Aktualizacja strony została wstrzymana

Za elektromobilność zapłacą podatnicy, kierowcy i… środowisko

Elektromobilność oznacza napędzanie biurokracji i wyższe wydatki na transport, a co najważniejsze, bynajmniej nie wpłynie na zmniejszenie emisji dwutlenku węgla do atmosfery.

Podnoszona podczas oenzetowskiego szczytu klimatycznego COP24 w Katowicach sprawa energetyki to tylko część zagadnień związanych z dążeniem do redukcji emisji dwutlenku węgla do atmosfery. Mówi się też o transporcie, który aktualnie odpowiada za około jedną trzecią światowej emisji CO2, w tym o elektromobilności, czyli transporcie publicznym i prywatnym, opartym o napęd elektryczny.

Nowe fundusze, kolejne miliardy w rękach urzędników

Premier Mateusz Morawiecki przedstawił założenia polsko-brytyjskiej inicjatywy dotyczącej promocji elektromobilności o nazwie Driving Change Together – Katowice Partnership for Electromobility. Zakłada ona powstawanie sieci partnerstw między władzami miast, regionów, państw oraz organizacji pozarządowych. Celem przedsięwzięcia jest stopniowe przechodzenie na transport zeroemisyjny. – Polska razem z Bankiem Światowym powołuje także dedykowany fundusz elektromobilności w Funduszu Powierniczym Mobilności i Logistyki – poinformował premier Morawiecki. – Polska ma zamiar być aktywnym i efektywnym graczem w kreowaniu elektromobilnego, przyjaznego ludziom i planecie transportu przyszłości. Mamy nadzieję, że dokonamy tej pozytywnej i potrzebnej przemiany światowego transportu wspólnie, w duchu współpracy i otwartości – dodał szef polskiego rządu.

Elektromobilność oczywiście nie jest niczym złym, pod warunkiem jednak, że zajmie się nią rynek, a nie urzędnicy. Dlatego nie jest dobrym pomysł produkcji przez państwo samochodów elektrycznych, bo skończy się to korupcją i marnowaniem miliardów z kieszeni podatnika. Niestety, premier Morawiecki już zapowiedział, że w najbliższych latach na rozwój elektromobilności polski rząd przeznaczy ponad 10 miliardów złotych a fundusz niskoemisyjnego transportu ma zacząć funkcjonować w 2019 r. Oznacza to wzrost biurokracji i większe wydatki z kieszeni podatnika. Skąd na to pieniądze? Jednym z nowych źródeł będzie – jak to zwykle bywa – nowy podatek. Ministerstwo Finansów pracuje nad całkiem nowym obciążeniem dla kierowców: akcyzę od sprowadzanych z zagranicy samochodów z silnikiem o pojemności ponad 2-2,5 litra. Czy więc chodzi o to, by to kierowcy zapłacili za rozwój elektromobilności według pomysłu premiera Morawieckiego?

E-pojazdy nie są eko

Jednak z elektromobilnością szczególnie w Polsce wiążą się poważne problemy. Po pierwsze, energia elektryczna do napędzania e-samochodów pochodzić będzie przecież w zdecydowanej większości z „brudnego” węgla. Jedynie emisja gazów przeniesie się z rur wydechowych do kominów elektrowni.

Ponadto, choć sprawność silnika elektrycznego jest wyższa od silnika spalinowego, to nie można zapomnieć o stratach przy przesyle energii.

Po drugie, w Polsce na razie praktycznie nie istnieje infrastruktura do ładowania pojazdów elektrycznych i musiałaby dopiero zostać zbudowana.

Po trzecie, nie tylko polski system elektroenergetyczny nie jest gotowy na nagły wzrost poboru energii przez e-samochody. Zbyt duża liczba pojazdów elektrycznych (szczególnie autobusów) może destabilizować sieć i doprowadzić do przestojów w dostawie energii elektrycznej do domów także na przykład w Danii.

Po czwarte, pojazdy elektryczne nie są ekologiczne nawet w krajach, gdzie energię elektryczną pozyskuje się ze źródeł odnawialnych. Pomijając fakt, że budowa, a potem składowanie zużytych wiatraków i paneli słonecznych bardzo szkodzi środowisku, podobnie jest z litowo-jonowymi akumulatorami do pojazdów elektrycznych. Z analiz niemieckich, szwedzkich i brytyjskich naukowców wynika, że przy ich produkcji wydziela się więcej CO2 niż w czasie wieloletniego poruszania się samochodem spalinowym.

Co więcej, w akumulatorach samochodów elektrycznych stosuje się metale ziem rzadkich, wydobycie których generuje toksyczne i radioaktywne odpady na gigantyczną skalę, a nieekologiczna jest również utylizacja takiego akumulatora.

Po piąte wreszcie, na razie e-pojazdy są znacznie droższe od pojazdów spalinowych i na ich zakup stać albo ludzi bardzo bogatych, albo urzędników (komunikacja publiczna), którzy nie liczą się z pieniądzem podatnika. Z danych samego Ministerstwa Energii wynika, że autobus elektryczny zwraca się po… 29 latach użytkowania.

Z jednej strony nie należy hamować rozwoju samochodów napędzanych energią elektryczną, ale z drugiej strony nie powinno się ich też dotować. Nowe technologie powinny pozostać domeną rynku, a nie państwa.

„Rodziny powinny mieć prawo zakupu samochodu, jakiego chcą, bez wymuszania ze strony Waszyngtonu i bez finansowej pomocy współpodatników” – postuluje w swoim artykule Nicolas Loris, ekonomista zajmujący się sprawami energii i środowiska z amerykańskiego Heritage Institute.

„Zamiast rozszerzać ulgi podatkowe na pojazdy elektryczne, Kongres powinien wyeliminować preferencyjne traktowanie wszystkich źródeł energii i technologii. W ten sposób innowacyjne firmy będą dostosowywać się do preferencji konsumentów, a nie czekać na kolejną jałmużnę z Waszyngtonu” – słusznie dodaje.

Niestety, nie widać, by uczestnicy COP24 w Katowicach brali pod uwagę taki punkt widzenia.

Tomasz Cukiernik

Za: PoloniaChristiana – pch24.pl (2018-12-05)

 


 

.