Aktualizacja strony została wstrzymana

Pani Źorżeta i Wiktor Lebiediew

W swojej książce „Gwałt na Polsce” Stanisław Mikołajczyk opisuje jakieś ważne posiedzenie Sejmu w latach 40-tych, w którym zasiadał jako poseł i jako wicepremier. Na ławach poselskich zasiedli posłowie, na ławach rządowych – premier i ministrowie, za stołem prezydialnym – marszałek i sekretarze – ale to nie on był najważniejszą i centralną postacią na plenarnej sali. Najważniejszą postacią był zasiadający na galerii sowiecki ambasador Wiktor Lebiediew, którego Mikołajczyk nazywa „reżyserem” tego widowiska. Wszystko to być może, ale w innym miejscu Mikołajczyk podaje skład „tajnego”, czyli prawdziwego rządu w ówczesnej Polsce. Otóż na pierwszym miejscu w hierarchii jest generał NKWD Iwan Sierow, któremu Mikołajczyk przypisuje nazwisko „Malinow”. Drugą osobą jest szef NKWD w sowieckiej ambasadzie w Warszawie. Trzecią – wspomniany ambasador Lebiediew, a czwartą – Jakub Berman, zajmujący w oficjalnym rządzie skromne stanowisko wiceministra. Prawdopodobnie więc to nie Lebiediew, ani nawet nie Sierow był reżyserem tego całego widowiska, tylko oczywiście – Ojciec Narodów, Chorąży Pokoju Józef Stalin. To on udzielał wskazówek jaki przebieg i jaki finał ma mieć to przedstawienie, a ambasador Lebiediew, podobnie jak Iwan Sierow, byli tylko jego asystentami, pilnującymi, by aktorzy dobrze wyuczyli się swoich ról i żeby nikt nie ośmielił się zakłócić przebiegu tego spektaklu.

Ciekawe, jak wyglądałby opis prawdziwej aktualnej hierarchii politycznej w naszym nieszczęśliwym kraju – bo przecież gołym okiem widać, że jest ona całkiem odmienna od hierarchii oficjalnej, według której pierwszą osobą w państwie jest pan prezydent Andrzej Duda, drugą – pan marszałek Marek Kuchciński, a trzecią – premier Mateusz Morawiecki. Ale nawet dziecko wie, że tak nie jest, że naprawdę najważniejszą osobą w państwie jest Jarosław Kaczyński, który oficjalnie zajmuje stanowisko prostego posła, który prawnie nie odpowiada, ani za działania wykonywane przez prezydenta, ani za poczynania premiera, nie mówiąc już o marszałku. Czy w prawdziwej hierarchii ktoś stoi wyżej nad Jarosławem Kaczyńskim? Dobrze byłoby, by jakiś wnikliwy politolog pokusił się o udzielenie odpowiedzi na to pytanie, ale obawiam się, że nie ma co o tym marzyć. Ci politologowie, to „kujony”, zrzynające jeden z drugiego i produkujące zwały makulatury, podobnie zresztą, jak filozofowie, o których prof. Bogusław Wolniewicz, zresztą sam filozof, mówił i pisał, że swoją ideową jałowość ukrywają za „organizacyjną krzątaniną”. A przecież okazji do zajrzenia za kulisy nie brakuje. Ostatniej dostarczyła pani Elżbieta Chojna-Duch. Zeznając przed sejmową komisją badającą aferę Amber Gold powiedziała, że „doradczynią” premiera Tuska, a także wicepremiera i ministra finansów była niejaka Renata Hayder, która doradzała też jakimś korporacyjnym gangsterom. Premieru Tusku i panu Rostowskiemu, który – mówiąc nawiasem – by i jest poddanym brytyjskim, co nie przeszkadzało mu wcale w zajmowaniu konstytucyjnych stanowisk w naszym bantustanie, (podobnie jak wcześniej – Radkowi Sikorskiemu, który podobno zrzekł się brytyjskiego poddaństwa dopiero przed objęciem stanowiska ministra obrony w polskim rządzie) – bardzo się to podobało, więc i jeden i drugi posłusznie się do rad pani Renaty akomodował. Nawiasem mówiąc, samo powstanie rządu Donalda Tuska wskazuje na niewątpliwe istnienie jakiegoś ośrodka, stojącego w prawdziwej hierarchii nie tylko nad premierem nie tylko nad marszałkiem Sejmu, ale i nad prezydentem. Jak bowiem pamiętamy, w roku 2007 PO dumna była z posiadania „gabinetu cieni”, to znaczy – polityków przygotowujących się i wyznaczonych do objęcia konkretnych resortów w przyszłym rządzie. Ale kiedy po zwycięstwie wyborczym PO, Donald Tusk przystąpił do tworzenia rządu, to okazało się, że z całego „gabinetu cieni” stanowiska zgodne z pierwotnym przeznaczeniem objęły tylko dwie osoby: Ewa Kopacz, która została ministrem zdrowia i Mirosław Drzewiecki, który został ministrem sportu. Inne resorty, które przypadły PO, zajęły całkiem inne osoby. Na przykład ministrem obrony miał być pan Zdrojewski, ale ni stąd, ni zowąd pojawił się lekarz psychiatra Bogdan Klich i to on objął ten resort, podczas gdy pan Zdrojewski został rzucony na odcinek kultury. Ministrem finansów miał być Zbigniew Chlebowski, ale został nim pan „Jacek” Vincent Rostowski, poddany brytyjski z pierwszorzędnymi żydowskimi korzeniami. Ministrem sprawiedliwości miała być pani Julia Pitera, ale skądś pojawił się pan Zbigniew Ćwiąkalski i to on został ministrem, podczas gdy pani Piterze trzeba było na gwałt wymyślić jakieś stanowisko zastępcze i nawet ona chyba nie wiedziała do końca, jak się ono nazywa. I tak dalej i tak dalej. Najwyraźniej w fazie tworzenia rządu ktoś przyszedł do Donalda Tuska, albo może nawet wezwał go przed swoje oblicze i surowo rzekł: wiecie, rozumiecie Tusk; macie tu papierek ze składem waszego gabinetu i nie próbujcie niczego tu kombinować, bo z tego wynikną tylko same zgryzoty, a my będziemy musieli wam przypomnieć, skąd wyrastają wam nogi. Kto to był – ach, jakiż to wdzięczny temat dla politologów – oczywiście gdyby nie byli tylko kujonami – „ale co tam marzyć o tem” – jak powiadał Ignacy Rzecki z „Lalki”. Tym bardziej, że ten anonimowy ktoś, a właściwie KTOŚ, przecież się nie rozpłynął w powietrzu. Nadal istnieje i nadal swoim istnieniem wyciska piętno na naszym nieszczęśliwym kraju i jego funkcjonowaniu. Według bowiem zeznań pani Chojny-Duch, wspomniana pani Renata Hayder podsuwała, a może nawet dyktowała ministru Rostowskiemu, jakie ma w naszym bantustanie wprowadzić podatki, żeby pasowało to korporacji, której pani Renata doradzała. Czy pani Renata sama te systemy podatkowe wymyślała, czy też tylko odczytywała z kartki to, co wcześniej napisał tam „sam Główny Srul” – tego już chyba nieprędko się dowiemy, albo może nawet nigdy, bo przecież w przeciwnym razie nawet Krystyna Janda mogłaby nabrać wątpliwości co do autentycznego charakteru naszej młodej demokracji, więc – jak śpiewała Wojciech Młynarski – „Po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy!

Teraz od trzech lat rządy w naszym bantustanie sprawuje „dobra zmiana” – ale widzimy, że i tu hierarchia oficjalna nie pokrywa się z prawdziwą. Kto wydaje polecenia Jarosławu Kaczyńskiemu? Tego naturalnie nie wiem, ale – po pierwsze – już Adam Mickiewicz zauważył, że „KAŹDY ma swoją żabę, co przed nim ucieka i swojego zająca, którego się boi.” Skoro tak, to – po drugie – jak ta sprawa wygląda w przypadku Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego? Pewne światło na to rzuca niedawne wydarzenie, jakie miało miejsce w Sejmie. Oto na zebraniu polsko-amerykańskiego zespołu parlamentarnego pojawiła się JE Zorżeta Mosbacher, naznaczona przez Naszego Największego Sojusznika na ambasadora w stolicy naszego bantustanu. Surowym tonem zabroniła „dobrej zmianie” dokonywania żadnych ruchów w sferze mediów. „Jest jedna rzecz, co do której Kongres amerykański się nie zgadza, to jest wolność prasy. (…) Demokraci i republikanie bardzo chętnie pomagają Polsce, bo wiedzą, że Polska jest bardzo ważnym sojusznikiem. Ale to się może wszystko posypać. (…) Ostrzegam, bo jestem szczera.” – powiedziała pani Źorżeta. Ano – nie da się ukryć; jaśniej nie dało się już powiedzieć ani tego, ani tego, że „demokraci i republikanie” Polsce „pomagają”. Źe „pomagają” to rzecz pewna, ale czy aby na pewno Polsce? Właśnie na wiosnę Kongres przeforsował ustawę nr 447, w której USA zobowiązały się do dopilnowania, by żydowskie roszczenia wysuwane wobec Polski zostały zrealizowane aż do ostatniego centa. Polsce coś takiego specjalnie nie pomaga, a może nawet wcale – natomiast dla Żydów jest to niewątpliwie poważne wsparcie. A skoro Kongres tak umiłował „wolność prasy”, że z powodu najmniejszego jej naruszenia „wszystko może się posypać”, to wypada zwrócić uwagę, że znaczna część mediów w Polsce należy albo do Niemców, albo do Żydów. Na przykład, w wydającej „Gazetę Wyborczą” spółce „Agora”, część udziałów ma stary żydowski finansowy grandziarz Jerzy Soros, a właścicielem telewizyjnej stacji TVN jest Discovery Communications, należąca do pana Dawida Zaslawa, z pierwszorzędnymi żydowskimi korzeniami. Nic zatem dziwnego, że grupa TVN jest partnerem niemieckiej grupy Ringier Axel Springer Media AG – bo na tym etapie Żydzi kolaborują z Niemcami, ściśle koordynując swoją politykę historyczną z polityka historyczną niemiecką. Na straży tego wszystkiego stoi – jak się okazuje – Kongres USA, o czym bez ogródek poinformowała nas pani Zorżeta – bo jest – jak sama powiedziała – „szczera”. Ciekawe, czy wobec Bieruta i Osóbki-Morawskiego ambasador Lebiediew też był taki szczery, czy też przywilej szczerych wypowiedzi pozostawiał Jakubowi Bermanowi?

Stanisław Michalkiewicz

Felieton    serwis „Prawy.pl” (prawy.pl)    30 listopada 2018

Za: michalkiewicz.pl | http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=4357

Skip to content