Od kilku lat 1 marca obchodzony jest w Polsce Dzień Źołnierzy Wyklętych. Nie tylko zresztą w Polsce, bo wiem, że uroczystości organizowane są i w Kanadzie i w Stanach Zjednoczonych i w Australii, gdzie w Penrose Park, w połowie drogi między Sydney i Canberrą, odbył się Bieg Źołnierzy Wyklętych i gdzie ku ich czci zasadzone zostały przed laty dęby pamięci. Tymczasem w żydowskiej gazecie dla Polaków, redagowanej przez potomka sowieckich kolaborantów przeczytałem, jak to „Obywatele RP” próbowali zablokować marsz ku czci tych Źołnierzy w Warszawie, a na fotografii zobaczyłem panią hrabinę Różę Thun und Handehoch, czy jakoś tak (nee Woźniakowską), która razem z „Obywatelami”, własnym wypielęgnowanym ciałem próbuje „zagradzać drogę faszyzmowi”.
„Źołnierze Wyklęci” wzięli się stąd, że komuna nie dała im żyć, zgodnie z sowiecką doktryną, w myśl której, każdemu podbitemu narodowi trzeba na początek odciąć głowę, poczynając od tzw. „zaczinszczików”, czyli osób mających naturalne cechy przywódcze. Ponieważ „Źołnierze Wyklęci” mieli niekiedy nawet pięcioletni staż partyzancki, więc jako pierwsi zostali przeznaczeni do eksterminacji. W tej eksterminacji znaczną rolę odegrali Żydzi, którzy na tamtym etapie gorliwie wysługiwali się Stalinowi w nadziei, że ten uczyni z nich w Polsce Herrenvolk. Właśnie jeden Czytelnik nadesłał mi skan dokumentu z 1949 roku – protokołu przesłuchania AK-owca Piotra Sołtysiaka przez oficera śledczego WUBP we Wrocławiu, podporucznika Henryka Zandberga. Ciekawe czy był to jakiś kuzyn pana Adriana Zandberga, który znowu próbuje tresować Polaków do komunizmu, podobnie jak pani Tamar Zandberg, która wcieliła się w postać polityka – ale izraelskiego. Żydzi bardzo niechętnie wracają pamięcią do kolaboracji ze Stalinem, bo jej przypominanie rozbija w puch haggadę, jakoby byli oni jedynie ofiarami prześladowań. Owszem – byli – ale pokazali też, że całkiem nieźle spisują się w roli wykonawców ludobójstwa i to jeszcze w okresie, gdy żadnych prześladowań jeszcze nie doznali. Oto w latach 30-tych, pomocnikami „krwawego karła” Mikołaja Jeżowa byli dwaj odescy Żydzi – Minajew-Cykanowski i Cesarski, którzy przygotowywali tzw. „albumy”, to znaczy – imienne listy Polaków przeznaczonych do eksterminacji w ramach tzw. „Operacji polskiej” NKWD. Spełniali oni mniej więcej tę samą rolę przy Stalinie, jak Adolf Eichmann przy Hitlerze. O ile jednak Eichmann zasłynął jako symbol zła, o tyle o Minajewie-Cykanowskim i Cesarskim – sza! – co wskazuje nie tylko na wybiórczość, ale i na siłę żydowskiej propagandy. Nie ma jednak najmniejszego powodu, by jej ulegać, bo obowiązkiem człowieka rozumnego jest dociekanie prawdy.
Toteż nic dziwnego, że w awangardzie walki z próbami upamiętnienia „Źołnierzy Wyklętych” Żydzi mają wyraźną nadreprezentację i śmiało mogą licytować się z kolejnym, bodaj już trzecim, pokoleniem ubeckich dynastii o pierwszeństwo. Po pierwsze – i jedni i drudzy pragną – niczym Pani, która zabiła Pana – by ich zbrodnię „wieczysta noc powlekła”, a po drugie – co wydaje się jeszcze ważniejsze – że wskrzeszanie pamięci o „Źołnierzach Wyklętych” otwiera im krwawiącą i ropiejącą ranę w sumieniu i to tym bardziej dotkliwą, im większych łajdactw dopuścili się ich przodkowie. To naturalne, że każdy kocha swoich rodziców, czy dziadków i chciałby ich świetlany obraz nie tylko zachować w pamięci, ale i przekazać następnemu pokoleniu swojej dynastii – ale prawda, w całej swojej straszliwej postaci pojawia się, niczym jakieś widmo, którego żadnymi zaklęciami przegonić się nie da.
Tymczasem dla Polaków, a zwłaszcza – dla polskich patriotów – „Źołnierze Wyklęci” dostarczają poczucia miary – do jakich granic należy i można dochować wierności Polsce Niepodległej. Jeśli nawet wierność ta została poniekąd wymuszona przez komunistyczne represje, to jednak była. Ślad tego odnajdujemy w piosence: „Niech na zawsze w piosence zostanie chwała Polski, partyzancka brać”, w której zakończenie charakteryzuje towarzyszącą tej wierności udrękę i nadzieję: „Święty Pieter ci bramę otworzy, spyta: skąd? – z partyzantki jam jest. Wejdziesz w ogród spokoju i zorzy, boś jest Polak i walczyłeś też.” W ogród spokoju i zorzy… Czyż to nie jest ostatnie marzenie człowieka zaszczutego, któremu odebrano już nadzieję na życie? Toteż z jednej strony nic dziwnego, że batalionom Obrony Terytorialnej nadane zostały imiona sławnych „Źołnierzy Wyklętych” – a z drugiej strony – że wszelkiej maści renegaci na każdą próbę upamiętnienia tych Źołnierzy dostają alergii, że aż potem wracze muszą przykładać im znieczulające kataplazmy i smarować maścią na szczury.
Co w tym towarzystwie robi hrabina Róża Thun und Handehoch – tajemnica to wielka, bo ani nie pochodzi z rodziny ubeckiej, tylko przeciwnie – świętej, którą jeszcze za głębokiej komuny z powodu tej świętości wspierali Niemcy – oczywiście ci dobrzy, bo czy w ogóle byli jacyś niedobrzy? – ani też nie jest Żydówką, bo w przeciwnym razie jej kariera nie kończyłaby się ani na Parlamencie Europejskim, ani na Szumańskim Komsomole. Co prawda w Europejskim Parlamencie uczestniczy w Grupie Spinnellego, nazwanej tak od włoskiego komunisty, który jest jednym z patronów Eurokołchozu i w ramach tej Grupy działa na rzecz „federalizacji” Unii Europejskiej, co w przełożeniu na język ludzki oznacza działanie na rzecz pozbawienia Polski resztek niepodległości, ale trudno powiedzieć, po co to robi i co z tego ma. Niemniej jednak te wszystkie okoliczności rzucają światło na jej obecność wśród „Obywateli SB” – jak tę organizację nazywają jej przeciwnicy. Nie ona pierwsza, ani pewnie ostatnia, bo przecież podkanclerzy Hieronim Radziejowski też należał do arystokracji, a jednak sprowadził na Polskę Szwedów, co spowodowało dewastację kraju, porównywalną do zniszczeń doznanych podczas II wojny światowej. Źadna pozycja społeczna nie chroni przez zbisurmanieniem i tylko polskim safandulstwem można tłumaczyć fakt, że takie akty zdrady pozostają bezkarne.
Stanisław Michalkiewicz
Felieton • serwis „Prawy.pl” (prawy.pl) • 8 marca 2019