Aktualizacja strony została wstrzymana

Teraz można to ujawnić? – Stanisław Michalkiewicz

Polska pod rządami płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm, czyli Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego, brnie od sukcesu do sukcesu i tylko patrzeć, jak po tych wszystkich zwycięstwach dyplomatycznych i moralnych nie zostanie z nas nawet mokra plama. Pierwszy sukces polegał na tym, że – jak się okazało – izraelski Mosad w Wiedniu zmłotował jakichś naszych Zasrancen, których nazwiska jak dotąd okrywa mgła tajemnicy i to mgła pierwszorzędnego gatunku, bo mężowie zaufania, czyli tubylczy konfidenci Mosadu, za byle jaką mgłą ukrywać się nie mogą, to jasne. Wcześniej Żydzi na całym świecie podnieśli gewałt, że na skutek nowelizacji ustawy o IPN zagrożona jest swoboda badań naukowych i wolność słowa – co skwapliwie i w podskokach powtórzył amerykański Departament Stanu, którego rzeczniczka ostrzegła Polskę, że jak nie uchyli tej nowelizacji, to zagrozi własnym „interesom strategicznym”. Mogło to oznaczać, że w takiej sytuacji USA nie będą już bronić Polski aż do ostatniej kropli krwi – bo jakiż inny interes strategiczny jeszcze mamy? Innego już nie mamy, zwłaszcza w sytuacji, gdy prezydent Trump podpisał ustawę nr 447 JUST, na podstawie której USA przyjęły na siebie obowiązek dopilnowania, by Polska poddała się rabunkowi ze strony Żydów i to do ostatniego centa. Wreszcie odezwało się Międzynarodowe Stowarzyszenie Adwokatów i Prawników Żydowskich, żądając uchylenia zbrodniczej nowelizacji.

Polska przed „sądem morskim

W tym momencie premier Morawiecki uznał, że sprawa jest poważna, więc pan marszałek Kuchciński na 27 czerwca wyznaczył nadzwyczajne posiedzenie Sejmu. Dla zmylenia czujności miało być ono poświęcone nielegalnemu holokaustowaniu śmieci, ale kiedy rankiem parlamentarzyści przyszli do parlamentu, okazał się, że chodzi o holokaustowanie Żydów – co oczywiście stanowi zupełnie inną materię ustawodawczą. Ponieważ izraelski premier Beniamin Netanjahu powiedział, że wspólne z panem premierem Morawieckim oświadczenie może wygłosić nie później, jak do godziny 18, wszyscy, łącznie z panem prezydentem, uwinęli się tak gracko, że do tego czasu wszystko było już załatwione. To znaczy – nowelizacja ustawy o IPN została wykastrowana nawet z pierwotnych – dodajmy, że całkowicie impotentnych przepisów karnych za oszczerstwa względem Polski i narodu polskiego. Premier Morawiecki pocieszył nas, że w razie potrzeby będziemy mogli bronić swojej reputacji na drodze cywilnej. Taktownie nie wyjaśnił już, przed jakim sądem, a w tej sytuacji możemy się domyślić, że przed słynnym „sądem morskim”, którym pisarz gminny, pan Zołzikiewicz, straszył chłopów w sienkiewiczowskich „Szkicach węglem”. Trudno bowiem inaczej w sytuacji, kiedy właśnie Sąd Najwyższy stanął dęba, przechodząc do porządku nad stosowną ustawą i zarówno pani Gersdorf, jaki i inni sędziowie przesunięci w „stan spoczynku”, 4 lipca przyjdą do pracy i będą „orzekali” jak gdyby nigdy nic – najwyraźniej w przekonaniu, że Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński nie ośmieli się zastosować wobec nich siły w momencie, gdy niemiecki owczarek nie przyjął do wiadomości tłumaczeń pana wiceministra Konrada Szymańskiego. Drugim powodem, dla którego rząd będzie siedział, jak mysz pod miotłą jest wysunięta przez Kukuńka pogróżka, że w takiej sytuacji przyjedzie do Warszawy i doprowadzi do „fizycznego odsunięcia” sprawcy użycia siły. W normalnych państwie Kukuniek już dawno byłby starym nieboszczykiem, ale Polska normalnym państwem przecież nie jest. To jest tylko atrapa, czyli „ch…, d… i kamieni kupa”, więc nic dziwnego, że rozmaici konfidenci bezkarnie roznoszą je na ryjach. Oczywiście Naczelnik Państwa, a za nim – klakierzy i rzesze wyznawców, otrąbili wielki sukces, że oto „sam Izrael” przyznał, że to Niemcy wywołali II wojnę, a nie Polska – ale już przemilczeli, że premier Mateusz Morawiecki podpisał się pod formulą wylansowaną przez „światowej sławy historyka” Jana Tomasza Grossa, według której „Polacy” są „współwinni” holokaustu. W punkcie 4 wspólnego oświadczenia czytamy bowiem, że „smutna prawda jest niestety taka, że w tamtym czasie niektórzy ludzie – niezależnie od pochodzenia, wyznania, czy światopoglądu – ujawnili swoje najciemniejsze oblicze.” Toć i Jan Tomasz Gross przecież nie pisał o „wszystkich”, tylko właśnie o „niektórych”, a przecież każdy człowiek, a więc i Polak, jest „niektóry” – to chyba jasne? Niemcy, to znaczy – „naziści” – też byli tylko „niektórzy”, bo przecież żona Rudolfa Hessa powieszona nie została.

Bisurmany i Putin

Drugi sukces Polska odniosła na szczycie UE w sprawie bisurmanów. Tak w każdym razie przedstawił to pan premier Morawiecki i klakierzy, ale wydaje się, że trzeba by wyjaśnić, na co właściwie się nie zgodzili, bo Nasza Złota Pani mówi jedno, a premierzy Polski, Węgier i Republiki Czeskiej – drugie. Z komunikatu końcowego wynikało bowiem, że bisurmanowie z „centrów zlokalizowanych w UE”, to znaczy – w krajach które zgodziły się albo zgodzą na taką koncentrację bisurmanów na swoim terytorium – nie będą deportowani do innych państw według przymusowych „kontyngentów”, tylko za ewentualną zgodą państw do których mieliby zostać przetransportowani. Słowem – kontyngenty tak – ale dobrowolne. To pozwoliłoby Naszej Złotej Pani nie tylko zachować twarz, ale i uratować koalicję, a jednocześnie – rozprowadzić bisurmanów po całej Unii – bo jeśli Nasza Złota właśnie się „zgodziła” na podwójne budżety – jeden dla „Europy jednej prędkości”, a drugi – „dla Europy drugiej prędkości”, to kraje zadłużające się na realizację programów rozdawniczych, za które kupują sobie spokój społeczny i elektorat, będą musiały być grzeczne i godzić się na różne niemieckie propozycje. W przeciwnym razie Unia straciłaby rację bytu – nieprawdaż? Oczywiście o tym nie trzeba głośno mówić, bo głośno mówić należy, że Polska odniosła wielki sukces, że Unia Europejska powinna Jarosława Kaczyńskiego przeprosić i powystawiać mu pomniki gdzie tylko można. Kto zaś w te sukcesy nie wierzy, to jest ruskim agentem złego czekisty Putina – tak w każdym razie uważa pani Joanna Lichocka, i pewnie nie jest w tej opinii odosobniona.

Czego chce Trump od Putina?

Tymczasem sprawa się komplikuje, bo po spotkaniu 8 czerwca w Finlandii amerykańskiego szefa sztabu generała Józefa Dunforda z rosyjskim szefem sztabu generałem Wiktorem Gierasimowem, 16 lipca w Helsinkach ze złym ruskim czekistą Putinem ma spotkać się sam prezydent USA Donald Trump. Przypomnijmy, że obydwaj generałowie „uznają wagę utrzymywania regularnej komunikacji, aby uniknąć nieporozumień i promować transparentność i harmonizację w obszarach, gdzie wojska nasze operują w bliskim sąsiedztwie.” Ciekawe, że z propagującego na użytek wyznawców Jarosława Kaczyńskiego tak zwane „judeochrześcijaństwo”, pobożnego portalu „Fronda”, wzmianka o „harmonizacji” dlaczegoś z komunikatu zniknęła. Pewne światło na przyczyny tego ocenzurowania rzuca okoliczność, że wojska USA i Rosji znajdują się, a zwłaszcza „operują w bliskim sąsiedztwie” również na terenie Polski, więc skoro „harmonizacja” jest dobra, a nawet bardzo dobra w Syrii, to niby dlaczego nie u nas?

W takiej sytuacji warto rozebrać sobie z uwagą pytanie, czegóż to może od zimnego ruskiego czekisty Putina chcieć prezydent USA Donald Trump? Wprawdzie w Ameryce prezydent Trump znajduje się pod śledztwem z powodu podejrzeń o niebezpieczne związki z zimnym czekistą Putinem, ale w takiej sytuacji pytanie jest tym bardziej uzasadnione. Nie mówię już nawet o tym, by zimny ruski czekista postarał się o zatarcie wszelkich ewentualnych śladów po niebezpiecznych związkach, a nawet śladów po tym zatarciu – bo „na tym świecie pełnym złości nigdy nie dość jest przezorności” – ale o sferze tak zwanej „wielkiej polityki”. Otóż nie jest wykluczone, że prezydent Trump oczekiwałby od zimnego ruskiego czekisty, że przestanie urządzać wspólne manewry ze złowrogimi Kitajcami, co to nie tylko obsrywają ambasady, ale budują na Morzu Południowo-Chińskim sztuczne wyspy, a potem zakładają na nich lotniska dla strategicznych bombowców. Na tym oczywiście nie koniec, bo USA angażują się również w budowę Kurdystanu – co w perspektywie pociągałoby za sobą konieczność rozbioru Turcji, Syrii, Iraku i Iranu, budząc zgrozę zwłaszcza w Turcji. W takiej sytuacji przynajmniej wysondowanie rosyjskiego stanowiska byłoby pożyteczne, nie mówiąc już o działaniach ad captandam benevolentiam Rosji dla amerykańskich planów. Bardzo możliwe, że ten cały Kurdystan przysporzyłby później Ameryce mnóstwo zgryzot, bo dominującą wśród Kurdów siła polityczną jest partia komunistyczna – ale z punktu widzenia interesów bezcennego Izraela, rozbiór Syrii, Iraku, a zwłaszcza Iranu byłby też bezcenny. Co z Turcją, która jest członkiem NATO, a więc sojusznikiem USA? Ano nic – podobnie, jak to było wcześniej, kiedy Turcja wojowała z innym członkiem NATO, czyli Grecją o Cypr. Jak pamiętamy, NATO nie kiwnęło w tej sprawie palcem. Zatem ewentualna rosyjska zgoda na rozbiór Syrii byłaby niebywałym sukcesem, a gdyby do tego doszedł jeszcze Iran, to byłoby wspaniale i kto wie, czy w takiej sytuacji żydowskie media, zamiast tarmosić Donalda Trumpa za nogawki, nie uznałyby go za swoją duszeńkę, otwierając widoki na drugą kadencję? No a jest przecież jeszcze złowrogi Kim Dzong Un, z którym Rosja utrzymuje rozmaite konszachty, a prezydent Trump jak wiadomo, niedawno odniósł z nim sukces, porównywalny do sukcesu prezesa Kaczyńskiego z nowelizacją nowelizacji ustawy o IPN, więc i na tym odcinku pozyskanie życzliwości Rosji by nie zawadziło. Wreszcie prezydent Trump może chcieć od prezydenta Putina rozluźnienia, a może nawet skasowania strategicznego partnerstwa rosyjsko-niemieckiego w sytuacji narastającego napięcia między Niemcami i Ameryką.

Czego chce Putin od Trumpa?

No dobrze – ale w takim razie co może zimnemu ruskiemu czekiście Putinowi zaoferować 16 lipca w Helsinkach miłujący pokój prezydent USA Donald Trump? W polityce bowiem trzeba mieć przygotowane z góry odpowiedzi na co najmniej dwa pytania: pierwsze – co mi dasz, jak ci to zrobię i drugie – co mi zrobisz, jak ci tego nie zrobię. Odkryli to już starożytni Rzymianie, wyróżniając tak zwane „causae”, czyli przyczyny czynności prawnych: do ut des, do ut facias, facio ut des, facio ut facias – co się wykłada: daję żebyś dał, daję żebyś zrobił, robię żebyś dał i robię żebyś zrobił. W przypadku prezydentów Trumpa i Putina w grę najprędzej wchodzą porozumienia do ut des i facio ut facias. Co innego w przypadku prezydenta Trumpa i prezydenta Dudy, gdzie w grę mogą wchodzić raczej porozumienia typu do ut facias, to znaczy – płacę i wymagam, np. żebyś tańcował, jak ci zagram, ewentualnie facio u facias, na przykład daję ci rękę żebyś ją pocałował.

Czegóż zatem zimny ruski czekista Putin może chcieć od prezydenta USA Donalda Truumpa? Jeśli by, dajmy na to, zgodził się na rozbiór Syrii, to pewnie chciałby, żeby USA wyraziły zgodę na stacjonowanie w tym kraju rosyjskiego kontyngentu, który pilnowałby morskiej bazy w Tartus, no i całego syryjskiego wybrzeża Morza Śródziemnego, od Libanu aż po Turcję, którą wtedy Rosja, jako strategiczny partner USA na tym terenie, a przynajmniej – partner „harmonizujący” – otaczałaby z dwóch stron – nie tylko przez Morze Czarne. W takiej sytuacji Turcja byłaby jeszcze bardziej skłonna do negocjowania na temat Kurdystanu, niż jest obecnie. Ale nie sądzę, by prezydent Putin na tym poprzestał tym bardziej, że prezydent Trump już teraz bąknął o możliwości amerykańskiego uznania przyłączenia do Rosji Krymu. Wprawdzie Ukraina jest sojusznikiem USA, ale Turcja też nim jest, więc jeśli USA mogą popierać utworzenie Kurdystanu, to dlaczego nie mogłyby przehandlować Krymu za rosyjską przychylność w innych sprawach. Prezydent Poroszenko przecież wie, że bez amerykańskiego poparcia on sam byłby w jednej chwili zdmuchnięty jak gromnica choćby przez Michała Saakaszwiliego, a kto wie, co by było z samą Ukrainą, więc nie tylko w podskokach się zgodzi, ale w dodatku przedstawi to jako wielki sukces Ukrainy, porównywalny do sukcesu Polski w sprawie nowelizacji nowelizacji ustawy o IPN. Skoro tak, to prezydent Putin, jako zimny czekista, pewnie chciałby amerykańskiego uznania nie tylko przejęcia przez Rosję Krymu, ale również – niepodległości Noworosji z przyległościami – jak separatyści z Doniecka i Ługańska nazywają te tereny. W ten sposób Rosja, za pośrednictwem Noworosji uzyskałaby lądowe połączenie z Krymem. No dobrze – ale co zrobić zresztą Ukrainy? Ano, skoro już prezydent Trump zdecydowałby się – niczym Michael Corleone – za jednym zamachem załatwić „sprawy rodzinne”, to resztę Ukrainy, czyli Ukrainę Zachodnią można by połączyć ze wschodnią Polską i utworzoną w ten sposób Judeopolonię przekazać w arendę Izraelowi, dzięki czemu realizacja przez Polskę żydowskich roszczeń majątkowych nabrałaby dodatkowego sensu – również w kontekście próby zrobienia przez USA porządku na Środkowym Wschodzie.

Niemcy ocierają łzy

W tej sytuacji nie można wykluczyć, że Niemcy przyjęłyby do wiadomości zawieszenie strategicznego partnerstwa z Rosją – oczywiście pod warunkiem, że Stany Zjednoczone otarłyby im łzy „ziemiami utraconymi”, które konferencja w Poczdamie przekazała Polsce w „tymczasową administrację” – chroniąc w ten sposób te obszary przed wyszlamowaniem ich przez Żydów pod pretekstem „roszczeń”. Wprawdzie traktat z 12 września 1990 roku, zwany potocznie „traktatem dwa plus cztery” uznawał granicę niemiecko-polską na Odrze i Nysie za „ostateczną”, ale w kontekście klauzuli rebus sic stantibus (skoro sprawy przybrały taki obrót), którą opisuje wiedeńska konwencja w sprawie traktatów, takie patetyczne słowo nie musi nic znaczyć – z tym ewentualnie zastrzeżeniem, że Niemcy nie będą wysiedlały stamtąd obywateli polskich, a tylko ich oczynszują, podobnie zresztą, jak Żydzi na terenie Judeopolonii. Z tego samego powodu później mogłyby strategiczne partnerstwo z Rosją odtworzyć, zwłaszcza gdyby Stany Zjednoczone przeprowadziły w Europie kolejny „reset”. W ten sposób wszyscy byliby zadowoleni, może z wyjątkiem banderowców i Polaków-nacjonalistów – no ale jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził, a poza tym gdyby za przyjaźń ze Stanami Zjednoczonymi nie trzeba było płacić, to by znaczyło, że nie jest ona nic warta, a to przecież nieprawda. W tej sytuacji jestem pewien, że Stronnictwo Amerykańsko-Żydowskie przedstawiłoby to jako jeszcze jeden, a być może nawet największy sukces Polski, rodzaj moralnego i zarazem ostatecznego zwycięstwa w II wojnie światowej, a Stronnictwo Pruskie, na polecenie Naszej Złotej Pani, która w tej sytuacji zostałaby pewnie dożywotnim kanclerzem Niemiec, wsadziłoby mordę w kubeł i kto wie – może nawet porzuciłoby nieubłaganą walkę o praworządność? Oznaczałoby to przywrócenie jedności moralno-politycznej narodu, takiej, jak za Edwarda Gierka, kiedy to Polska przeżywała swój wiek złoty. Czegóż chcieć więcej?

Stanisław Michalkiewicz

Felieton    tygodnik „Najwyższy Czas!”    14 lipca 2018

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Za: michalkiewicz.pl | http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=4262

Skip to content