W koszmarnych czasach pierwszej komuny niekiedy przesłuchiwali mnie funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa – jako że prowadziłem tak zwaną „działalność antysocjalistyczną”. Nawiasem mówiąc, kiedy w maju 1982 roku zostałem internowany w Białołęce pod tym właśnie zarzutem, napisałem do generała Kiszczaka, że to jakieś nieporozumienie. Lenin, którego autorytetu ani kompetencji w tej sprawie nikt chyba nie ośmieli się podważać, zdefiniował socjalizm jako „władzę radziecką, plus elektryfikację całego kraju”. Tymczasem ja nigdy nie byłem przeciwny elektryfikacji, zwłaszcza „całego kraju”, a po drugie generał Jaruzelski z naciskiem wielokrotnie podkreślał, że stan wojenny nastał w wyniku jego „suwerennej decyzji” , a nie zarządzenia „władzy radzieckiej”, z którą Polska jest tylko związana międzypaństwowym sojuszem, zatem u nas żadnej „władzy radzieckiej” nie ma. Oczywiście głuche milczenie było mi odpowiedzią, co nauczyło mnie, by nie zwracać się do władz z żadnymi petycjami, czy podaniami. Wracając tedy do przesłuchań, to podczas jednego z nich funkcjonariusz SB tłumaczył mi bezsens utrzymywania tak zwanej „tajemnicy korespondencji”. Jeśli – powiadał – autor listu nie napisał w nim nic przeciwko socjalizmowi, to nie ma żadnego powodu, by obawiać się naruszenia tajemnicy korespondencji. Jeśli natomiast coś w swoim liście przeciwko socjalizmowi nabazgrał, to w takim przypadku naruszenie tajemnicy korespondencji jest obowiązkiem socjalistycznego państwa. Tak czy owak zatem tajemnica korespondencji jest niepotrzebna.
Trudno temu rozumowaniu odmówić logiki, więc tym bardziej zaskakuje fakt, że PRL ratyfikowała Międzynarodowe Pakty Praw Człowieka, to znaczy – Międzynarodowy Pakt Praw Obywatelskich i Politycznych (1977 rok), w którym zobowiązała się m.in. do przestrzegania ochrony życia prywatnego swoich obywateli, a więc również – tajemnicy korespondencji. Tymczasem funkcjonariusze SB najwyraźniej nie przyjmowali tego do wiadomości, podobnie jak i PZPR, która deklarowała, że „socjalizmu” będzie bronić „jak niepodległości”. Nawiasem mówiąc, Pakt ten, mimo ratyfikacji” nie został ogłoszony w „Dzienniku Ustaw”, a więc niby obowiązywał, ale tak naprawdę nie obowiązywał i z tego właśnie powodu Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela, w jakim w latach 70-tych uczestniczyłem, domagał się ogłoszenia tekstu tej konwencji w „Dzienniku Ustaw”, żeby można się było na nią powoływać. Warto podkreślić, że sformułowania Paktu były bardzo patetyczne, ale właśnie dlatego mało realistyczne. Na przykład art. 12, stanowiący, że każdy ma prawo opuścić jakikolwiek kraj, włączając w to swój własny. Ileż charakterów zostało złamanych z powodu pragnienia uzyskania paszportu, żeby na przykład przyczyniać się do rozwoju nauki? Z kolei art. 14 stanowi, podobnie jak i przepis konstytucji z 1997 roku, że „każdy” ma prawo do rozpatrzenia sprawy przez „niezależny i bezstronny sąd”, podczas gdy istnieją podstawy do podejrzeń, że środowisko sędziowskie przeżarte jest agenturą, co oczywiście wyklucza jakąkolwiek „niezależność i bezstronność” – że o korupcji już nawet nie wspomnę. Art. 17 wspomina właśnie o ochronie „tajemnicy korespondencji”. Ale najzabawniejszy, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, gdy przybywa ormowców politycznej poprawności, domagających się represjonowania winnych „mowy nienawiści”, a więc opinii, które im się nie podobają – jest art. 26, zakazujący wszelkiej dyskryminacji ze względu m.in. na „poglądy” nie tylko „polityczne”, ale również „inne” – to znaczy – wszelkie inne. Wspominam o tym wszystkim dlatego, by pokazać, że zdemoralizowane rządy, przyzwyczajone, a nawet wytrenowane do bezwstydnych i publicznych kłamstw, zwłaszcza podczas kampanii wyborczych, podpiszą każde takie patetyczne zobowiązanie, ale wcale nie zamierzają go przestrzegać. Najwyżej będą unikały ostentacji, dzięki czemu obywatele, czyli „suwerenowie” pozostają w błogim przekonaniu, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.
Trzech szpiegów
Przed kilkoma laty molestowałem znajomego wojskowego, o którym wiem, że zajmował się m.in. technikami inwigilacji, by uchylił mi rąbka tajemnicy w tej dziedzinie. Wzbraniał się na wszelkie sposoby, a na koniec, bym się od niego odczepił, powiedział mi tak: jeśli masz w domu telewizor, komputer i telefon komórkowy, to masz trzech szpiegów. Okazuje się, że po upadku komunizmu, jaki pani Joanna Szczepkowska zaobserwowała 4 czerwca 1989 roku, sposoby inwigilowania „suwerenów” bardzo się udoskonaliły. Jeszcze w latach 60-tych SB musiała mozolnie instalować podsłuchy i podglądy w konstancińskiej willi członka Rady Państwa i posła na Sejm Jerzego Zawieyskiego, który tak naprawdę nazywał się Feintuch, by sporządzać beznamiętne sprawozdania z sodomickich orgii, do których ten zawodowy katolik, PRL-owskie wcielenie feldkurata Ottona Katza z „Przygód dobrego wojaka Swejka”, miał prawdziwą zapamiętałość i na przykład rejestrować scenę, kiedy sodomickie towarzystwo, w dobrym chmielu i na golasa, śpiewa po łacinie „Te Deum Laudamus”, jako, że tego dnia w imprezie przeważały osoby duchowne. Teraz nie byłoby to potrzebne, bo telewizor jest w każdym domu, komputer – w większości, a telefon komórkowy ma prawie każdy i to coraz bardziej uniwersalny – chociaż ta uniwersalność działa w obydwie strony. Cóż tedy począć z takim nawałem informacji? Analizowanie ich wszystkich przekraczałoby możliwości umysłu ludzkiego, a nawet Zbója Gębona z „Bajki o trzech maszynach opowiadających króla Genialona” – zatem skorzystano tu ze sztucznej inteligencji, która dokonuje wstępnej selekcji podejrzanych treści, a dopiero potem zabierają się za to pierwszorzędni fachowcy. Na przykład na podstawie ustawy „prawo telekomunikacyjne” operatorzy telefonii komórkowej muszą rejestrować rozmowy, utrwalać je na nośnikach elektronicznych, które muszą być przechowywane w kancelarii tajnej, gdzie trzeba zatrudniać pracownika mającego certyfikat dostępu do informacji niejawnych, vulgo ubowca i dostarczać je na każde żądanie tej czy innej bezpieczniackiej watahy.
Od tej zgryzoty nie są wolne nawet głowy koronowane, bo Nasz Najważniejszy Sojusznik nieustannie podsłuchuje co gadają i podgląda, co robią za pomocą systemu „Echelon”, którego oczywiście „nie ma” – podobnie jak izraelskiej broni jądrowej, czy Wojskowych Służb Informacyjnych w naszym nieszczęśliwym kraju.
Pegasus
Ale to są techniki przestarzałe, jeszcze z lat 90-tych, podobnie jak w Muzeum Szpiegów w Waszyngtonie można obejrzeć sobie rozmaite urządzenia, ale pochodzące z lat 70-tych. Ponieważ poza sporadycznymi protestami, jakie podniosły niektóre głosy koronowane, żadnego sprzeciwu wobec tej inwigilacji nie było, to nieubłagany postęp zaowocował coraz to nowymi technologiami, które w miarę udoskonalania, stają się coraz tańsze, w każdym razie na tyle, że może sobie na nie pozwolić nawet kraj tak nieszczęśliwy, jak nasz. Toteż w ramach przedwyborczego podsrywania się nawzajem, do wiadomości publicznej przeciekła informacja o systemie „Pegasus”, jaką zafundowało sobie Centralne Biuro Antykorupcyjne. Jest to platforma, przy pomocy której można spenetrować wszystko, co się znajduje na każdym smartfonie. Podobno ten system jest bardzo trudny do wykrycia, bo gdy tylko zauważy, że jest obserwowany, to natychmiast się wyłącza. Jednak stacja telewizyjna, którą podejrzewam, że została założona przy pomocy pieniędzy ukradzionych z Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, jakoś to wszystko spenetrowała, a nawet podała wysokość kwot, jakie CBA za tego „Pegasusa” zapłaciło. Podobno było to 25 mln złotych, a 8 milionów kosztowało jego wdrożenie do tak zwanej „służby” – a fakturę wystawiła „młoda polska forma informatyczna”, która pośredniczyła między CBA, a zagranicznym sprzedawcą. Ciekawe, co poza pieniędzmi ma z tego ten cały „zagraniczny sprzedawca” z Izraela – bo przecież nie wszystko musiał „młodej polskiej firmie informatycznej” przekazać, czy powiedzieć. W każdym razie TVN o tym już nie wspomina, być może dlatego, że została niedawno kupiona przez Discovery Communications, zarządzane przez pana Dawida Zaslawa z pierwszorzędnymi korzeniami. Czy to już inwestycja przygotowująca CBA do kolaboracji ze spodziewanymi rychło żydowskimi okupantami naszego nieszczęśliwego kraju, czy tylko próba rozszerzenia swego biurowego imperium – to się wkrótce okaże, chociaż niekoniecznie, bo takie sprawy – jeśli już nie kończą się wesołym oberkiem – to są przytłumiane surdyną natychmiast, jak tylko spełnią przedwyborcze zadanie podsrywania. Do wyborów mamy jeszcze prawie miesiąc, więc może by tak pan Mariusz Kamiński, który podobno nie tylko „koordynuje” działalność bezpieczniackich watah, ale w ogóle, jako minister spraw wewnętrznych, głęboko tkwi w służbie bezpieczeństwa, uchyliłby rąbka tajemnicy, o ile oczywiście nie przeszkodzi mu w tym jakaś nirwana.
Na koniec przypomnę, że od początku byłem przeciwny utworzeniu CBA, wskazując na oczywisty konflikt interesów między funkcjonariuszami tej bezpieczniackiej watahy, a interesem społecznym. W interesie społecznym leży bowiem, by korupcja, z którą ma „walczyć” CBA jak najszybciej zniknęła z życia publicznego, a przynajmniej została ograniczona. W interesie CBA leży co innego. Ponieważ jedyną racją jego istnienia jest korupcja, to CBA musi dbać, by nie tylko nie zniknęła z życia publicznego, ale nawet nie została ograniczona, dzięki czemu nie tylko wszyscy funkcjonariusze będą tam pracowali aż do emerytury, ale w ramach dziedziczenia pozycji społecznej, przekażą te posady swoim dzieciom, a one – swoim. Po drugie – korupcja jest następstwem okazji, jakie pojawiają się na styku sektora publicznego z prywatnym. Źeby tedy zlikwidować, czy przynajmniej ograniczyć korupcję, trzeba zacząć od likwidowania okazji – czemu służy odpowiednie i systematyczne zmniejszanie sektora publicznego. Jednak ekipa „dobrej zmiany” jeszcze za poprzedniej kadencji postawiła na podsłuchiwanie, podglądanie i prowokowanie obywateli, więc wreszcie stało się to, co w tej sytuacji stać się musiało.
Stanisław Michalkiewicz
Artykuł • tygodnik „Najwyższy Czas!” • 24 września 2019
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.