Aktualizacja strony została wstrzymana

Ciemna strona sportu

Igrzyska Olimpijskie czy Mistrzostwa Świata i Europy w piłce nożnej to imprezy, które od lat wzbudzają pozytywne i negatywne emocje wśród dziesiątek milionów ludzi. Jedni widzą w nich odskocznię od codzienności, inni emocjonują się występami swoich ulubieńców, jeszcze inni traktują to jako możliwość zdobycia „łatwych pieniędzy” u bukmachera. Sport to jednak nie tylko zawody, wyniki i medale, ale ogromna machina ideologiczno-polityczno-propagandowa, której główni rozgrywający nie cofną się przed niczym w walce o mamonę i stworzenie „nowego, wspaniałego świata”.

Sportem w chrześcijaństwo

Idea nowożytnych igrzysk olimpijskich i samego sportu, jako „opium dla ludu” jest związana z działalnością francuskiego arystokraty Pierra’a de Coubertina i atmosferą, jaka (zwłaszcza w kręgach francuskiej „elity” republikańskiej) panowała w drugiej połowie XIX wieku. Nawiązanie do tradycji antycznej stanowiło tylko pretekst dla rzeczywistych powodów, jakie kierowały ojcami nowożytnego ruchu olimpijskiego. Przede wszystkim chcieli oni zakończyć „smutny okres” w dziejach Europy, kiedy to głównym czynnikiem kształtującym jej tożsamość było chrześcijaństwo.

„Argumentem” potwierdzającym „słuszność” rodzącej się koncepcji było przywoływanie postaci władcy starożytnego Rzymu – cesarza Teodozjusza I, który nie dość, że był chrześcijaninem, to w dodatku zakazał organizowania igrzysk olimpijskich ze względu na ich pogański charakter przejawiający się w towarzyszącemu im kulcie Zeusa. Kręgi laickiej III Republiki Francuskiej m.in. ze względu na swojego „antykatolickiego bzika” bardzo mocno podkreślały właśnie ten fakt historyczny i na nim próbowały budować nową religię – religię sportu.

Nie biegam w niedzielę!

Pierwszą i najprawdopodobniej ostatnią porażkę francuskie „elity” poniosły w roku 1924 podczas igrzysk olimpijskich w Paryżu, które do dzisiaj przez wielu są uważane za ostatnie „normalne” zawody. Nie były one bowiem podporządkowane propagandzie, polityce, ideologii, reklamodawcom i mediom – najważniejszym czynnikom napędzającym dzisiejszy sport. Rywalizacja odbywała się wówczas na zasadzie: niech wygra najlepszy! Nie najbogatszy! Nie najsłynniejszy! Nie najmocniej popierany przez takie czy inne kręgi! Najlepszy!

W 1924 roku sportowcy posiadali jeszcze „ludzkie odruchy” i kierowali się zasadami moralnymi a nie tylko i wyłącznie żądzą zwycięstwa za wszelką cenę. Najbardziej znaną postacią tamtych igrzysk jest Eric Lidell – szkocki lekkoatleta, który zrezygnował ze startu w swojej koronnej dyscyplinie, czyli biegu na sto metrów, ponieważ… eliminacje odbywały się w niedzielę.

Lidell jako głęboko wierzący chrześcijanin powiedział, że w niedzielę nie pobiegnie, ponieważ tego dnia należy oddawać cześć Panu Bogu, a nie uciechom i korzyściom płynącym z życia doczesnego. Przez tę decyzję stracił szansę na (najprawdopodobniej złoty) medal olimpijski.

Czy ktokolwiek jest w stanie wyobrazić sobie sytuację, że dzisiaj znajdzie się sportowiec, który odmówi udziału w zawodach, które odbywają się w niedzielę, ponieważ nie pozwala mu na to jego wiara?

A oni hajlują!

Antykatolicka, antyludzka i antycywilizacyjna propaganda zdominowała igrzyska olimpijskie w Berlinie w 1936 roku, w organizacji których czynny udział brał sam Adolf Hitler, który początkowo sprzeciwiał się imprezie, ponieważ uważał tego typu zawody za „wymysł Żydów i masonów”.

„Perfekcyjna organizacja imprezy miała na celu zaprezentowanie potęgi III Rzeszy i stała się propagandowym zwycięstwem Hitlera. Sportowcy mimo woli stali się bezradnymi pionkami w jego nikczemnej politycznej grze. Ale działacze olimpijscy już nie są bez winy. Pierre de Coubertin, twórca nowożytnego ruchu olimpijskiego, otrzymał od nazistów pokaźną łapówkę. On i jego świta chętnie brali udział w przyjęciach, którymi Hitler chciał kupić przychylność świata”, zauważa Ryszard Opiatowski na łamach „Przeglądu Sportowego”.

Atmosfera tamtych zawodów została w bardzo dobry sposób oddana w zrobionym z ogromnym rozmachem jak na tamte czasy filmie dokumentalnym „Olimpiada” w reżyserii Leni Riefenstahl.

Uchwycono na nim moment, kiedy reprezentacje poszczególnych krajów wchodzą na arenę stadionu olimpijskiego w Berlinie, gdzie najważniejszą personą jest sam Fuhrer. Widać wyraźnie, które reprezentacje pozdrawiają publiczność i Adolfa Hitlera „starym, rzymskim pozdrowieniem” – nie są to bynajmniej jedynie sportowcy z Włoch i Niemiec.

Podczas igrzysk Hitler nawet nie ukrywał swoich antysemickich i rasistowskich „poglądów”. Niejednokrotnie opuszczał lożę honorową, aby nie musieć patrzeć na zwycięstwa i radość czarnoskórych i żydowskich sportowców. Z kolei, gdy wygrywali przedstawiciele „czystej rasy” fuhrer osobiście wręczał im medale i składał gratulacje.

Również w Berlinie w 1936 roku nowożytny ruch olimpijski uzyskał nowe oblicze nawiązujące wprost do tradycji greckiej. Stał się nim obrzęd zapalania znicza olimpijskiego w starożytnej Olimpii oraz przetransportowanie ognia do miasta – gospodarza igrzysk. Pomysł wprowadził w życie… dr Joseph Goebells. Do dzisiaj obrzęd ten jest trwałym dziedzictwem ruchu olimpijskiego, BA! – mimo swoich totalitarnych korzeni blask olimpijskiego ognia nawiedza przed każdymi kolejnymi igrzyskami wszystkie kraje świata.

To jeszcze sport czy już tylko polityka?

Praktycznie cały okres po zakończeniu II wojny światowej pokazuje, że rywalizacja sportowa stała się odbiciem rywalizacji politycznej. Komunizm, zimna wojna i żelazna kurtyna doprowadziły do sytuacji, że po prostu nie dało się od tego uciec.

Apogeum politycznej walki pomiędzy „postępowym socjalizmem wschodu” a „zgniłym kapitalizmem zachodu” miało miejsce w lata 1980 i 1984, kiedy to gospodarzami igrzysk były kolejno Moskwa i Los Angeles. Zachód miał prawo zbojkotować imprezę w stolicy ZSRR ze względu na prowadzoną przez Sowietów od 1979 roku wojnę w Afganistanie, co stanowiło pogwałcenie „starożytnej zasady” o pokoju na czas igrzysk. Z kolei odmówienie wzięcia udziału w zawodach w Los Angeles przez większość państw „bloku wschodniego” stanowiło zwykłe działania odwetowe.

Warto zwrócić uwagę na fakt, że wielu olimpijczykom, zwłaszcza obywatelom państw po „zachodniej stronie żelaznej kurtyny” nie spodobał się bojkot igrzysk w Moskwie i dlatego postanowili oni na czas ich trwania wyrzec się swoich ojczyzn i wystąpić jako „sportowcy niezależni” pod flagą olimpijską. Z kolei w 1984 roku wśród „czerwonych” krajów również znaleźli się „ostatni sprawiedliwi”, którzy potrafili postawić się Kremlowi, jak m.in. Rumunia.

„Moskiewskie cuda”

Mistrz olimpijski z Moskwy w skoku o tyczce – Władysław Kozakiewicz w swojej biografii pt. „Nie mówcie mi jak mam żyć” przedstawił kilka, najdelikatniej mówiąc, kontrowersji, związanych z przeprowadzeniem moskiewskiej imprezy. Były one potrzebne organizatorom, aby mogli oni wlać paliwo do propagandowej machiny próbującej wmówić światu, że komuniści, zwłaszcza ci z ZSRR, są we wszystkim najlepsi.

„W skoku o tyczce jest tak, że zawodnik staje na rozbiegu mniej więcej 40 metrów od poprzeczki. Skąd może mieć pewność, że sędziowie ustawili mu wysokość 5,50 metrów, jak prosił, a nie 5 centymetrów wyższą? A preferowanemu rywalowi 5 centymetrów niższą? Baliśmy się manipulacji, tym bardziej gdy odkryliśmy, że wszyscy sędziowie obsługujący konkurs skoku o tyczce to… radzieccy trenerzy tej dyscypliny! Wszyscy co do jednego! Myśmy przecież ich doskonale znali. Na pewno pomagali swoim zawodnikom w ten sposób, że przed ich skokami niby przypadkowo rzucali źdźbło trawy, żeby im pokazać, skąd wieje wiatr. Było to oficjalnie zabronione i za taką pomoc groziła dyskwalifikacja” wspomina Kozakiewicz.

To jednak nic w porównaniu z machlojkami, jakie miały miejsce w innych dyscyplinach. Podczas konkursu rzutu oszczepem, gdy nadchodziła kolej Dainisa Kuli i Aleksandra Makarowa z ZSRR organizatorzy otwierali bramy stadionu na Łużnikach. „Robił się cug, który czuliśmy wszyscy, dzięki czemu oszczep dostawał od dołu powiew, taki sam, jaki skoczkowie narciarscy dostają pod narty, i niosło go dobrych kilka metrów dalej”, opisuje Kozakiewicz. Na taki „komfort” nie załapali się pozostali zawodnicy, których oszczepy leciały co najmniej 5 metrów bliżej.

Podobne „cyrki” miały miejsce w konkursach trójskoku, skoku w dal, zapasów, boksu, podnoszeniu ciężarów, rzutu dyskiem etc. Świat miał bowiem wiedzieć, którzy sportowcy byli najlepsi, a co za tym idzie: który system odniesie ostateczne zwycięstwo.

Fabryka „nadludzi” a może fabryka śmierci?

Nie zawsze sędziowie i organizatorzy byli w stanie „pomóc” sportowcom w zdobywaniu medali. Właśnie dlatego powstał stale rozwijający się przemysł dopingowy. Eksperci podkreślają, że dzisiejsi specjaliści od „wspomagania” cały czas są co najmniej dwa kroki przed lekarzami z komisji antydopingowej, ale i tak sytuacja jest nieporównywalna z tą sprzed kilkadziesiąt lat, kiedy to kobiety i mężczyźni byli szprycowani wszystkim, co nawet w najmniejszym stopniu uczyniłoby ich szybszymi, silniejszymi, wytrzymalszymi etc.

W czasie „zimnej wojny” prym w tego typu praktykach wiedli lekarze i trenerzy sportowców z NRD, którzy byli szczególnie zdeterminowani, jeśli chodzi o sukcesy sportowe. Niemieccy komuniści (i nie tylko oni) chcieli za wszelką cenę udowodnić, że dzięki socjalistycznym rozwiązaniom dominacją nad zachodnimi sąsiadami.

Kibice na stadionach niejednokrotnie nie mogli uwierzyć w to, co widzieli. NRD-owscy sportowcy w zdecydowanej większości swoją posturą bardziej przypominali niedźwiedzie, które uciekły z zoo, zaś kobiety z kobiecością miały tyle wspólnego, co poziom siatkówki w Kolumbii z ilością rowerów w Burkina Faso. Co gorsza – wschodnioniemieccy sportowcy bardzo rzadko zdawali sobie sprawę, że są de facto królikami doświadczalnymi a lekarze, którzy mają ratować ich zdrowie i życie są tak naprawdę ich oprawcami, a niekiedy nawet katami.

Jedną z najbardziej znanych postaci, jaka została skrzywdzona przez chory i nieludzki system NRD jest Heidi Krieger. Co najmniej od 16 roku życia „lekarze” szprycowali ją „niebieskimi tabletkami” mówiąc, że to witaminy, dzięki którym Niemka nie miała sobie równych w pchnięciu kulą, czego efektem było zdobycie w 1986 roku mistrzostwa świata.

Mimo że Krieger miała wówczas 20 lat i w swojej dyscyplinie nie miała sobie równych, to w 1990 roku, ze względu na coraz gorszy stan zdrowia została zmuszona do zakończenia kariery. Okazało się, że niebieskie tabletki to w rzeczywistości sterydy i inne specyfiki hormonalne. W efekcie ich długiego zażywania i nieodwracalnych zmian, jakie wywołały w jej organizmie Niemka w 1997 roku „zmieniła płeć” stając się Andreasem Kriegerem.

To właśnie przełom lat 80. i 90. stanowi jeden z najmroczniejszych okresów w sporcie, co podkreśla Władysław Kozakiewicz będący wówczas menagerem lekkoatletów m.in. byłych republik ZSRR.

„Namówiłem na współpracę obiecujące juniorki w skoku wzwyż, nieważne już z Rosji, Białorusi czy Ukrainy. Śliczne, zgrabne dziewczyny, które mając 18-19 lat, skakały ponad 190 centymetrów, czyli strasznie wysoko. Spokojnie mogłem je obwozić po całym świecie, na wszystkich mityngach łapały się do czołówki. (…) Sezon się skończył, wróciły do kraju. Przylatują na pierwsze zawody nowego roku, odbieram je z lotniska i na dzień dobry słyszę:

Zdrastwuj, Władek!

Ale takim męskim głosem, że aż mnie osadziło na miejscu. One tymczasem, jak to radosne dziewczęta, podbiegły i buzi, buzi na powitanie. A ja poczułem na twarzy kłucie zarostu! I zobaczyłem, że kark, szyja całe w pryszczach”, wspomina polski tyczkarz.

Na zachodzie bez zmian

Byłoby wielką niesprawiedliwością oskarżanie o oszustwa dopingowe jedynie krajów bloku wschodniego. Na Zachodzie w pewnym momencie nie było wcale lepiej. Wystarczy przywołać „najbrudniejszy sprint w dziejach”, czyli finał biegu na 100 metrów mężczyzn na igrzyskach olimpijskich w Seulu w 1988 roku.

Dzisiaj wiemy, że co najmniej 7 z 8 uczestników finału szprycowało się. Największe gromy potępienia spadły na zwycięzcę biegu, czyli Bena Johnsona, bijącego wówczas rekord świata, który najprawdopodobniej został obsadzony w roli „kozła ofiarnego”. Złoty medal został mu odebrany i przyznany jego największemu rywalowi, który na mecie zameldował się jako drugi, czyli Carlowi Lewisowi. Po paru latach, kiedy stosowanie dopingu udowodniono również Lewisowi ten przyznał, że… „właściwie wszyscy coś brali”. Nasuwają się więc pytania: czy gdyby Johnson nie dał się złapać to dzisiaj mówilibyśmy o „najbrudniejszym biegu w dziejach”?

A może rację mają „poszukiwacze teorii spiskowych”, którzy uważają, że Amerykanin został „wyznaczony do złapania”, ponieważ już wcześniej złoty medal zarezerwowano dla Lewisa?

Sytuacja poniekąd powtórzyła się 20 lat później podczas igrzysk olimpijskich w Pekinie, kiedy to obserwowaliśmy ogromnych wybuch formy chińskich sportowców lawinowo zdobywających złote medale w lekkiej atletyce, pływaniu etc. Zwycięstwa odnosili wówczas nikomu nieznani zawodnicy „znikąd”, bijący przy okazji wiele rekordów świata. Zawody w stolicy „państwa środka” dla większości z nich były jedynymi, w których wzięli udział, ponieważ nigdy więcej nie wystartowali w innych imprezach. Nie zmienia to jednak faktu, że ich nazwiska zostały na zawsze zapisane w panteonie „zwycięzców olimpijskich”.

Aborcja w imię zwycięstwa

„Nie znam lekkoatletki, która nie musiałaby poddać się aborcji”, napisała w swojej autobiografii Sanya Richards, amerykańska sprinterka – czterokrotna mistrzyni olimpijska, która sama dopuściła się mordu na dziecku w swym łonie. Wyznanie to wywołało kilka lat temu ogromne poruszenie w świecie sportu i nie tylko sportu.

Richards w rozmowie z magazynem „Sports Ilustrated” próbowała wytłumaczyć, dlaczego dopuściła się takiego czynu. – W 2008 roku byłam w najlepszym momencie mojego życia, moja kariera nabrała tempa. Wydawało mi się, że w ogóle nie mam wyboru. Moim jedynym celem było wygrywanie, zdobywanie medali. Po zabiegu powiedziano mi, że mam wziąć dwa tygodnie wolnego. Nie miałam tyle czasu, bo za kilkanaście dni rozpoczynały się igrzyska olimpijskie w Pekinie – powiedziała Amerykanka, która w 2008 roku była zdecydowaną faworytką do zwycięstwa w biegu na 400 m.

Kobieta próbowała się usprawiedliwić, że decyzja była spowodowana presją, jaką wywierało na nią środowisko lekkoatletyczne, trenerzy, media i sponsorzy. – Może to zabrzmieć śmiesznie, ale wśród lekkoatletów branie pigułek nie jest mile widziane, ponieważ to zatrzymuje wodę w organizmie. Słyszysz też, że musisz być w topowej formie, nie możesz zajść w ciążę, ponieważ wtedy cykle menstruacyjne są krótsze – powiedziała Richards.

Mimo że czyn Richards zasługuje na potępienie, to jednak w jednej kwestii trzeba przyznać jej rację – dzisiejszy sport daje przyzwolenie a nawet wymusza na zawodniczkach mordowanie dzieci w swoich łonach. Nie po to bowiem sponsorzy zainwestowali ogromne pieniądze w treningi i promocję swoich faworytów, żeby w pewnym momencie „płód” mógł pokrzyżować ich plany na zarobienie jeszcze większych pieniędzy. Tym samym historia zatoczyła koło: antykatolicka idea sportu Pierra’a de Coubertina została ostatecznie zrealizowana przez współczesnych wyznawców marksizmu kulturalnego.

Sport to na szczęście nie tylko „mroczne historie”, ale to już temat na zupełnie inną opowieść.

Tomasz D. Kolanek

Źródła: sportowefakty.pl, Władysław Kozakiewicz „Nie mówcie mi jak mam żyć”, „Przegląd Sportowy”

Za: PoloniaChristiana – pch24.pl (2018-02-09)

 


 

Czy każde wyzwanie ma sens?

Cała Polska wstrzymała oddech w oczekiwaniu na wieści z wyprawy ratunkowej na Nanga Parbat. Portale informacyjne co kilka minut aktualizowały przebieg operacji. Miliony ludzi było świadkami dramatycznej walki o życie, która rozgrywała się wśród niedostępnych himalajskich szczytów. Ostatecznie zdołano uratować jedną osobę, druga zginęła i pozostała w górach już na zawsze. Jak zawsze podczas takich wydarzeń powraca fundamentalne pytanie: po co? I czy w ogóle my, ludzie z „dolin” mamy prawo pytać? 

Czy możemy zgodzić się na milczenie?

– Nie powinniśmy osądzać ludzi, którzy szukają niebezpieczeństwa w najwyższych miejscach świata, lub wymagać od nich odpowiedzi na pytanie o sens tego, co robią. (…) Kiedy płacą najwyższą cenę za swoją pasję, powinniśmy po prostu o nich pamiętać – te słowa legendy polskiego alpinizmu Wandy Rutkiewicz mają dzisiaj jeszcze głębszy wydźwięk. Oczywistym jest, że katolik nie ma prawa osądzać. Ta przestrzeń zarezerwowana jest dla Najwyższego, który jako jedyny zna ludzkie serce. Jest jednak różnica pomiędzy osądem a oceną. I do niej właśnie chcę nawiązać – milczenie bowiem, jest w tym przypadku pójściem na łatwiznę.

Dla Tomasza „Czapkinsa” Mackiewicza było to już siódme podejście na Nanga Parbat. Nazywana przez środowisko himalaistów „Killer Mountain” pozostawała niezdobyta zimą do 2016 roku. Mackiewicz także, za siódmym razem w końcu zdobył szczyt. Nie zdołał jednak zejść, osierocił trójkę dzieci. Zginął robiąc to co kochał.

Od heroinisty do himalaisty

Tomasz w przeszłości był nałogowym heroinistą. Po ciężkiej walce odstawił narkotyki, zaczął chodzić po górach, ożenił się i został ojcem czwórki dzieci. Do tego jeździł stopem, pomagał w ośrodku dla trędowatych. Wiódł życie obieżyświata, człowieka o którym mówi się „niespokojny duch”. Można powiedzieć, że wygrał walkę z nałogiem. Ale czy na pewno?

Każdy alpinista przyzna, że góry uzależniają. Nie tylko w duchowym sensie; góry uzależniają fizycznie. Wysokie ciśnienie, rozrzedzone powietrze, niesamowita przestrzeń, ekstremalnie niskie temperatury i poczucie spełnienia będąc na szczycie działają mocniej niż dawka narkotyku. Mało kto rezygnuje z gór po pierwszej wyprawie. Wspinaczka wciąga.

– Człowiek żyjący swoimi marzeniami jest bohaterem. Marzył o tym szczycie. Zdobył go. Nie dane nam jest oceniać. Każdy chciałby mieć choć odrobine jego odwagi – pisze na facebooku Asia.

– Czy naprawdę nie możecie zrozumieć, że każdy ma prawo żyć według własnych zasad? – dodaje Anita.

Naprawdę, sercem szczerze zgadzam się z tymi ludźmi, jednak część mnie – odpowiedzialna za rozum – ma wątpliwości. Można mieć pasję, nawet trzeba – nadaje ona koloru naszemu życiu i może nauczyć nas lekcji, które przydadzą się nam w codzienności. Ale z pasją, jak ze wszystkim łączy się odpowiedzialnosć. Kiedy zaczynamy być odpowiedzialni za drugiego człowieka, musimy przygotować się na ewentualność rezygnacji lub ograniczenia swoich pasji. Pozbywamy się pewnych egoizmów kosztem dobra dziecka, żony, itd. Ten proces dotyka większości mężczyzn.

– Znam dużo ludzi którzy mają pasje. Niestety jak zakładasz rodzinę, to trzeba być facetem (…) wziąć za nią odpowiedzialność, a pasję i przyjemności odlożyć na drugi plan. Dojrzały facet ma inne priorytety. Też z checią wsiadłbym na motor rozpędził go ponad 250 km/h i poczuł adrenalinę. Ale jest rodzina i czas na bycie nieogarniętym gówniarzem już minął – pisze w mocnych słowach Tom.  

Akceptacja do końca

Co w takich sytuacjach czują żony wspinaczy? Słyszy się głosy, że przecież „wiedzą za kogo wychodzą”, „mają świadomość, że kiedyś nie wróci z wyprawy”. Sądzę jednak, że nie do końca. Aleksander Lwow, polski himalaista twierdzi, że partnerki wspinaczy dzielą się na te, które otwarcie nie akceptują pasji bliskich oraz takie, które ten brak ukrywają w sobie. 

– Himalaiści niewątpliwie przyciągają kobiety stylem swojego życia, ale później to ich życie zaczyna stanowić w relacji przeszkodę[…]wyjazdy po dwa, trzy razy w roku na okres około trzech miesięcy każdy. To nawet trzy czwarte roku poza domem! Mogę się mylić, ale wydaje mi się, że nie ma takiej żony, która gdzieś tam głęboko nie chciałaby, żeby przestał jeździć […] oczywiście są nim (himalaizmem – przyp. red.) zafascynowane, ale jak przyjdzie co do czego, chciałyby tego faceta zatrzymać – twierdzi Lwow.

Zdobywca = bohater?

Dużo łatwiej widzieć nam heroizm w sytuacjach spektakularnych i dramatycznych. Podczas wojny, klęski żywiołowej, wyprawy w nieznane. W tak wyraźnie zarysownej sytuacji, która zmusza człowieka do podejmowania ciężkich decyzji łatwo dostrzec nam cechy prawdziwego bohatera. Odwaga, spryt, wiara w siebie, dążenie do celu, pokonywanie własnych słabości – to wszystko podziwiamy i czujemy sympatię do postaci, które w ten sposób przezwyciężają niebezpieczeństwa. Czy jednak osoba podejmująca codzienny wysiłek utrzymania rodziny, wychowania dziecka czy opieki nad chorym nie jest godna podobnego szacunku? Tylko dlatego, że nie podejmują spektakularnych działań nie powinni czuć się gorzej od ludzi mających „ekstremalne” pasje.

Sens

Na samym końcu przechodzimy do kwestii fundamentalnej, czyli sensu takich działań. W średniowieczu cały system tomistycznej nauki sprowadzał się do celowości działania. Człowiek wiedział po co żyje – dla zbawienia duszy. Dzisiaj coraz więcej osób miałoby trudności z odpowiedzą na pytanie – po co żyjesz? To samo tyczy się sensu naszego działania. Bóg obdarzył nas talentami byśmy potrafili wykorzystać je do ubogacania świata, pomocy ludziom, a przede wszystkim do wspierania na drodze ku zbawieniu. Jeżeli nasze pasje, zainteresowania, wysiłki i ciężka praca podporządkowana jest zaspokajaniu próżności i egoizmów, nasze istnienie przestaje mieć cel. Wielcy bohaterowie to ci, którzy ryzykują życie dla innych, nie dla siebie. Największym zaś z nich jest Chrystus, który złożył ze swojego życia Ofiarę.    

Nauka

Zbyt często w kontekście podobnych wydarzeń ludzie ograniczają się do milczenia. Nie jest dobrze przyjętym wypowiadanie się negatywnie o zmarłych. Zwłaszcza tragicznie. Oczywiście – w obliczu tragedii lepiej milczeć niż powiedzić coś głupiego. Nie należy jednak kończyć na milczeniu. Cisza jest potrzebna do refleksji, a ta z kolei pomaga w wyciąganiu wniosków na przyszłość – w kontekście całej drogi życiowej.

PR 

Za: PoloniaChristiana – pch24.pl (2018-02-05)

 


 

Skip to content