Aktualizacja strony została wstrzymana

Wchodzimy w czas amoku – Stanisław Michalkiewicz

Okres amoku, w jaki za sprawą partii politycznych głównego nurtu popada spora część społeczeństwa, właśnie się w naszym nieszczęśliwym kraju rozpoczął w związku z wyborami do Parlamentu Europejskiego. Ten cały Parlament jest takim demokratycznym kwiatkiem do kooptacyjnego kożucha – bo w Unii Europejskiej, która stręczy oduraczonym i bez tego europejskim narodom demokrację – demokracja jest dozowana nader oszczędnie. Ponieważ jednak cynicy, nawet jeśli nie wierzą we własną propagandę, to jednak taką wiarę udają, to właśnie dlatego w Unii Europejskiej mamy Parlament. Nawiasem mówiąc, przykładem osoby, która absolutnie nie wierząc we własną propagandę, robiła wszystko, by stworzyć wrażenie, że nie tylko w nią wierzy, ale się nią przejmuje, była rosyjska imperatorowa Katarzyna II. Z pochodzenia Niemka ze Szczecina, w którym jej ojciec był dowódcą jakiegoś zakazanego pułku, została sprowadzona do Petersburga w charakterze narzeczonej cesarzewicza Piotra III, wariata w sensie medycznym, którego znosiła gwoli objęcia rosyjskiego tronu – oczywiście do czasu. Mimo, że jako „wolterianka” w żadnego Boga nie wierzyła, to natychmiast przeszła na prawosławie, ostentacyjnie wypełniając wszystkie przepisy swojej nowej religii, dzięki czemu prawosławne duchowieństwo stało się jej najwierniejszą agenturą. Potem kazała swego męża-półgłówka zamordować i odtąd już dla zdrowia i rozrywki korzystała z kochanków, rozmaitego zresztą sortu, co dało pruskiemu królowi Fryderykowi II okazję do sarkastycznej uwagi. Kiedy Katarzyna zapragnęła rozciągnąć swoją władzę również na Zatokę Złotego Rogu, by w ten sposób kontrolować Bosfor, powiedział podobno, że „już jej rogi huzarskie nie wystarczają”.

Czy nasi Umiłowani Przywódcy wierzą we własną propagandę? Mam nadzieję, że nie, że aż tacy głupi nie są, chociaż energicznie zachęcają do takiej wiary innych. Na przykład były minister obrony, spuszczony przez Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego z wodą w ramach „głębokiej rekonstrukcji rządu”, apelował do mojej uczciwości, w imię której powinienem uwierzyć, że interes Prawa i Sprawiedliwości jest identyczny z interesem Polski. Mam nadzieję, że Antoni Macierewicz – bo o nim mowa – sam w takie brednie nie wierzy, ale rozumiem, że zachęcanie do takiej wiary innych jest całkiem racjonalne, jako rodzaj moralnego szantażu.

Wracając do Parlamentu Europejskiego, to Polsce przydzielono tam około 50 mandatów, które są niezwykle lukratywnymi synekurami. Wbrew bowiem swojej nazwie, Parlament Europejski nie jest parlamentem w tradycyjnym sensie tego słowa, bo tylko przyklepuje decyzje Rady Unii Europejskiej, która jest głównym ośrodkiem władzy ustawodawczej UE oraz dyrektywy Komisji Europejskiej, która jest organem władzy wykonawczej UE. Nie muszę dodawać, że ani jeden, ani drugi organ posiadający rzeczywistą władzę nie pochodzi z powszechnego głosowania, tylko rekrytowany jest metodą kooptacji. Parlament Europejski zaś, ma legitymację demokratyczną, ale nie ma żadnej realnej władzy – uważam, że właśnie dlatego. Jeszcze tego brakowało, żeby IV Rzeszą rządziła ulica, albo jacyś prowincjusze, z dajmy na to, Psiej Wólki. Toteż parlamentarzyści europejscy mają prawo do wygłaszania dwuminutowych gniewnych przemówień. Mogą gromko zawołać: „Precz!” i „Niech żyje!” – a w środku wyjaśnić własnymi słowami, o co chodzi. Oprócz tego mogą uchwalać rezolucje, na przykład przeciwko trzęsieniom ziemi lub lodowcom, z czego podobnież chętnie korzystają. Najzabawniejsze zaś jest to, że parlamentarzyści europejscy mogą się łączyć w grupki („najpierw jest tak: tworzą się grupki, tutaj Tuwimy, tam Kadłubki, tu nacje te, tu te”) nie według przynależności państwowej, a więc nie według „nacji”, tylko według poglądów. Nie byłoby to może dziwne, gdyby nie okoliczność, że większość członków Parlamentu Europejskiego żadnych poglądów nie ma – bo gdyby było inaczej, to nigdy by się tam nie dostali. Owszem, są nieliczne wyjątki, ale one tylko potwierdzają regułę, że w demokracji politycznej poglądy raczej przeszkadzają. Zresztą, do tego, żeby mieć poglądy, potrzeba pewnego poziomu umysłowego, a z tym nie jest u naszych Umiłowanych Przywódców najlepiej. Jeśli nawet są inteligentni, a nie tylko sprytni, to starannie to ukrywają, zgodnie z dyrektywą rosyjskiego imperatora Piotra Wielkiego, który zalecał, by podwładny w obliczu przełożonego przybierał wygląd „lichy i durnowaty”, żeby swoją inteligencją przełożonego nie „peszył”. Za te wszystkie – co tu ukrywać – upokorzenia i gimnastyki – parlamentarzyści europejscy są hojnie wynagradzani. Z tego powodu partie establishmentu, czyli – jak się teraz mówi – „systemowe”, co to rozparły się w centrum politycznej sceny – traktują PE jako rodzaj politycznej emerytury – o czym świadczą listy wysuniętych przez nie kandydatów. Na tych listach są tzw. „byli ludzie”, którzy albo już się opatrzyli opinii publicznej, albo udowodnili swoją nieprzydatność do niczego innego, albo wreszcie – którzy pragną schronić się za murami immunitetu poselskiego przed kryminałem. Inaczej jest w przypadku ugrupowań, które na tę scenę próbuj się wedrzeć. Dla nich jest to ważny test popularności i dlatego starają się wysuwać na pierwsze miejsca list wyborczych najlepszych ludzi, jakich mają. Z tego powodu wydaje mi się, że właśnie oni zasługują na poparcie, a nie ci, którzy za wielkie pieniądze puszczaliby w europejskie fotele swoje „złote myśli”.

Tedy wchodzimy w etap amoku, czego ilustracją były przedwyborcze konwencje partyjne. Zacznę od partii rządzącej, której lider, Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński podał ton, do którego trzeba się dostroić, nawijając o Unii Europejskiej i w ogóle – Europie. Dał mianowicie wyraz swojej miłości, a nawet zapamiętałości do „Europy” wmawiając swoim wyznawcom, że „przynależność do Unii Europejskiej jest wymogiem polskiego patriotyzmu”. Znaczy – kto ma wątpliwości, ten jest ruskim agentem – bo kto jest agentem niemieckim, ten żadnych wątpliwości co do przynależności Polski do Unii Europejskiej mieć nie może, to chyba jasne? Oczywiście pan prezes Kaczyński, który jest wirtuozem intrygi, co prawda z reguły potykającym się na końcu o własne nogi, niemniej jednak – opatrzył tę zasadę całym szeregiem uwarunkowań, że w Unii wszyscy muszą być „wolni”, „równi” i tak dalej. Niestety z traktatów, które tworzą Unię Europejską wynika coś całkiem innego. Po pierwsze, traktat z Maastricht, który wszedł w życie w 1993 roku, a więc na 10 lat przed referendum akcesyjnym w Polsce, zmienił formułę integracji europejskiej z konfederacji, to jest – związku państw, czyli sławnej „Europy Ojczyzn” – na federację, czyli państwo związkowe, w którym „ojczyzny” są już tylko częściami składowymi Eurokołchozu. Zatem głosując w referendum akcesyjnym w roku 2003 za Anschlussem, prezes Kaczyński doskonale wiedział, do czego Polskę wciąga i nawet – jako wirtuoz intrygi – chyba nawet przewidywał, czym to się musi skończyć. Podobnie musiał też wiedzieć, że traktat lizboński, który – zresztą do spółki z obozem zdrady i zaprzaństwa – w roku 2008 Polsce stręczył – amputuje naszemu krajowi ogromny kawał suwerenności, a może nawet całą suwerenność, a to m.in. z uwagi na ustanowioną tam tzw. „zasadę lojalnej współpracy” Stanowi ona, że państwa członkowskie muszą powstrzymać się przed każdym działaniem, które „mogłoby zaszkodzić urzeczywistnieniu celów Unii Europejskiej”. Przed każdym działaniem, które władze UE – a więc np. Komisja Europejska – uzna za sprzeczne z celami UE. Kiedy zatem Komisja Europejska zaczęła Polskę przywracać do pionu zaprojektowanego w Berlinie, prezes Kaczyński zaczął przebąkiwać, że traktat lizboński „zagraża niepodległości” Polski. Ale to przecież on wisiał na telefonie, doradzając swemu mniej rozgarniętemu bratu, który w Brukseli, do spółki z „Pulardą”, czyli panią minister spraw zagranicznych Anną Fotygą ten traktat „negocjował”, co ma tam nawijać swoim partnerom. W rezultacie pani Anna przyjechała do Polski z radosna wieścią, że wszystkie nasze interesy zostały zabezpieczone, bo ktoś na korytarzu, między toaletą a schodami, takich gwarancji naszemu nieszczęśliwemu krajowi udzielił. W tej sytuacji pan prezydent Lech Kaczyński już z całkowitym spokojem mógł ten „zagrażający niepodległości Polski” – jak się potem okazało – traktat ratyfikować. Domyślam się jednak, że na użytek konwencji, której celem jest wprowadzenie nie tyle może działaczy – bo ci mają własne rachuby i widoki – ale wyznawców PiS, a prezesa Kaczyńskiego w szczególności – w stan amoku, o tamtych sprawach nie można wspominać, podobnie, jak nie można wspominać o zagrożeniu Polski żydowską okupacją w następstwie zadośćuczynienia „roszczeniom” odnoszącym się do tzw. „własności bezdziedzicznej”.

Z kolei konwencja wyborcza Koalicji Europejskiej pod batutą pana Grzegorza Schetyny, przechwalała się, że to ta koalicja, skupiająca również weteranów „nierozerwalnego sojuszu ze Związkiem Radzieckim”, zapewni Polsce w Europie „godne miejsce”. Obiecał to osobiście poseł Andrzej Grzyb, więc właściwie mamy to jak w banku. Toteż w tej sytuacji pragnienie by do konstytucji wpisać nierozerwalną przynależność Polski do UE, jest hasłem Polskiego Stronnictwa Ludowego pod przewodnictwem pana Kosiniaka-Kamysza. Ten przypadek powinni dokładnie przebadać weterynarze, bo można nabrać podejrzeń, że łajdactwo może być dziedziczne. Generalnie konwencja Koalicji Europejskiej koncentrowała się jednak na konkurencyjnym Prawie i Sprawiedliwości, podkreślając, że „PiS” jest „silny w gębie, zwarty przy żłobie i gotowy do ucieczki”. Widać wyraźnie, że Koalicja Europejska może się spierać z PiS-em już tylko o różnicę łajdactwa i że w tym sporze raczej przegrywa, bo lider tej formacji, pan Grzegorz Schetyna, wcale nie musi przybierać wyglądu „lichego i durnowatego”, tylko zachowywać się normalnie.

Na konwencji „Wiosny”, którą podejrzewam, że jest kolejnym wynalazkiem starych kiejkutów po „Ruchu Palikota” i „Nowoczesnej”, kokietował swoich zwolenników pan Robert Biedroń, ostentacyjny sodomita. Pan Biedroń przypominał rozwrzeszczanego lokaja, który zrobił wrażenie na bohatersko zmagającej się z upływem czasu pani Barbarze Labudzie, co to w swoim czasie związała się z sektą „Antrovis”, podobno w nadziei, że dzięki niej przeteleportuje się na Wenus i tam dopiero będzie dokazywać z kosmitami. Myślę, że w bliskości pana Biedronia też może doznać rozmaitych dreszczyków, bez konieczności kłopotliwej teleportacji. Tyle przeżyć, tyle wrażeń – a przecież to dopiero początek amoku.

Stanisław Michalkiewicz

Felieton    Portal Informacyjny „Magna Polonia” (www.magnapolonia.org)    4 maja 2019

Za: michalkiewicz.pl | http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=4467

Skip to content