Pięć lat temu mówiono, że najważniejszym celem nowego pontyfikatu ma być reforma Kurii rzymskiej oraz walka z „nieprawidłowościami”, które zagnieździły się w samym sercu Kościoła (czytaj: w Watykanie). Wśród tych ostatnich – nie bez przyczyny – wymieniano grasującą po różnych dykasteriach i kuriach „lawendową mafię” (homolobby). Po pięciu latach już wiadomo, że żadnych strukturalnych zmian w Kurii rzymskiej nie ma. Trudno zresztą powiedzieć, czy należy traktować to jako coś, czym należy się specjalnie martwić. Nie można jednak powiedzieć, że nic się nie dzieje.
Zmiany następują. Niekiedy bardzo szybko i radykalnie. Jak chociażby w przypadku dokonanej w zeszłym roku zmiany prefekta Kongregacji Nauki Wiary. Podobno audiencja, na której papież Franciszek obwieścił kardynałowi G. Mullerowi swoją decyzję, trwała około dwie minuty. Równie zdecydowanie papież postąpił z kongregacją Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów. Prefekt, kardynał Robert Sarah, pozostał co prawda na stanowisku, ale wymieniony został cały skład dykasterii.
Radykalne, by nie powiedzieć rewolucyjne zmiany dotknęły również Papieską Akademię Źycia oraz Instytut Studiów Nad Rodziną św. Jana Pawła II. Za sprawą decyzji obecnego papieża wymieniono całkowicie skład obu wspomnianych gremiów. Sprawa została potraktowana jako bardzo ważna, skoro z zasiadaniem w tych dwóch instytucjach musieli pożegnać się również ci wybitni filozofowie i teologowie, którzy mieli status członków dożywotnich, jak na przykład prof. Josef Seifert w Papieskiej Akademii Źycia.
Gdy Benedykt XVI odkładał Piotrowe Klucze w 2013 roku nikt nie mówił, że głównym problemem trapiącym Kościół jest skład Papieskiej Akademii Źycia lub Kongregacji Kultu Bożego. Nikt również nie wspominał (przynajmniej oficjalnie), że palącym problemem, z którym nie poradził sobie Benedykt XVI była kwestia dopuszczenia do Komunii Świętej osób żyjących w tzw. związkach niesakramentalnych albo że pilną do uzupełnienia luką w Magisterium Kościoła jest pochylenie się nad tzw. zmianami klimatycznymi na Ziemi.
Tymczasem po pięciu latach – a zwłaszcza po dwóch turach obrad synodu na temat rodziny i po publikacji posynodalnej adhortacji Amoris laetitia (2015) – obecnego pontyfikatu, okazuje się, że nie chodzi o uzdrowienie Kurii rzymskiej lub większą przejrzystość watykańskich finansów, ale o „nową fazę recepcji Soboru”, „nowe aggiornamento”, wreszcie o „zmianę paradygmatu Kościoła” – jak określają najważniejsze cele pontyfikatu Franciszka jego najbliżsi doradcy z Niemiec (kardynałowie W. Kasper i R. Marx). Niektórzy z nich twierdzą nawet, że intencją Franciszka jest dokonanie tak rozległych zmian w Kościele, że „staną się one nieodwracalne”.
Parafrazując słowa obecnego biskupa Rzymu wypowiedziane w zupełnie innym kontekście, można zapytać: a kimże on jest, aby dokonywać takich zmian? Przecież żaden papież nie jest właścicielem Kościoła, nie jest jego twórcą. Twórca jest tylko jeden – Ten sam, teraz i na wieki. Jeśli można mówić o zaletach obecnego pontyfikatu, to jest właśnie ta – żywsza świadomość, że Kościół jest święty przede wszystkim dlatego, że został założony przez Jezusa Chrystusa, a nie przez św. Piotra i jego następców.
Druga ważna okoliczność, to uświadomienie sobie – być może jeszcze wyraźniejsze niż do tej pory – przez setki tysięcy katolików na całym świecie w ciągu tych ostatnich pięciu lat swojej odpowiedzialności za powierzony także im Kościół. „Synowska prośba” z 2014 roku, czy niedawna inicjatywa Polonia Semper Fidelis podpisana przez ok. 145 tysięcy zatroskanych o Kościół osób – są szczególnymi dowodami tego budzenia się sumień.
„No, tak. Kardynałowie niemieccy może i chcą „zmiany paradygmatu Kościoła”, ale przypisywanie tego papieżowi – to już jest nadużycie” – mogą argumentować ci, którzy chcą patrzeć na obecny pontyfikat w jakiejś hermeneutyce ciągłości. Postawa i decyzje papieża Franciszka są jednak jednoznaczne. Adhortacja Amoris laetitia i jej interpretacja przez samego Franciszka jako szerokie otwarcie drzwi dla świętokradczych komunii dla osób rozwiedzionych (por. decyzję papieża o włączeniu do Acta Apostolicae Sedis jego listu w tej sprawie do biskupów z okręgu Bunos Aires), czy wspomniane decyzje personalne wymierzone w tych hierarchów i tych reprezentantów katolickich elit intelektualnych, którzy nie akceptują podkładania „bomb atomowych pod moralne nauczanie Kościoła” (prof. Seifert) oraz fakt, że zapach lawendy (nie tylko w Watykanie) jest intensywny jak nigdy dotąd, są wystarczającymi dowodami na fałszywość tezy „papież dobry, źli doradcy”.
Równie znaczące jest także milczenie papieża Franciszka w tak istotnych, ba, najważniejszych, dla duchowej kondycji Kościoła sprawach jak ostatnia decyzja niemieckich biskupów o faktycznym dopuszczeniu do Komunii Świętej protestantów. Przypomnijmy, że Najświętsza Eucharystia jest „źródłem i szczytem życia Kościoła” (Vaticanum II) i że chodzi o jak najprawdziwsze i jak najbardziej realne Ciało i Krew Chrystusa. Milczenie papieża w tej sprawie ( nie mówiąc już o „spacyfikowanej” Kongregacji Nauki Wiary) jest jeszcze bardziej zatrważające niż sytuacja, gdy na oczach kamer z całego świata potraktował sakrament małżeństwa jak poczęstunek rozdawany w czasie rejsu samolotem.
Nie będę jednak bezdusznym rygorystą i na koniec napiszę o czymś pozytywnym, czyli o modlitwie za papieża Franciszka. Stale o nią prosi i rzeczywiście jest to coś, co możemy Jemu i sobie, całemu Kościołowi, najcenniejszego ofiarować – zwłaszcza w tym czasie Wielkiego Postu. Módlmy się więc, by papież Franciszek szeroko otwierał przed nami wszystkimi drzwi miłosierdzia (nie mylić z pocieszaniem lub pobłażaniem), przede wszystkim miłosierdzia względem duszy. By w imię tego najwyższego dobra umacniał nas w Wierze i oddalił od nas rozmaitych, samozwańczych „władców Kościoła”, dla których miłosierdzie nie musi koniecznie podążać z prawdą, a sumienie jest równoznaczne z samowolą, dla których odwieczna nauka Kościoła to jakieś „nieosiągalne ideały”. By szeroko otworzył okna Świątyni Pańskiej, tak aby uszedł z niej swąd szatana, o którym ponad czterdzieści lat temu mówił z trwogą w głosie Paweł VI.
Jakże potrzeba nam tak pojętej „rewolucji miłosierdzia”, bo w końcu na cóż człowiekowi świat cały – nawet ze zredukowanymi zmianami klimatycznymi lub opanowanym problemem imigracji – „jeśli by na duszy szkodę poniósł”?
Grzegorz Kucharczyk