealistyczne założenie, że takie rzeczy i sytuacje jak opisane w „Skazach” czy „Wołyniu zdradzonym” mogłyby się nie zdarzać.

Zdarzają się i zdarzać się będą – taka jest rzeczywistość. Historia jest beznamiętna i sprawiedliwa w przewrotnym sensie – ceną za moralną doskonałość jest przegraną, ceną wygranej zaś – siła i upór, idący często w parze z amoralnością. W „Wołyniu zdradzonym” Zychowicz zarzuca Armii Krajowej brak działań na Wołyniu – i słusznie! Z drugiej strony, należy zdawać sobie sprawę, że jak wyglądałaby sytuacja, gdyby AK jednak do walki ruszyła, ponieważ istniał na terenie RP taki obszar, gdzie postulowana przez Zychowicza sytuacja (AK w czynnej walce z UPA) miała miejsce – to styk wschodniej Lubelszczyzny i Wołynia Zachodniego, okolice Hrubieszowa i Zamościa. W ścisłym sensie nie można powiedzieć, że tereny te zostały dotknięte rzezią wołyńską – była to raczej regularna wojna, z jednej strony UPA przeciwko ludności cywilne, ale z drugiej strony UPA przeciw AK. Czasami konfiguracje się zmieniały; w tych niespokojnych czasach koniec końców toczyła się wojna każdego z każdym – cywilnych Ukraińców z polskim wojskiem, polskich cywili z ukraińską partyzantką, zwykłych Ukraińców z sąsiadami – Polakami; zdarzały się też tragiczne pomyłki, friendly fire, zwłaszcza w czasie akcji odwetowych. Była to, należy powtórzyć, regularna wojna podjazdowa, gdzie wykazywano się ogromną brutalnością i nie brano jeńców. Ukraińscy partyzanci zmiażdżyli żywcem w kieracie gospodarskim Stanisława Basaja „Rysia”; Polacy zabili (Ukraińcy twierdzą, że również torturowali) popa Sergiusza Zacharczuka i sprofanowali cerkiew w Szychowicach. Każdy mord pociągał za sobą następne; w dość krótkim czasie można było zapewne zatracić logikę zbrodni i odwetu – Wołyń Zachodni zamienił się w teatr wzajemnych, dość brutalnych zabójstw.

To konieczna logika wojny plemiennej, najokrutniejszej spośród wojen. Ceną pełnego zaangażowania struktur AK w konflikt polsko – ukraiński siłą rzeczy była więc utrata owej „moralnej czystości” (pojęcie obce w zasadzie sztuce wojennej, a na pewno polityce), na którą w innych miejscach Zychowicz jest bardzo wrażliwy. Dostrzegam więc konieczne napięcie pomiędzy wyraźnym nakierowaniem na aktywne rozwiązywanie konfliktu a roszczenia do zachowania „czystych rąk”.

Dostrzegam, a jednocześnie rozumiem – doznaję podobnej mieszanki uczuć, kiedy zajmuję się tematem wołyńskim, skądinąd mi bliskim. W polskich źródłach niemal nie sposób jest odnaleźć spisów osób narodowości ukraińskiej, które straciły życie w walkach na Chełmszczyźnie i Ziemi Hrubieszowskiej. A jednak istnieje wiele wspomnień cywilnych mieszkańców wsi, które dziś są niemal wyludnione; istnieją w końcu owe spisy, litanie nazwisk i daty urodzenia ofiar. Jasno wynika z nich, że ginęli nie tylko mężczyźni w sile wieku, ale też starcy, kobiety i dzieci. Ukraińcy mają oczywiście swoja wersję wydarzeń: winni są „polscy bandyci”; atmosferę panującą w latach 1944 – 47 przedstawiają zaś podobnie jak polscy historycy, ale a rebours: to Polacy mieli złowrogo krążyć wokół wiosek, palić zabudowania, stosować terror i tortury. I jakkolwiek niewątpliwie są to w dużej części kalumnie, nie można nie zadać sobie pytania: kto i w jakich okolicznościach zadał śmierć cywilnych mieszkańcom Dłużniowa, Budynina czy Nabroża? Dlaczego i jak te wsie spłonęły? Co poprzedziło te działania?

Odpowiedź jest dziś nie do ustalenia. Można też wyrazić się inaczej, a wówczas odpowiedź jest bardzo prosta: na wojnie, którą rozpoczęli na Wołyniu Ukraińcy, za wiedzą i błogosławieństwem Niemców dokonując  czystek etnicznych, panowała logika obrony, kontr defensywy  i odwetu. Na wojnie nie bierze się jeńców, na wojnie płoną róże, i płoną całe lasy. Nie tylko Wołyń, ale i wschodnia Lubelszczyzna oraz Podkarpacie stanęły w ogniu; ustaleniem dokładnej prawdy historycznej (straty po obu stronach, metody stosowane przez ugrupowania partyzanckie, skala zbrodni) nie jest zainteresowana żadna ze stron. I to też jest poniekąd zrozumiałe – życie narodów opiera się na wytworzonych przez nich mitach. Ukraina rozpaczliwie opiera się na micie Bandery i UPA, z powodu zalążkowej państwowości sięgając po wątpliwe wzorce. Strona polska, a przynajmniej ci, którzy o Wołyniu mówią otwarcie, również mają tendencję do mitologizowania konfliktu – i to również jest zrozumiałe. Ze względu na skalę genocidum atrox na Wołyniu wspominanie o konflikcie na wschodniej Lubelszczyźnie nie wydaje się być na miejscu; w odbiorze społecznym potrzeba komunikatów jasnych i jednoznacznych, spójnych mitów.

Chyba, że komuś leży na sercu sprawa tego kawałka ziemi, zagubionego pomiędzy Sokalem, Hrubieszowem a Zamościem. Chyba, że dla kogoś tylko prawda jest ciekawa.

Jednak właśnie tego rodzaju wrażliwość prowadzi do odkrywania faktów, które pokazują potworną wręcz złożoność konfliktu polsko – ukraińskiego. Złożoność, która nie da się ująć ani w ramy mitu narodowego, ani tym bardziej w ramy polityki. I z tego należy sobie zdawać sprawę, kiedy postuluje się wolty w polityce historycznej. Tak więc, reasumując: owszem, AK działała opieszale na Wołyniu. I owszem, AK, działając aktywnie na wschodniej Lubelszczyźnie, prowadziła wojnę w warunkach partyzanckich – a więc niekiedy puszczając z dymem wsie lub stwarzając okazję dla szabru. Można zapewne krytykować i jedno, i drugie, ale w jednoczesnej krytyce tych zjawisk – o ile przenosimy je z płaszczyzny żalu nad ludzkim losem, w oderwaniu od interesów tożsamościowych, na płaszczyznę prowadzenia świadomej polityki historycznej – kryje się nieusuwalna sprzeczność.

W tym tkwi jądro mojego osobistego problemu z odbiorem pisarstwa Piotra Zychowicza. Niemniej jednak, powiedziawszy powyższe, muszę stwierdzić, że ewentualny spór z Zychowiczem jest mimo wszystko sporem po naszej stronie, sporem na prawicy, albo jeszcze szerzej: sporem w łonie środowiska propolskiego.

Nie do pomyślenia jest dla mnie sytuacja, w której równoległy konkurs na najlepszą publikację z humanistyki wygrywa książka o pogromie kieleckim, sugerująca wrodzony i zwierzęcy antysemityzm Polaków – i w przypadku tej książki nie stosuje się równie  kuriozalnej argumentacji („nie spodobałaby się ś.p. Lechowi Kaczyńskiemu”). Sprawa ma najwidoczniej wymiar polityczny – publikacja stawiająca Polaków w niekorzystnym świetle  jest fetowana, gdy chodzi o sprawy polsko – żydowskie; publikacja, która stawia w niekorzystnym świetle Ukraińców jest sekowana. Jakkolwiek ocenia się polską politykę zagraniczną, trzeba powiedzieć wyraźnie: mamy do czynienia z pewną formą cenzury historycznej.

W konkursie na historyczną książkę roku miała również brać udział wznowiona publikacja Władysława Studnickiego „Wobec nadchodzącej drugiej wojny światowej”. Interesujące są losy tej pracy – w czerwcu 1939 r. cenzura uniemożliwiła jej wydanie. Zgodnie z proroczymi słowami Marszałka Piłsudskiego, jego generałowie i politycy mieli przegrać wojnę z Niemcami, i to w najgorszym możliwym stylu. Tchórzliwie zamykając usta człowiekowi, który w zasadzie powtarzał intuicje Marszałka o tym, że siedzimy na dwóch stołkach, a wiec w końcu z któregoś spadniemy, potwierdzili słowa swojego wielkiego mentora, którego nie byli warci: „Wam kury szczać prowadzać, a nie politykę robić.”

I ta książka po raz kolejny została wycofana, A.D. 2019. Dlaczego i po co? Co można o tym powiedzieć? Studnicki i jego publikacja potrzebuje lepszych, poważniejszych obrońców niż ja. Ponowna cenzura pracy po 90 latach odkrywa przed naszymi oczyma grozę bezmyślnej, tchórzliwej polityki. Pozostawiam tę sprawę do rozważenia, samą zaś książkę -obie książki – najserdeczniej polecam; nic tak jak osobista lektura nie pozwala wyrobić sobie na ten temat właściwego osądu.

Agnieszka Sztajer

Za: Myśl Konserwatywna - Tradycja ma przyszłośÄ‡ (31 października 2019) | https://myslkonserwatywna.pl/sztajer-obrzydliwosc-cenzury-historycznej-w-obronie-zychowicza/ |Sztajer: ObrzydliwośÄ‡ cenzury historycznej. W obronie Zychowicza

Skip to content