Aktualizacja strony została wstrzymana

O „pierwszych demokratycznych wyborach”, …. – Tomasz Gabiś

O „PIERWSZYCH DEMOKRATYCZNYCH WYBORACH”, POWSTAŃCZEJ KARCIE BOLESŁAWA PIASECKIEGO, ROZMOWIE MARTINA HEIDEGGERA Z ADOLFEM HITLEREM ORAZ INNYCH OSOBACH I SPRAWACH

Słowa „publiczność” i „opinia publiczna” brzmią dla mnie mniej więcej tak jak „dom publiczny” i „dziewczyna publiczna” (Fryderyk Nietzsche)

4 czerwca bieżącego roku obchodziliśmy uroczyście 30-tą rocznicę „Pierwszych Demokratycznych Wyborów”. Podczas zbierania na ulicy Świdnickiej we Wrocławiu podpisów pod kandydaturą Janusza Korwin-Mikkego do Senatu, miałem okazję obserwowania i notowania przejawów tego, co lewicowi socjologowie zwykli określać mianem „stanu świadomości społecznej”. Odtwarzam z zapisków to, co działo w pierwszych dniach „ustrojowej transformacji”. Jakaś starsza pani wskazując na przemawiającego kandydata do Senatu Janusza Korwin-Mikkego zapytała mnie: „Czy to jest Frasyniuk?”. Inna sądziła, że zbieramy podpisy na Kornela Morawieckiego. Pewien mężczyzna dowiedziawszy się, że Korwin-Mikke jest za kapitalizmem, zaklął z rozpaczą w głosie: „Ja p….ę”     i podarł ulotkę. Ktoś inny dopytywał się, co to za swastyka na sztandarze Unii (w rzeczywistości krzyż św. Jerzego). Czarny kolor sztandaru skłaniał wielu ludzi do mniemania, że mają do czynienia z faszystami. Inni dopytywali się, kto umarł i po kim ta żałoba. Dwie panie dopiero po złożeniu podpisu odkryły z przerażeniem, że to nie „Solidarność” i głośno dawały wyraz swemu oburzeniu: „Znowu z ludzi głupków robią!”. Ktoś inny stwierdził, że pana Mikke należałoby wywieźć na Syberię. Młody człowiek, któremu chciałem wręczyć program wyborczy Unii, rzucił ostro: „Uważaj pan, za takie coś można dostać w zęby”. Ktoś inny przekonywał ludzi słuchających Korwin-Mikkego, że to kandydat PZPR-u. Wycieczka z Gliwic uznała, że we Wrocławiu kwitnie życie polityczne, podczas gdy u nich panuje marazm. Około dwudziestu gliwiczan złożyło swoje podpisy pod kandydaturą JKM. Kilku Czechów chciało koniecznie poprzeć naszego kandydata. A także pewien Niemiec z NRD, który z żalem stwierdził, że może głosować jedynie na Honeckera. Amerykanka z Nowego Jorku, którą ktoś zrugał za robienie zdjęć, wykrzyknęła oburzona: „Ładnie się zaczyna ta wasza demokracja!”. Jakiś Włoch odczytał hasło „nasz Reagan” jako „nazi Reagan”, co go szczerze zmartwiło. Kiedy nieporozumienie zostało wyjaśnione ucieszył się bardzo: „Conservatives? Very good! It’s o’kay”. Starszy mężczyzna zapytany, czy podpisywał się pod kandydaturami innych senatorów odparł: „Panie, ja już na pięciu podpisałem, to mogę i na szóstego”. Najwyżej rozwiniętą świadomością polityczną wykazał się młody człowiek, który po otrzymaniu odpowiedzi, że Unia Polityki Realnej nie jest związana ani z PZPR- em, ani z „Solidarnością” oświadczył: „To jest to” i złożył swój podpis.

Zbieraliśmy podpisy także poza Wrocławiem m.in. w Brzegu. Tutaj ludziom było wszystko jedno, byleby „przeciwko komunie”. Swój podpis chciała koniecznie złożyć 78-letnia mieszkanka Brzegu. Niestety, okazało się to niemożliwe, gdyż, jak nas poinformowała, od dziesięciu lat nie posiada dowodu osobistego. Kiedy wracam pamięcią do tego epizodu, przychodzi mi do głowy taka refleksja: trzydzieści lat temu nasz kraj porzucał „totalitaryzm”, w którym można było latami żyć bez dowodu osobistego, by podążać ku demokracji z jej peselami, nipami, wszechobecnymi kamerami, ograniczeniami w używaniu gotówki, coraz ściślejszymi kontrolami transakcji i umów, biometrycznymi paszportami etc. etc. I to się nazywa „postęp”!

* * *

25 lat po ukazaniu się książki Antoniego Dudka i Grzegorza Pytla Bolesław Piasecki. Próba biografii politycznej (Aneks, Londyn 1990) pojawiła się solidna, powstała w oparciu o nowe źródła i dokumenty, biografia polityczna Piaseckiego obejmująca kluczowy okres jego działalności, rewidująca rozmaite błędne sądy na jego temat: Jan Engelgard, Bolesław Piasecki 1939-1956 (Wyd. Myśl Polska, Warszawa 2015). Jest to rozszerzona i uzupełniona wersja książki Wielka gra Bolesława Piaseckiego wydana w 2008 r. Swoją drogą dobrze się stało, że autor zmienił tytuł, bo „wielka gra” w odniesieniu do postaci w sumie mało znaczącej, której rola tak w czasie wojny, jak i w PRL-u, była marginalna, brzmiała nazbyt patetycznie, a przez to nieco śmiesznie – „wielką grę” mogli prowadzić ewentualnie Gomułka i prymas Wyszyński, ale nie Piasecki.

W książce Engelgarda moją uwagę zwrócił wątek walki partyzanckiej podjętej w latach 1942-1943 przez Uderzeniowe Bataliony Kadrowe (UBK), czyli zbrojne ramię Konfederacji Narodu, której przewodził Piasecki. Przygotowania do walki zbrojnej rozpoczęły się w KN-ie wcześnie, bo już na wiosnę 1942 roku. Co ta walka zbrojna miała realnie przynieść narodowi polskiemu? W jaki sposób mogła, choćby minimalnie, polepszyć położenie narodu pod względem militarnym i politycznym? Engelgard twierdzi, że dla Piaseckiego „liczył się czyn zbrojny”. Ale w imię jakich, możliwych do osiągnięcia, celów?

Engelgard: „Akcji miano dokonać na wschodnich terytoriach RP, w rejonie Wilna lub Lwowa. Nie wiedziano tylko czy ma być to akcja powstańcza czy ciągła walka ofensywna”. Powstanie? Ofensywa? Piasecki żył chyba wówczas w krainie fantazji, tymczasem Engelgard zdaje się poważnie traktować te rojenia.

Engelgard: „Wyjście I UBK w pole (120 ludzi) było bez wątpienia przedwczesne, nosiło znamiona improwizacji”. Jakie „pole”? W tamtych warunkach żadne „pole” nie istniało. Co to znaczy „przedwczesne”? Każda bez wyjątku tego typu akcja była przedwczesna. „Wyjście w pole” wcale nie „nosiło znamion improwizacji”, po prostu było improwizacją, nieodpowiedzialną i karygodnie lekkomyślną.

Engelgard: „Koncentracja tego oddziału w lasach sterdyńsko-ceranowskich koło Kosowa Lackiego zakończyła się niepowodzeniem – I UBK został rozproszony przez niemiecką żandarmerię. Zginęło 4 partyzantów, ale prawie 30 schwytali Niemcy”. 4 zabitych i 30 schwytanych przez niemieckie siły bezpieczeństwa – w imię jakich realnych, możliwych do osiągnięcia celów, Piasecki zgotował im ten los?

Engelgard „W rejonie stacji Dalekie k/Wyszkowa nastąpiła koncentracja sił głównych Uderzenia: ok. 160 ludzi. Już 29 maja na te siły uderzyły 4 kompanie wojska i 2 kompanie żandarmerii niemieckiej. Straty UBK nie były wielkie -1 zabity, 3 ujętych i potem zabitych, 2 zaginionych i 7 rannych”. Może i nie były wysokie, problem w tym, że poniesione na próżno.

Engelgard: „9 czerwca 1943 roku pod Pawłami Niemcy zniszczyli IV UBK zabijając 17 partyzantów, a 12 sierpnia pod Okółkiem oddział Tadeusza Jagodzińskiego »Pawłowskiego« stracił 9 zabitych i uległ rozbiciu (zginęła tam Maria Iwanicka »Małgorzata«)”. Tym razem straty były wyższe, ale ofiary w ludziach tak samo daremne.

Engelgard: „W nocy z 14 na 15 sierpnia doszło do kolejnej spektakularnej akcji – oddział UBK Stanisława Karolkiewicza »Szczęsnego« zaatakował niemiecką wieś Mittenheide (Turośl), w Prusach Wschodnich zabijając w odwecie za pacyfikacje polskich wsi na Białostocczyźnie 69 cywilnych Niemców i 3 żandarmów” . Jaki sens miała ta akcja? Czy zabicie trzech żandarmów miało osłabić siły żandarmerii na tamtym terenie, a jeśli tak, to czy cel ten został osiągnięty? Czy śmierć 69 cywilnych Niemców w czymkolwiek zmieniła na lepsze położenie ludności na Białostocczyźnie? Oczywiście, nie. Najwidoczniej oddziałami UBK kierowała „furia zemsty”, która żadnych racjonalnych celów wojskowych czy politycznych nie posiada.

Engelgard: „Walki UBK spowodowały, jak było do przewidzenia, odwet Niemców – ginęli w pacyfikacjach polscy cywile”. Jakie korzystne rezultaty dla „sprawy polskiej” przyniosła śmierć polskich cywili, którzy zginęli – w przewidywanych! – akcjach odwetowych przeprowadzonych przez Niemców?

Dudek i Pytel piszą „wymarszu w pole” w październiku 1942 roku: „Na miejscu koncentracji na wschód od stacji kolejowej Kosów Lacki, okazało się, że z planowanych 200 żołnierzy przybyło około 140, z których tylko 30 procent było uzbrojonych”. Czyżby pod przywództwem Komendanta Piaseckiego „poszli nasi w bój bez broni”? Takie miniaturowe „powstanie warszawskie” na skalę Kosowa Lackiego? (por. Zychowicz Obłęd `44, Rebis, Poznań 2013, podrozdział „ Bój bez broni” w rozdziale „Hekatomba Warszawy”).

Autorzy Polskich Sił Zbrojnych w II wojnie światowej , a za nimi Władysław Pobóg-Malinowski w Historii politycznej Polski, twierdzą, że akcje Piaseckiego „zakończyły się wygubieniem bez sensu ok. 500 młodych ludzi, nie licząc ofiar wywołanych przez to represji.” Engelgard koryguje liczbę zabitych: „Jeśli chodzi o straty, to – jak dokładnie obliczył Kazimierz Krajewski, autor monografii o UBK – w ciągu całego 1943 roku UBK straciły nie 500, lecz 153 zabitych”. Poza tym wszystko się zgadza: akcje Piaseckiego „zakończyły się wygubieniem bez sensu 153 młodych ludzi, nie licząc ofiar wywołanych przez to represji”.

Engelgard zarzuca autorom Polskich Sił Zbrojnych, powstałych pod opieką przeciwnika Piaseckiego gen. Tadeusza Pełczyńskiego, że zastosowali podwójną optykę (może raczej podwójną miarę) – oskarżyli Piaseckiego o bezsensowne „wygubienie ludzi”, podczas gdy sami zrobili wszystko, by przekonać czytelników o słuszności podjętej przez siebie decyzji o wybuchu powstania w Warszawie, podczas którego zginęło 200 tys. ludzi. Nie ma najmniejszej potrzeby kierowania się opiniami Pełczyńskiego czy Poboga-Malinowskiego przy ocenie działalności partyzanckiej Piaseckiego. Takiej oceny należy dokonać samodzielnie, zgodnie z przyjętymi przez siebie kryteriami, bez oglądania się na opinie jego politycznych oponentów . Między Pełczyńskim a Piaseckim nie ma, co do zasady, żadnej różnicy: obaj bezrozumnie szafowali krwią Polaków, obaj „wygubili bez sensu młodych ludzi”, obaj spowodowali niepotrzebne ofiary wśród ludności cywilnej. Pełczyński mógł wygubić znacznie więcej ludzi i spowodować znacznie więcej ofiar wśród ludności cywilnej, ponieważ dowodził o wiele liczniejszymi oddziałami i mógł wywołać powstanie wielkim mieście, natomiast „Komendant” Piasecki był w stanie wygubić jedynie niewielu ludzi i spowodować mniej ofiar wśród ludności cywilnej, ponieważ miał pod swoją komendą jedynie kilka oddziałków; mógł więc jedynie na posterunek żandarmerii napaść albo przeprowadzić inną, równie brawurową, ale o ograniczonym zasięgu, „efektowną akcję”. Innymi słowy, w liczbach absolutnych z natury rzeczy nie dorównał Pełczyńskiemu, ale w liczbach względnych – tak.

Nieco zdumiewa mnie to, że Jan Engelgard tak bezkrytycznie, by nie powiedzieć, apologetycznie, podchodzi do „czynu zbrojnego” Uderzeniowych Batalionów Kadrowych oraz niefrasobliwych, bezrozumnych decyzji ich „Komendanta”. Czyżby zapomniał już to, co Jędrzej Giertych pisał o zbrojnej konspiracji tamtego okresu? Jakże to tak, zasada „ekonomii krwi” w przypadku Piaseckiego nagle przestaje obowiązywać? Jego „czyn zbrojny” wpisuje się idealnie w nieszczęsną tradycję, podejmowanych wbrew elementarnemu rachunkowi sił, przegranych powstań narodowych, których fatalne skutki odczuwamy do dziś, jednakże Jan Engelgard tego nie potrafi (nie chce?) dostrzec. Czyżby przystał do obozu insurekcjonistów?

Engelgard: „Przyciągnął do siebie nie tylko pragnących walki, ale i tych, którzy walczyli piórem – to przy KN-ie działała grupa najwybitniejszych poetów wojny – »Sztuka i Naród«, z takimi perłami, jak Tadeusz Gajcy, Andrzej Trzebiński czy Zdzisław Stroiński. Wszyscy zginęli, pozostawiając po sobie legendę straconego pokolenia. Gdyby zginął i Piasecki – też byłby legendą”. Źałować należy, że Piasecki nie próbował uchronić Gajcego, Trzebińskiego, Stroińskiego przed daremną śmiercią, aby dalej tworzyli, wzbogacając polską literaturę i kulturę. Wprawdzie daremnej śmierci tych wybitnie uzdolnionych ludzi nie próbował zapobiec, jednakże – trzeba mu to oddać – kiedy już po śmierci stali się legendą, jego wydawnictwo publikowało ich twórczość. Dobre i to.

* * *

Powojenną działalność Piaseckiego surowo osądza Jacek Bartyzel, który doceniając pewne zasługi PAX-u i samego przewodniczącego dla sprawy polskiej, stoi na stanowisku, że cena za koncesje uzyskane od PZPR-u, była ogromna – paxowcy byli zmuszeni pójść na „ideologiczną kolaborację”, uznając za słuszne zniesienie dużej i średniej własności prywatnej, czyli opowiedzieć się za socjalizmem jako ustrojem społeczno-gospodarczym. Piasecki – twierdzi Bartyzel – wymyślił schemat, w którym dokonał sztucznego rozdzielenia w marksizmie jego warstwy światopoglądowej – materialistycznej i ateistycznej, dla katolików niemożliwej do zaakceptowania – od warstwy społeczno-ekonomicznej, z czasem w swoich „aberracjach Piasecki posunął się nawet do ogłoszenia, że sam Duch Święty sprzyja budowaniu socjalizmu” (zob. Jacek Bartyzel, Polityczne strategie przetrwania ugrupowań katolickich w kraju zniewolonym przez komunizm. Przypadek Polski (1944-1989), „Arcana” nr 145-146, 2019, str.97).

Rozdzielenie warstwy światopoglądowej – materialistycznej i ateistycznej – od warstwy społeczno-ekonomicznej marksizmu było tylko po części sztuczne, ponieważ zgodnie z założeniami religii chrześcijańskiej duch stoi wyżej niż materia, czyli nie baza determinuje nadbudowę, lecz nadbudowa bazę. Zadaniem katolików jest zatem przede wszystkim dążenie do tego, aby religia katolicka zapanowała w „nadbudowie”, zaś jaka będzie baza, okaże później. W sytuacji, kiedy urzędową, dominującą ideologią jest ateistyczno-materialistyczny marksizm, jedyną realistyczną koncepcją polityczną mogła być koncepcja „wieloświatopoglądowości”; była ona wprawdzie koncepcją defensywną, bo inną być nie mogła, ale jednocześnie stanowiła czynnik ideologicznego oporu wobec marksizmu a tym samym wobec partii marksistowskiej. Ogłoszenie przez Piaseckiego, że sam Duch Święty sprzyja budowaniu socjalizmu, nie było aberracją, ale zręcznym ideologicznym posunięciem służącym do zastąpienia materialistycznej legitymizacji władzy legitymizacją metafizyczną (katolicką). Powinniśmy docenić, dość jednak wyrafinowaną, ideologiczną grę Piaseckiego z reżimem komunistycznym, zamiast, z nadmierną polemiczną zapalczywością mówić o „ideologicznej kolaboracji” czy „aberracji”.

* * *

Znajomy zachęcał mnie do przeczytania Rozmów niedokończonych z ks. prof. Tadeuszem Guzem z lat 2006-2007 (Wydawnictwo Sióstr Loretanek, Warszawa 2012). Kartkując pożyczoną od niego książkę natrafiłem na następujące zdanie: „Było też swego czasu tak, że Hitler się zastanawiał, czy na ministra propagandy powołać Goebbelsa czy Martina Heideggera i ostatecznie zdecydował się na wybór Goebbelsa” (str.294). Skąd ks. profesorowi uchodzącemu za znawcę filozofii niemieckiej przyszła do głowy myśl tak niedorzeczna, że po zdobyciu władzy, obsadzając najważniejsze stanowiska w rządzie kanclerz Adolf Hitler mógł zastanawiać się, kto bardziej będzie się nadawał na stanowisko ministra propagandy: zasłużony stary towarzysz partyjny, niezwykle sprawny agitator i doświadczony organizator walki polityczno-propagandowej czy oderwany od życia, apolityczny filozof, nie mający przed 1933 rokiem żadnych związków z ruchem narodowosocjalistycznym? Wątpliwe, czy Hitler w ogóle kiedykolwiek słyszał o Heideggerze. Przypomnijmy tu też, że w 1933 roku ostro atakowali filozofa intelektualiści związani z narodowym socjalizmem np. wybitny psycholog Erich Jaensch nazwał go „niebezpiecznym schizofrenikiem”, „niemieckim talmudystą”, który otacza „banały pozorem istotności”, zaś jego pisma określił jako „świadectwa psychopatologii”. Narodowosocjalistyczny teoretyk pedagogiki Eugen Krieck zarzucił Heideggerowi, że „nie potrafi pisać po niemiecku, ponieważ nie potrafi myśleć po niemiecku”, swoja sławę zawdzięcza „żydowskiej propagandzie” a jego filozofia to przejaw nihilizmu w rodzaju tego jaki „propagują żydowscy literaci”, który prowadzi do wewnętrznego rozkładu narodu niemieckiego. Oskarżył go też o to, że pragnie z powrotem „przyprowadzić naród niemiecki pod opiekuńcze skrzydła Kościoła”. Wykrywano u niego „myślenie scholastyczne”, co było wówczas bardzo poważnym zarzutem. Do ministra oświaty Rusta trafiały anonimy w rodzaju: „w partii z różnych stron słychać ostrzeżenia przed osobą profesora Heideggera” . Gdyby jednak Hitler zechciał mimo wszystko odbyć z Heideggerem rozmowę kwalifikacyjną, to mogłaby ona wyglądać tak oto:

Hitler: Sehr geehrter Herr Professor Heidegger, w jaki sposób, będąc ministrem propagandy, zamierza Pan zapoznawać naród z Prawdą głoszoną przez partię i rząd?

Heidegger: Mein Führer, pytanie o istotę prawdy wyłania się z pytania o prawdę istoty. Pytanie o istotę prawdy rozumie zrazu istotę jako co-tość, czyli quidditas lub rzecz-ość, czyli realitas, prawdę zaś jako znamię poznania. Pytanie o prawdę istoty rozumie istotę czasownikowo jako istoczenie i – pozostając jeszcze wewnątrz przedstawiania właściwego metafizyce – myśli w tym słowie bycie jako panującą różnicę bycia i bytu. Prawda oznacza tu czyniące prześwit skrywanie jako podstawowy rys bycia. Pytanie o istotę prawdy znajduje swą odpowiedź w zdaniu: Istota prawdy to prawda istoty, istoczenia.

Hitler: Wunderbar, Herr Professor, ale czy mógłby Pan bliżej wyjaśnić tę kwestię?

Heidegger: Oczywiście, mein Führer, otóż prawda istoty, prawda istoczenia, czyniące prześwit skrywanie jest istotą, to znaczy pozwala istoczyć się zgodności między poznaniem i bytem. Odpowiedź na pytanie o istotę prawdy to wieść o zwrocie wewnątrz dziejów bycia . Ponieważ do bycia należy czyniące prześwit skrywanie, pierwotnie zjawia się ono w świetle skrywającego wycofania.

Hitler: Czy to znaczy, że prawda ta jest prawdą o bycie?

Heidegger: Jawohl, mein Führer, metafizyka – to dzieje tej prawdy. Orzeka ona, czym jest byt, gdy ujmuje pojęciowo bytość bytu. Pod bytością bytu, metafizyka myśli bycie, jednakże o prawdzie bycia nie jest przy takim sposobie myślenia zdolna myśleć. Wszędzie metafizyka porusza się w obszarze prawdy bycia, która pozostaje dla niej nieznanym i niezgłębionym podłożem. Jeśli jednak przyjąć, że nie tylko byt wywodzi się z bycia, lecz że również i na sposób bardziej jeszcze pierwotny bycie samo spoczywa w swojej prawdzie, zaś prawda bycia istoczy się jako bycie prawdy, wówczas trzeba koniecznie pytać, czym jest metafizyka u swego podłoża. Pytając tak, musi się myśleć metafizycznie, ale zarazem musi się też myśleć z podłoża metafizyki, to znaczy już nie metafizycznie. Takie pytanie jest w istotnym sensie dwuznaczne.

Hitler: Czyż jednak każde adekwatne do przedmiotu pytanie nie jest już pomostem ku odpowiedzi?

Heidegger: Znakomicie Pan to uchwycił mein Führer, tak, istotne odpowiedzi są zawsze jedynie ostatnim krokiem w pytaniach. Ten wszakże jest niewykonalny bez długiego szeregu kroków pierwszych i następnych. Ta usilność w pytaniu nadaje nośność istotnej odpowiedzi. Istotna odpowiedź jest zaledwie zaczątkiem pewnej odpowiedzialności. W niej pytanie powróci, bliższe źródeł. Dlatego pytań rzetelnych odpowiedź znaleziona nie unieważnia.

Hitler: To by oznaczało, że stale musimy pytać o bycie, nicht wahr?

Heidegger: To, co po prostu inne wobec wszelkiego bytu, jest nie-bytem. Lecz to Nic istoczy się jako bycie. Zbyt pochopnie sprzeniewierzamy się myśleniu, jeśli tak tanio oceniamy Nic jako po prostu nic nie znaczące, i przyrównujmy do czegoś nieistotnego. Zamiast ulegać takiemu nadmiernemu pośpiechowi i próżnej przenikliwości i odrzucać wieloznaczną zagadkowość Nic, trzeba się nam uzbroić w swoiście jedyną gotowość doświadczenia w Nic przestronności tego, co wszelkiemu bytowi poręcza bycie. To jest bycie samo.

Hitler: Jednakże bez bycia, którego otchłanną, lecz nie rozwiniętą jeszcze istotę podaje nam Nic w trwodze istotnej, wszelki byt tkwiłby w niebyciu.

Heidegger: Tak, lecz i ono również, jako opuszczenie przez bycie także nie jest nic nie znaczącym Niczym, skoro tylko przynależy do prawdy bycia, że nie istoczy się ono nigdy bez bytu i że nigdy też nie ma bytu bez bycia.

Hitler: Teraz wszystko doskonale zrozumiałem. Nie wiem tylko, czy kiedy zaprezentuje Pan swoje myśli na łamach „Völkischer Beobachter”, towarzysze partyjni, nie mówiąc o zwykłych Volksgenossen, to zrozumieją. Zastanowię się nad Pańską kandydaturą, drogi Profesorze Heidegger i dam Panu znać.

Heidegger: Heil Hitler!

* * *

W połowie lutego br. zostałem zaproszony do udziału w, organizowanej przez Kancelarię Prezydenta w Belwederze, VII Debacie o kulturze „Narracje o Polsce za granicą”. W części pierwszej części debaty prof. dr hab. Zofia Zielińska (UW) oraz prof. dr hab. Grzegorz Kucharczyk (IH PAN) zaprezentowali wyniki badań historycznych nad strategiami „wojen kulturowych” toczonych przeciwko Polsce przez mocarstwa zaborcze w latach 1760-1918 oraz ich kontynuacje i reperkusje w wieku XX. W drugiej części prowadzonej przez prof. Andrzeja Waśko („Obraz Polski w zachodniej kulturze popularnej, oraz obecność literatury i języka polskiego za granicą, obraz Polski w literaturze krajów Zachodu oraz aktualna kondycja studiów polskich za granicą”) Artur Grabowski (UJ) przedstawił sytuację polonistyki w USA, Mateusz Werner (UKSW) opisał obraz Polaka w amerykańskiej kulturze masowej, Krzysztof Tyszka-Drozdowski (Teologia Polityczna) obraz Polski we współczesnej Francji, mnie pozostało zaprezentowanie tego, co mówią o współczesnej Polsce niemieckie media głównego nurtu, używające obrazu „prawicowo-populistycznej Polski” jako elementu wewnętrznej ideologicznej propagandy skierowanej przeciwko „prawicowemu populizmowi” jako takiemu.

W trakcie dyskusji głos zabrał ambasador RP W Londynie Arkadiusz Rzegocki, który ubolewał, że w Wielkiej Brytanii trudno jest organizować imprezy na temat polskiej kultury, ponieważ nie ma tam wystarczająco wielu przekładów z literatury polskiej. Zauważyłem wówczas, że na niemieckim obszarze językowym sytuacja wygląda chyba o lepiej, gdyż tłumaczeń polskiej literatury ukazało i nadal ukazuje się tam całkiem sporo.

Jak sądzę, nie ma w innych obszarach językowych odpowiednika takiej wybitnej postaci jak tłumacz i popularyzator literatury polskiej Karl Dedecius, debiutujący w 1959 roku wyborem i przekładem wierszy polskich poetów, którzy stracili życie w czasie drugiej wojny światowej – Józefa Czechowicza, Władysława Sebyły, Mieczysława Brauna, Stefana Napierskiego, Tadeusza Hollendra, Krzysztofa Baczyńskiego, Jerzego K. Weintrauba, Tadeusza Gajcego. Ukazały się one w, zatytułowanej Leuchtende Gräber (Płonące groby), specjalnej wkładce do kwartalnika „Mickiewicz-Blätter” (1 września 1959 r.) redagowanego przez tłumacza Pana Tadeusza Hermanna Buddensiega. W tym samym roku Dedecius wybrał przełożył i opracował tom współczesnej poezji polskiej Lektion der Stille (Lekcja ciszy), która była w Niemczech rozchwytywana i doczekała ponad stu recenzji w prasie i w radio. Przetłumaczył ponad 3000 wierszy, opublikował kilkadziesiąt tomów polskiej liryki w wydawnictwach niemieckich, napisał liczne artykuły na temat literatury, historii kultury i humanistyki polskiej. Pod jego redakcją ukazywała się 50-tomowa seria „Polnische Bibliothek” – wychodziła w latach 1982-2000 i zawierała swoisty kanon literatury polskiej od Średniowiecza do współczesności. Były to zarówno antologie utworów reprezentatywnych dla danej epoki, jak i pojedyncze dzieła m.in. Aecjusz ostatni Rzymianin Parnickiego, Kordian i cham Kruczkowskiego, Dwie głowy ptaka Terleckiego, Ozimina Berenta, Sól ziemi Wittlina, Przedwiośnie Źeromskiego, Mój wiek Wata, Listy do Marysieńki Jana Sobieskiego, Pamiątki Soplicy Rzewuskiego, Beniowski Słowackiego, Poezje i proza poetycka Mickiewicza, Wesele Wyspiańskiego, Dzienniki 1916-1965 (w wyborze) Marii Dąbrowskiej (po niemiecku wyszły też jej Noce i dnie), Szalona lokomotywa Witkiewicza. Ponadto powieści i opowiadania Andrzejewskiego, Jarosława Marka Rymkiewicza, Kuśniewicza, Reymonta, Iwaszkiewicza, Stryjkowskiego, Filipowicza, Jana Józefa Szczepańskiego oraz poezje Przybosia, Miłosza, Różewicza, Szymborskiej, Herberta. Dedecius przełożył i wydał Polskie bajki i legendy a także monumentalną Panoramę literatury polskiej XX wieku. To jego opus magnum obejmuje: wiersze, fragmenty wierszowanych dramatów i prozy poetyckiej 100 autorów (dwa tomy, 1803 stron), prozę, opowiadania i fragmenty powieści 100 autorów (dwa tomy, 1800 stron), epigramaty, felietony, groteski, glosy 100 autorów (1024 strony). Biogramy autorów opublikowanych w Panoramie składają się na tom Portrety (1056 stron). Ostatni, siódmy tom Panoramy to przewodnik po literaturze polskiej XX wieku (864 strony).

Dedecius odegrał największą rolę w przybliżaniu literatury polskiej Niemcom, ale nie był jedynym, który się o to starał. Przypomnieć należałoby Klausa Staemmlera, tłumacza wielu dzieł polskiej literatury, inicjatora wydawanej w latach 1968-1972 serii «Bibliotheca Polonica». Staemmler wydał kilka antologii współczesnej prozy polskiej, przełożył m.in. 100 Listów do Delfiny Zygmunta Krasińskiego, Czapę i Wózek Janusza Krasińskiego, Sławę i chwałę Iwaszkiewicza, opowiadania Grabińskiego. Wiele dla spopularyzowania polskiej literatury w Niemczech uczynił slawista i polonista Heinrich Kunstmann. Tłumaczył m.in. Herberta, Karpowicza, Gombrowicza, Mrożka, Witkacego. W latach 1960-1985 przełożył ok. 70 polskich słuchowisk emitowanych przez różne rozgłośnie radiowe w Niemczech.

Niemiecki czytelnik, którego zainteresuje literatura wschodniego sąsiada, naprawdę nie ma powodów do narzekań. Może sięgnąć po Pana Tadeusza, którego na niemiecki przekładano pięciokrotnie, po dwujęzyczne wydanie Dziadów opublikowane w 1991 roku, Ballady i romanse, Listy z podróży Antoniego Edwarda Odyńca do Adama Mickiewicza. Ma też do dyspozycji, oprócz Beniowskiego, Króla-Ducha i Listy do matki Słowackiego. Nie-Boska komedia Krasińskiego w tłumaczeniu Franza Theodora Csokora wyszła drukiem w 1959 w Wiedniu. Jeśli chodzi o Norwida, to na niemieckojęzycznego czytelnika czekają dramaty Noc tysiączna druga i Krakus oraz poemat Rzecz o wolności słowa ( wyd. 2011). Sienkiewicz reprezentowany jest w niemczyźnie przez Trylogię, W pustyni i w puszczy, Krzyżaków (ostatnie wydanie 2006), Wiry, Bez dogmatu, Latarnika, Listy z Ameryki, zaś Prus przez nowele, Lalkę, Faraona, Placówkę, Emancypantki, Pałac i ruderę. Niestety, do dziś nie ukazał się niemiecki przekład Nad Niemnem, ale inne utwory Elizy Orzeszkowej – Pan Graba, Mirtala, W klatce, Cnotliwi, Jędza, Marta, Cham, Widma, Australczyk, Meir Ezofowicz, Dziurdziowie, Bene nati – są dostępne w języku niemieckim, podobnie jak, do dzisiaj wznawiane, powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego (łącznie 20 tytułów). Na regale domowej biblioteczki z pewności ładnie się będzie prezentować dziewięć tomów – wydanych przez berliński dom wydawniczy Oesterheld & Co. Verlag für Literatur, Kunst und Wissenschaft – powieści Gabrieli Zapolskiej (w 2008 roku wznowiono Niemczech Sezonową miłość). Także niektóre dramaty (Źabusia, Moralność pani Dulskiej, Ich czworo, Panna Maliczewska) można przeczytać po niemiecku lub zobaczyć na scenie.

Dwóch niemieckich tłumaczeń doczekało się Wesele Wyspiańskiego – Henryka Bereski w 1977 i Karla Dedeciusa w 1992 roku. Noc listopadową przełożył w 1980 roku Heinz Czechowski. Nie można zapomnieć o istniejącej w niemieckich przekładach twórczości Reymonta – Komediantka, Fermenty, Rok 1794 (trzy tomy), Bunt, Chłopi (ostatnio w 1975 roku), Wampir (2010), Ziemia obiecana, i Źeromskiego – Ludzie bezdomni, Przedwiośnie, Wierna rzeka, Popioły. W oczach niemieckich tłumaczy uznanie znalazła Zofia Nałkowska, aż pięć jej powieści ukazało się po niemiecku: Niedobra miłość, Granica, Dom kobiet, Romans Teresy Hennert, Niecierpliwi. No i zbiór opowiadań Medaliony.

Bibliografia niemieckich przekładów Lema w różnych wydaniach liczy 260 pozycji, Gombrowicza – 44, Kapuścińskiego – 30, Zbigniewa Herberta – 21, Miłosza -17 . Po kilkanaście pozycji mają Andrzejewski (min. Ład serca, Popiół i diament, Ciemności kryją ziemię), Brandstaetter, Dobraczyński, Szymborska, Różewicz, Lec, Iwaszkiewicz, Mrożek ( jeden z najczęściej wystawianych w RFN dramatopisarzy obcojęzycznych; zachodnioberlińskie wydawnictwo Henssel wydało trzy tomy z 13 dramatami autora) i Bruno Schulz (w 2008 roku ukazał się nowy przekład Sklepów cynamonowych). Po kilka – Kazimierz Brandys, Stanisław Ignacy Witkiewicz, Stryjkowski, Karol Wojtyła, Jerzy Ficowski, Ireneusz Iredyński, Janusz Meissner,, Marek Hłasko, Marek Nowakowski, Jarosław Marek Rymkiewicz, Tadeusz Konwicki, Władysław Terlecki, Janusz Głowacki. Z innych polskich pisarzy przełożonych na niemiecki wymienić należy Borowskiego (U nas w Auschwitzu, Pożegnanie z Marią, Kamienny świat), Herlinga-Grudzińskiego ( opowiadania, Inny świat – pierwsze wydanie 1953, następne 2000, 2001, 2004, Dziennik pisany nocą), Józefa Mackiewicza (Zbrodnia w lesie katyńskim,, Kontra – 3 wydania 1957, 1988, 1992, Droga donikąd, Zwycięstwo prowokacji, Sprawa pułkownika Miasojedowa, Włodzimierza Odojewskiego (Zasypie wszystko, zawieje i pięć innych pozycji), Andrzeja Bobkowskiego (Szkice piórkiem), Jana Józefa Szczepańskiego (Polska jesień, Przed nieznanym trybunałem, Ikar, Wyspa), Białoszewskiego (Pamiętnik z Powstania Warszawskiego), Myśliwskiego (Nagi sad, Kamień na kamieniu, Widnokrąg), Janusza Przymanowskiego (Czterej pancerni i pies).

Na czele przekładów z całkiem współczesnej literatury króluje oczywiście Andrzej Stasiuk (Biały kruk, Dukla, Dziewięć, Opowieści galicyjskie, Mury Hebronu, Przez rzekę, Jadąc do Babadag, Fado, Dojczland), ale są też inni pisarze np. Dorota Masłowska (Wojna polsko-ruska, Paw Królowej, Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku, Kochanie, zabiłam nasze koty), Antoni Libera (Madame), Szczepan Twardoch (Morfina, Drach, Król), Mariusz Wilk (Wilczy notes, Dom nad Oniego). A ponadto Chwin, Pilch, Tokarczuk i wielu innych. Z literatury faktu wymieńmy Gottland Mariusza Szczygła i Kapuściński non-fiction Artura Domosławskiego. Spośród autorów literatury popularnej największym powodzeniem cieszy się w Niemczech Andrzej Sapkowski (Ostatnie życzenie, Miecz przeznaczenia, Narrenturm, Boży bojownicy, Lux perpetua, Krew elfów, Czas pogardy), a za nim plasuje się Marek Krajewski (Śmierć w Breslau i cała seria kryminałów z komisarzem Mockiem). Jeśli chodzi o poezję, to od dawna obecni są w niemieckich przekładach Adam Zagajewski i Ewa Lipska, ale ukazały się także, adresowane do bardzo wymagającego czytelnika, tomy poezji autorstwa Piotra Sommera, Eugeniusza Tkaczyszyn-Dyckiego i Tomasza Różyckiego (poemat Dwanaście stacji). W 2016 roku niemieccy miłośnicy poezji obdarowani zostali Wierszami zebranymi Zbigniewa Herberta.

Jak widać z powyższego literacka publiczność w Niemczech, a także w Austrii i Szwajcarii, ma w czym wybierać. Pozostaje tylko jeden drobiazg: żeby jeszcze polską literaturę czytała.

* * *

Rankiem, w Niedzielę Wielkanocną 9 kwietnia 1950 roku, do katedry Notre-Dame, gdzie trwała, transmitowana przez radio i telewizję, msza pontyfikalna z udziałem ok. 10 000 wiernych z Francji i ze świata, weszli przedstawiciele artystycznej awangardy, członkowie radykalnego skrzydła ruchu letrystycznego Michel Mourre, Serge Berna, Ghislain Desnoyers de Marbaix, Jean Rullier. Zaraz po tym jak wierni odmówili Credo, 22-letni ex-dominikanin Michel Mourre z wygoloną tonsurą, ubrany w, wypożyczony dzień wcześniej w wypożyczalni kostiumów, habit dominikanina, wszedł na ambonę i w dzień Zmartwychwstania Pańskiego oskarżył Kościół katolicki o rozmaite przewiny i grzechy, ogłaszając zgromadzonym w świątyni, że „Dieu est mort” – całego „kazania”, które napisał Serge Berna, nie zdążył wygłosić, ponieważ po słowach „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam, Bóg nie żyje”, organista zagłuszył jego dalsze słowa basowymi tonami organów.

Prowokacja udała się znakomicie, członkowie straży katedralnej uzbrojeni w halabardy ruszyli w kierunku letrystów – jeden z nich Jean Rullier został lekko ranny. Uciekając z katedry Mourre jeszcze radośnie błogosławił wiernych, którzy – rozwścieczeni – gonili bluźnierców. Gdyby „dorwali” lewicowych akcjonistów, zapewne by ich zlinczowali. Głowy uratowała im policja, która ich aresztowała.

O happeningu pisała prasa światowa a we Francji wybuchła debata, w której spierali się Louis Pauwels, André Breton, Jean Paulhan, Pierre Emmanuel, Maurice Nadeau, Gabriel Marcel, Benjamin Péret, René Char. Spośród uczestników akcji na dłużej zatrzymano na posterunku policji Mourre`ego, któremu postawiono zarzut nielegalnego noszenia szaty duchownej i zakłócenia uroczystości religijnej. Po przesłuchaniu skierowano go na badania psychiatryczne. Lekarz psychiatra wypytywał go m.in. o stosunek do Sartre`a i Heideggera, w końcu zdiagnozował jako „schizomaniaka” i zalecił zamknięcie w szpitalu psychiatrycznym, jednak w wyniku protestów Mourre został po 11 dniach zwolniony za kaucją. Szczególne poruszenie w sferach intelektualnych Paryża, zwłaszcza wśród egzystencjalistów, wzbudziło zdanie z raportu psychiatry, że Mourre „okazał dużą irytację na sugestię, że esencja może poprzedzać egzystencję”.

W wydanych rok później wspomnieniach pt. Na przekór bluźnierstwu, Mourre opisał przebieg akcji w Notre Dame, okoliczności zatrzymania przez policję zatrzymanie i rozmowy z psychiatrą. Tłumaczy też, dlaczego rozczarował się do Kościoła i go znienawidził. W ostatecznym rozrachunku Mourre okazał się jednak rebeliantem w imię autorytetu, uznał bowiem, że próby szukania Boga poza dyscypliną i zasadami Kościoła katolickiego są daremne i powrócił na jego łono. Napisał potem kilka książek z zakresu religioznawstwa, filozofii i historii idei m.in. o Maurassie. Zmarł w 1977 roku.

Dramatyczna scena rozegrała się w katedrze Notre Dame 21 maja 2013 roku: po godzinie 14 do – pełnej wiernych i turystów – świątyni, wszedł prawicowy aktywista (działał politycznie do końca lat 60.), historyk i eseista Dominique Venner (ur.1935). Na głównym ołtarzu katedry zostawił list, po czym strzelił sobie w usta. W pozostawionym przesłaniu napisał, że słowa muszą być potwierdzone przez czyny. Poświęcając życie, chce „przebudzić uśpione sumienia” ludzi i „wyrwać Francuzów z letargu, w którym pozostają”. Swoją samobójczą śmiercią Venner pragnął zaprotestować przeciwko polityce władz, popierających masową imigrację i islamizację Francji: „Protestuję przeciwko duchowym truciznom i dążeniom do zniszczenia podpór naszej tożsamości w tym rodziny, fundamentu naszej, liczącej wiele tysiącleci, cywilizacji. Broniąc tożsamości wszystkich pozostających w swych ojczyznach ludów, nie zgadzam się na zbrodnicze wypieranie naszego ludu z jego siedziby”.

W niecałe 24 godziny po śmierci Vennera członkini grupy Femen zainscenizowała samobójstwo w katedrze Notre Dame, parodiując i wyszydzając samobójstwo Vennera. Feministyczna aktywistka pozowała do zdjęć z pistoletem w ustach (o farsowym „happeningu” zostali wcześniej uprzedzeni dziennikarze z Francuskiej Agencji Prasowej), na jej nagim torsie widniało, wypisane czarnymi literami, hasło: „Niechaj faszyzm spoczywa w piekle”. Femen przyjął odpowiedzialność za protest (przeciwko protestowi Vennera) ogłaszając na Facebooku: „Femen wzywa do uśmiercenia faszyzmu dokładnie w tym samym miejscu, w którym skrajnie prawicowy aktywista Dominique Venner popełnił samobójstwo wczoraj po południu”. Inna Szewczenko oznajmiła, że w prześmiewczym happeningu wystąpiła Francuzka imieniem Marguerite: „jej przesłanie adresowane jest do wszystkich popierających faszyzm i tych wyrażających sympatię do skrajnie prawicowego radykała, który zabił się w Notre Dame – chodzi zwłaszcza Marine Le Pen”. Francuski Femen nazwał swoją aktywistkę Marguerite „femeńskim aniołem śmierci”. Grupa wezwała wszystkich europejskich „nazistów”, aby wzięli przykład z ultraprawicowego Dominika Venner i „natychmiast popełnili samobójstwo w imię swoich przekonań, usuwając się tym samym z europejskiej sceny politycznej”. „Pośpieszcie się, nie ma zbyt wiele miejsca na ołtarzu w Notre-Dame”, zaapelowały do „nazistów” Femenki.

Nie ulega wątpliwości, że ich akcja zyskałaby na rozgłosie, gdyby Marguerite naprawdę zastrzeliła się w proteście przeciwko „pełzającej faszyzacji kraju”, przypieczętowując, tak jak Venner, śmiercią wierność przekonaniom a tak wyszła jedynie tania farsa. Już prawie 70 lat temu zauważył Michel Mourre, że bluźnierstwo mogło mieć jeszcze sens w czasach Nietzschego, obecnie jest jedynie „krzykiem szaleństwa i czymś przejmująco smutnym”. Femenki i inni współcześni „bluźniercy” i „świętokradcy” zdają się tego nie dostrzegać – ach, te biedne, szalone, ponure klauny i klaunice.

* * *

Pod koniec marca 1945 roku Niemcy przewieźli koleją grupę ok. 600 robotników przymusowych, przede wszystkim obywateli węgierskich narodowości żydowskiej z KÅ‘szeg do Burgu. Mieli oni pracować przy umocnieniach tzw. Wału Południowo-Wschodniego (Südostwall), około 200 z nich, którzy z powodu chorób lub wycieńczenia nie mogli pracować, przetransportowano do leżącej tuż nad granicą austriacko-węgierską, liczącej 3,5 tysiąca mieszkańców miejscowości Rechnitz, gdzie w nocy z 24 na 25 marca zostali rozstrzelani przez miejscowych funkcjonariuszy partii i SS, a następnie ich ciała pogrzebano na terenie Rechnitz, które dzień później zajęły oddziały Armii Czerwonej.

Historię tę opisał Sacha Batthyány w książce A co ja mam z tym wspólnego? Zbrodnia popełniona w marcu 1945 roku. Dzieje mojej rodziny (przeł. Emilia Bielicka, Czytelnik, Warszawa 2017; wyd. niemieckie ukazało się rok wcześniej). Zajął się on tą sprawą, ponieważ o pośredni udział w masakrze oskarżono też jego cioteczną babkę, córkę Heinricha Thyssena, Margaretę von Batthyány (z domu Thyssen-Bornemisza). Przez kilka lat prowadził dziennikarskie śledztwo, którego owocem była wzmiankowana książka. Pisze w niej : „Przy wjeździe do wsi, gdzie prawdopodobnie została dokonana zbrodnia, stoi dzisiaj pomnik, wokół którego mieszkańcy śpiewają i modlą się. O tej zbrodni nie wolno zapomnieć – powtórzono to i tym razem. Stałem na uboczu – nikogo tu nie znałem – i rozglądałem się dokoła: słońce świeciło, kwitły mlecze, sięgająca kostek trawa była jeszcze lekko wilgotna, a gdzieś pod nią znajdowało się sto osiemdziesiąt czaszek. Mimo wieloletnich poszukiwań tego masowego grobu do dziś nie udało się odnaleźć”.

W kwietniu 1945 roku rosyjska komendantura podjęła punktowe poszukiwania ciał ofiar, ale ich nie odnaleziono. W 1948 władze austriackie prowadziły śledztwo w sprawie masakry, jednak nie udało się ustalić miejsca pogrzebania ofiar. W połowie lat 60. bezskuteczne poszukiwania prowadziło austriackie MSW. Jesienią 1969 roku Volksbund Deutscher Kriegsgräberfürsorge, poszukujący w tamtej okolicy miejsc pogrzebania żołnierzy niemieckich, zajął się również poszukiwaniem masowego grobu . W marcu 1970 roku natrafiono na mogiłę ze szczątkami 18 osób, dokonano ich ekshumacji i przekazano gminie żydowskiej w Grazu – zostały pochowane na cmentarzu żydowskim. Jeśli założyć, że ofiary należały do grupy rozstrzelanych (przyczyn śmierci nie podano), to powinna gdzieś w pobliżu znajdować się masowa mogiła (lub kilka mogił) ze szczątkami 160-200 osób. Istnieją dwa odręczne szkice sporządzone przez mieszkańców Rechnitz, z zaznaczonymi miejscami pogrzebania ofiar, ale tam ich nie znaleziono.

Poszukiwania prowadzono wiosną 1988, potem jesienią tego samego roku; kolejne poszukiwania prowadzono w latach: 1990, 1991, 1992, 1993, 1995, 1996, 2001, 2006, 2011, 2017, 2018, 2019 – bezskutecznie. Od połowy lat 90. zeszłego wieku poszukiwania prowadziły m.in. zespoły specjalistów z Instytutu Prehistorii i Historii Starożytnej Uniwersytetu Wiedeńskiego, z Instytutu Geografii i Badań Regionalnych i Wydziału Kartografii i Informacji Geograficznej, Laboratorium Fizjogeograficznego i Geografii Fizycznej Uniwersytetu Wiedeńskiego – prace naukowców nadzorowało MSW. W 2017 roku odkryto 5000 metrów kwadratowych terenu – bez rezultatu, w 2018 roku trzydniowe poszukiwania z użyciem wykrywaczy metalu (przy udziale Urzędu ds. Uzbrojenia i Techniki Zbrojeniowej armii austriackiej) zakończyły się minimalnym sukcesem – znaleziono tylko niewielką ilość naboi i łusek

W trakcie prac poszukiwawczych zbadano wszystkie „podejrzane” miejsca, przeprowadzono szczegółowe badania powierzchniowe, zrobiono wiele próbnych odwiertów archeologicznych, prowadzono – na niewielkim w sumie terenie – intensywne prace archeologiczne z użyciem najnowocześniejszych metod i technik poszukiwawczych stosowanych w geologii, geodezji, kartografii i archeologii, z użyciem kosztownego oprogramowania komputerowego do odwzorowywania terenu z najwyższą możliwą rozdzielczością, pozwalającą wykryć wszelkie terenowe anomalie, nietypowe cechy, niehomogeniczność gruntu etc.

Wspomnijmy tu, że stosowana w archeologii i geologii metoda fotografowania terenu z powietrza bardzo ułatwia odnalezienie masowych grobów. Dzięki niej można odkryć fundamenty dawno zapomnianych budowli, ukryte pod ziemią ruiny kościołów, cmentarze zaorane przed tysiącem lat, zatopione porty z czasów antycznych. W czasie wojny w Wietnamie i po jej zakończeniu dzięki zdjęciom lotniczym można było zlokalizować, np. po układzie roślinności w różnych porach roku, miejsca upadku strąconych samolotów i groby żołnierzy.

Naukowcy z Uniwersytetu Wiedeńskiego stworzyli specjalny multimedialny system informatyczny, pozwalający zawęzić obszar poszukiwań; stworzono bank danych, w którym zgromadzono ogromną ilość informacji, szkice, mapy, zdjęcia lotnicze i satelitarne dane ze wszystkich odwiertów archeologicznych, wyniki badań powierzchniowych, wykopaliskowych, georadarowych, geooporowych, relacje świadków- wszystkie warstwy informacji uporządkowano tematycznie i kartograficznie, nałożono na siebie, ulokowano przestrzennie i zwizualizowano, odtwarzając całą krajobrazową topografię terenu . Wszystkie te wysiłki okazały się daremne. Nie pomogło użycie psów przeszkolonych do wykrywania ludzkich zwłok, wprawdzie znalazły one kości, ale zwierzęce. Każdego roku przybywają do Rechnitz różdżkarze, którzy biegają po polach i donoszą potem o osobliwych drganiach różdżki. Są ludzie, którzy kawał życia poświęcili na poszukiwanie masowego grobu np. Gerhard Entfellner, historyk-amator z Salzburga przez dwadzieścia lat go daremnie poszukiwał, w tym celu na kilka lat zamieszkał nawet w Rechnitz. Prywatna osoba ufundowała nagrodę pieniężną dla mieszkańca Rechnitz, który poda jakieś informacje o lokalizacji masowego grobu, jednak dotychczas nikogo nie skusiła – mieszkańcy milczą jak, nomen omen, grób

Masakra stała się przedmiotem filmów dokumentalnych i fabularnych, reportaży sztuk teatralnych. Para austriackich filmowców Margareta Heinrich i Eduard Erne towarzyszyła kilka lat poszukiwaniom masowej mogiły w Rechnitz, prowadziła ponadto własne śledztwo, badała akta sprawy, rozmawiała z mieszkańcami. Na tej podstawie powstał półtoragodzinny film dokumentalny Totschweigen (1994), który posłużył Elfriede Jelinek jako kanwa sztuki Rechnitz (Anioł Zagłady) .

W Polsce co jakiś czas powraca kwestia pełnej ekshumacji szczątków ofiar masakry w Jedwabnem: jedni uważają, że należy ją przeprowadzić, inni, że nie. Jednak to nic, w porównaniu z sytuacją w Rechnitz – tam, nawet gdyby chciano ekshumację przeprowadzić, to nie byłoby to możliwe, ponieważ, mimo usilnych, trwających od 70 lat poszukiwań, ciągle nie wiadomo, w którym miejscu kopać.

* * *

Antoni Kępiński twierdził, że w Polsce dominują dwa typy nerwicy: szlachecka histeria i chłopska neurastenia. To by wyjaśniało wiele zjawisk i zachowań obecnych w naszym życiu politycznym, medialnym i kulturalnym.

* * *

Swego czasu Gabriele Behler (z d. Winkel) długoletnia polityk SPD, poseł do parlamentu krajowego, będąc ministrem oświaty Północnej Nadrenii-Westfalii, zainicjowała kampanię na rzecz zniesienia koedukacji w szkołach. Jej zdaniem klasy mieszane nie sprzyjają właściwemu rozwojowi intelektualnemu dziewcząt, co w konsekwencji prowadzi do tego, że zbyt mało z nich zostaje później inżynierami i fizykami (czy raczej inżynierkami i fizyczkami). Według Gabriele Behler godna przemyślenia jest również idea czysto kobiecych uniwersytetów. Argumentację, której nie można odmówić słuszności, należy jednak uzupełnić: „klasy mieszane nie sprzyjają właściwemu rozwojowi intelektualnemu chłopców, co w konsekwencji prowadzi do tego, że zbyt mało z nich zostaje później inżynierami i fizykami”. Tak czy inaczej, niezależnie od intencji pomysłodawczyni postulat zniesienia koedukacji, jest bardzo rozsądny. Od jego realizacji należałoby zacząć kolejną, tym razem rzeczywistą, „reformę oświaty” w Polsce. No i zamiast „wdrażać reformą Gowina”, która niczego zmienić nie może, chyba że na gorsze, trzeba powołać do życia czysto kobiece i czysto męskie uniwersytety. Naśladujmy dobre pomysły, nawet gdy pochodzą od socjaldemokratów.

* * *

Wynotowane z Prywatnych obowiązków Czesława Miłosza (według wydania Pojezierze, Olsztyn 1990):

 Podtrzymywanie pamięci za wszelka cenę, tak żeby odległe wypadki były ciągle żywe, jakby zdarzyły się wczoraj, może łatwo prowadzić do czegoś w rodzaju zbiorowej psychozy.

Szkolarze odkryli, czego z autentycznej biografii starego człowieka Sienkiewicz nie użył. Pierwowzór [ bohatera Latarnika – TG] nie dlatego szukał posady na bezludnej wysepce, że był „znużony życiem”, dlatego po prostu, że, jak mu się zdawało, ścigały go wszędzie, po kilku kontynentach łapsy carskiej policji, przeważnie jego zacni z pozoru rodacy. Mania prześladowcza zmusiła go do zerwania stosunków z ludźmi, bo nikogo nie był już pewien. Więc paranoik.

Jest to zbiór [Julian Krzyżanowski Polish Romantic Literature – TG] wszystkich banałów mających utwierdzać po wieczne czasy obraz la Pologne martyre. Książka ta wzbudza w czytelnikach uczucia krwiożercze, jak świadczą jej egzemplarze w bibliotece w Berkeley, z napisami po angielsku na marginesach: „Dobrze im tak!”, „Bili ich za mało!”, „Karły udające olbrzymów!” itd. Gdyż założenie polskich profesorów, że wystarczy zawiadomić świat o szlachetności polskiej duszy, aby wyzwolić utajoną miłość, jest błędne. Ród ludzki nie ceni porażki. Wyzwala ona raczej popędy sadystyczne.

Plotka głosiła, że w apartamencie [Marii] Dąbrowskiej w WC zamiast papieru toaletowego, dla oszczędności, wiszą pocięte protokoły masońskiej loży.

Czy o bezpłodności, także artystycznej, różnych literackich „zjawisk” nie przesądził długotrwały podział na kawiarnię i parafialny bush?

               * * *

Przeszukując stare wycinki prasowe natknąłem się na artykuł, którego jeden z śródtytułów brzmiał „Gomułka jako gospodarz Polski”. Z artykułu dowiadujemy się, że w 1989 roku pociągi jeździły szybciej niż dziś, elektrownie produkowały więcej prądu niż dziś. Ówczesny projekt modernizacyjny był moralnie nie do zaakceptowania, ale „miał realne sukcesy”. Zawdzięczamy wiele Władysławowi Gomułce: „to w ramach inwestycji rozpoczętych w latach 60. a dokończonych za Gierka, wybudowano większość działających dziś elektrowni. To za Gomułki wybudowano rafinerię w Płocku, która oprócz paliwa dostarczyła asfaltu na dziesiątki kilometrów dróg. To za Gomułki odkryto złoża miedzi w okolicy Legnicy i zdecydowano o budowie KGHM. To za Gomułki i Gierka zbudowano infrastrukturę kolejową, która od 25 lat niszczeje, a dziś się rozpada”. Czy to napisał jakiś nostalgik PRL-u? Dawny działacz PZPR? Otóż nie, słowa te napisał Jan Filip Staniłko, niegdyś zastępca redaktora naczelnego dwumiesięcznika „Arcana”, jeden z organizatorów Kongresu „Polska Wielki Projekt”, były prezes Instytutu Studiów Przemysłowych, obecnie dyrektor Departamentu Innowacji w Ministerstwie Przedsiębiorczości i Technologii a jego artykuł „Polski dylemat zacofania” ukazał się nie w dzienniku „Trybuna” czy tygodniku „Przegląd”, lecz w organie centroprawicy, tygodniku „W sieci” (2014 nr 6).

* * *

W swojej książce Rzeczpospolita zwycięska. Alternatywna historia Polski (Znak, Kraków 2013) Ziemowit Szczerek tworzy alternatywną historię II RP po zwycięskiej wojnie z Niemcami. Pozwalam sobie podrzucić autorowi Siódemki inny pomysł: II RP przegrywa wojnę a jej ostatecznym rezultatem jest zajęcie Polski przez Związek Sowiecki a następnie osadzenie w Warszawie polskich komunistów, jednak bez dokonywania zmian terytorialnych tzn. nowe państwo Związek Rzeczpospolitych Ludowych pokrywa się terytorialnie z dawną II RP, rozszerzoną ewentualnie o przyłączone Prusy Wschodnie; wielonarodowy ZRL staje się pewnego rodzaju odpowiednikiem Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, w którego skład wchodzą Polska Rzeczpospolita Ludowa (my jako najliczniejszy naród bylibyśmy odpowiednikiem Rosjan w Rosji Sowieckiej), Litewska Rzeczpospolita Ludowa, Białoruska Rzeczpospolita Ludowa, Ukraińska, Rzeczpospolita Ludowa, Niemiecka Rzeczpospolita Ludowa i Żydowska Rzeczpospolita Ludowa. Ta wersja historii byłaby wyzwaniem i polem do popisu dla takiego obdarzonego wyobraźnią historyczną i polityczną pisarza jak Szczerek.

Tomasz Gabiś

Źródło: „Opcja na prawo”, 2019 nr 2.

Za: Tomasz Gabiś blog (10.15.19) | http://www.tomaszgabis.pl/2019/10/15/o-pierwszych-demokratycznych-wyborach-powstanczej-karcie-boleslawa-piaseckiego-rozmowie-martina-heideggera-z-adolfem-hitlerem-oraz-innych-osobach-i-sprawach/