Aktualizacja strony została wstrzymana

Zniszczenie pobożności ludowej – Michael Davies

Rewolucje przeprowadzają ludzie aktywni, jednostronni fanatycy, geniusze samoograniczenia. Oni to w kilka godzin lub dni obalają stary porządek. Przewroty trwają tygodniami, najwyżej latami, a potem przez całe dziesięciolecia i wieki ludzie czczą jak świętość ducha ograniczoność, która doprowadziła do przewrotu”.
Borys Pasternak, Doktor Źywago, cz. 14.

Ktoś mógłby powiedzieć, że nawet jeśli rozdział poprzedni dowiódł, że nowa Msza jest nudna, Msza Trydencka była z pewnością jeszcze nudniejsza – w końcu poza czytaniami i kazaniem była ona w całości sprawowana po łacinie, a wiele modlitw odmawianych było po cichu. Taki właśnie zarzut starał się odeprzeć katolik z powieści kard. Newmana Loss and Gain, usiłujący dowieść swemu protestanckiemu adwersarzowi rozumności takiej formy kultu. Jak sam przyznał, jest to zadanie trudne, ponieważ liturgia katolicka i protestancka stanowią wyraz całkowicie różnych poglądów religijnych:

„Katolicka idea kultu różni się od waszej, gdyż – prawdę mówiąc – mamy tu do czynienia z różnymi religiami. Nie oszukuj się, drogi Batemanie – powiedział łagodnie – nie jest bynajmniej prawdą, że nasza religia jest po prostu bardziej rygorystyczną wersją waszej. Rzeczywistość jest taka, że różnią się one co do istoty, my wyznajemy jedną religię, wy zaś drugą. A gdy przyjdzie czas, gdy ty sam będziesz już gotowy by poddać się miłościwemu jarzmu Chrystusa, wówczas drogi Batemanie, to właśnie wiara uczyni cię zdolnym do przestrzegania praktyk i zwyczajów katolików, które w innym przypadku mogłyby cię razić. Gdyby nie wiara, nabyte na przestrzeni lat przyzwyczajenia, istniejące w twoim umyśle powiązania pomiędzy pewnymi zewnętrznymi zachowaniami a rzeczywistymi wewnętrznymi aktami pobożności mogłyby cię zaniepokoić, gdy musiałbyś dostosować się do zwyczajów całkowicie dla ciebie nowych. Jednak wiara o której mówię, wielki dar Boga, uczyni cię wówczas zdolnym do pokonania samego siebie i do podporządkowania twoich sądów, twojej woli, twojego intelektu, twoich uczuć, twych gustów i upodobań, prawu i zwyczajowi Kościoła. Och, wiara będzie w tej sytuacji konieczna, byś mógł odnaleźć odpowiedzi na wszystkie rodzące się wówczas w naturalny sposób pytania! Co do mnie – powiedział i położył ręce na kolanach, spoglądając w przestrzeń jak gdyby mówiąc sam do siebie – nie znam niczego równie budującego, równie poruszającego a zarazem zniewalającego, jak Msza, która sprawowana jest na naszych ołtarzach. Mógłbym uczestniczyć w niej bez przerwy i nigdy się nie znużyć. Nie są to jedynie słowa, to wielka akcja, najwspanialsza akcja, jaka możliwa jest na ziemi. Nie jest to jedynie błaganie, ale – jeśli wolno mi tak powiedzieć – przywoływanie Odwiecznego. Staje się On obecny na ołtarzu w Ciele i Krwi, aniołowie kłaniają przed Nim, a demony drżą z przerażenia. To właśnie to przejmujące lękiem wydarzenie jest celem całej liturgii, która ma je w odpowiedni sposób wyrazić i objaśnić. Słowa są konieczne, ale jako środki, nie jako cel, nie tworzą one jedynie błagania zanoszonego do tronu łaski, służą czemuś znacznie wznioślejszemu – Konsekracji i Ofierze. Padają one szybko, jak gdyby starały się jak najspieszniej wypełnić swą misję. Padają szybko, gdyż wszystkie one stanowią części jednej Akcji. Wypowiadane są szybko, gdyż są to straszliwe słowa Ofiary, stanowią część akcji zbyt doniosłej, by ją opóźniać, zgodnie z tym co zostało powiedziane: «Co masz czynić, czyń szybko». Wypowiadane są spiesznie, gdyż wraz z nimi przychodzi sam Chrystus, podobnie jak przechodził po jeziorze gdy jeszcze był w Ciele. Padają one szybko, ponieważ jak błyskawica rozświetla niebo z jednego końca aż po drugi, tak też będzie z przyjściem Syna Człowieczego. Padają szybko, ponieważ są one jak słowa Mojżesza, wymieniającego Imię Pana przychodzącego w obłoku: „Pan, Pan Bóg, miłościwy i łaskawy, cierpliwy i pełen dobroci i prawdy”. I jak Mojżesz na górze, tak również my «spieszymy i kłonimy nasze głowy do ziemi, adorując Go». Również my, zgromadzeni dokoła, każdy na swym miejscu, wypatrujemy wielkiego Adwentu, «oczekując na poruszenie się wody». Wszyscy, każdy na swym miejscu, ze swym własnym sercem, ze swymi własnymi pragnieniami, ze swymi własnymi myślami, ze swą własną intencją, ze swymi własnymi modlitwami, osobno lecz zgodnie, patrząc na to co się dokonuje, obserwując przebieg liturgii, jednocząc się w niej – nie starając się śledzić mozolnie tekstu modlitwy, ale wsłuchując się niejako w koncert instrumentów muzycznych, z których każdy jest inny, a jednak współbrzmiący w słodkiej harmonii, łączymy się z kapłanem Boga i wspieramy go naszymi modlitwami, a jednak prowadzeni jesteśmy przez niego. Są tam małe dzieci i ludzie starzy, prości robotnicy i studenci, kapłani przygotowujący się do Mszy, kapłani odprawiający dziękczynienie, są niewinne dziewice i pokutujący grzesznicy;  ze wszystkich tych serc wznosi się jeden hymn eucharystyczny – wszystko to zaś koncentruje się wokół wielkiej Akcji, dokonującej się na ołtarzu. I ty się mnie pytasz, mój drogi Batemanie – dodał, zwracając się ku niemu – ty się mnie pytasz, czy nie jest to formalistyczne, nierozumne nabożeństwo – to jest cudowne! – wykrzyknął, zrywając się z miejsca – absolutnie cudowne!”[1].

Ów obszerny cytat z pism kard. Newmana zasługuje na szczególnie wnikliwe studium. Dowodzi on głębokiej świadomości tego, czym jest dla katolików Msza i jak fundamentalną rolę w kształtowaniu pobożności ludowej odgrywa sposób jej celebracji. Przeciętny wierny nie postrzegał Mszy ani jako nudnej ani ekscytującej. Myślał o niej po prostu jako o Mszy. Było to coś, z czym dorastał. Nie zastanawiał się on, czy jej forma mogłaby zostać zmieniona na lepszą, podobnie jak nie przyszłoby mu nigdy do głowy rozważać, czy jego matka nie mogłaby wyglądać piękniej  z innym kształtem nosa czy oczyma innego koloru. Zarówno Msza jak i jego matka towarzyszyły mu od zawsze, zawsze były takie same. To przede wszystkim dzięki Mszy zachowywał on więź z Kościołem oraz z Bogiem. Jej niezmienność pozwalała mu wierzyć, że życie doczesne nie jest jego ostatecznym celem.

Trudno też nazwać liturgię Mszy Trydenckiej nudną. Była ona, jak pisze ks. Faber „najpiękniejszą rzeczą po tej stronie nieba”. Piękno, podobnie jak prawda i dobro, stanowią odzwierciedlenie istoty Boga. Im bardziej zbliżamy się do Boga, tym bardziej zbliżamy się do czystego piękna, czystej prawdy i czystego dobra. Msza Trydencka była teocentryczna, skupiała się nie na człowieku, ale na Stwórcy. Poprzez świadome oderwanie się od swego codziennego życia przeciętny wierny poczuć mógł pewien – choć niedoskonały – posmak nieśmiertelności.

Współcześni liturgiści starają się doprowadzić przede wszystkim do tego, by wierny czuł się na liturgii jak w domu – nie w swym prawdziwym domu w niebie, ale w domu swego codziennego życia. Liturgia ma być oparta na wzorcach kulturowych, które są mu znane. Dlatego wierny nie wygląda już Boga, ale spogląda wgłęb siebie samego. Introspekcja jest najpewniejszą drogą do nudy. Nic dziwnego, że nowa Msza jest nudna. W artykule cytowanym w rozdziale V Kevin Starr zauważył, że Msza:

„(…) jest najodważniejszą próbą wzniesienia się człowieka ku Bogu i zarazem najbardziej wspaniałomyślnym pochyleniem się Wszechmocnego Boga nad człowiekiem (…) Zgodnie z wiarą katolicką Msza odtwarza wielki dramat Kalwarii. To nie impreza muzyczna ani pełna spontaniczności sesja terapeutyczna Instytutu Esalen, mająca na celu wywołanie u uczestników dreszczu emocji.

Kościołowi Łacińskiemu 500 lat zabrało wypracowanie liturgii, wyrażającej w odpowiedni sposób owo zbliżenie do Boga poprzez Zmartwychwstałego, Eucharystycznego Chrystusa. Katolicy modlili się w ten sposób podczas Mszy przez ponad tysiąc lat. Podczas mającego miejsce  w XVI wieku Soboru Trydenckiego owa licząca tysiąc lat Msza została ujednolicona, skodyfikowana, uczyniona normą dla całego Kościoła powszechnego. Przez kolejnych 400 lat ów pełen godności i dostojeństwa kult prawowany był na całym katolickim świecie. We wielkich katedrach Europy Msza odprawiana była przez arcybiskupów i kardynałów ubranych we wspaniałe szaty liturgiczne, przy akompaniamencie orkiestr i wyćwiczonych chórów, na placówkach misyjnych zaś przez spoconych misjonarzy, przy akompaniamencie modlitw zanoszonych w tysiącach różnych języków. Gdziekolwiek jednak była sprawowana – w katedrach, w starożytnych opactwach, w kresowych parafiach czy też na placówkach misyjnych – była to zawsze ta sama Msza łacińska.

Każdy amerykański katolik w wieku powyżej 35 lat dorastał czerpiąc z jej bogactwa. Śledziliśmy jej zawiłe obrzędy w naszych mszalikach. Pochylaliśmy głowy w przejmującej czcią ciszy, gdy kapłan podnosił Hostię i Kielich, wypowiadając starożytne słowa Konsekracji”.

Od czasu II Soboru Watykańskiego przeciętnemu wiernemu wmawia się, że nie ma prawa nazywać się katolikiem, jeśli nie jest prawdziwie „zaangażowany”. Musi tego nieustannie dowodzić poświęcając cały swój wolny na spełnianie różnego rodzaju dobrych uczynków lub biorąc udział w grupach dyskusyjnych (co samo w sobie jest rzeczą dobrą). Agresywna propaganda, której celem jest przeobrażenie zwykłego człowieka w entuzjastę, przyniosła jednak skutek wręcz przeciwny, zrażając przeciętnego wiernego do Kościoła. Jak zauważył pochodzący z Australii świecki pisarz Karl G. Schmude w artykule opublikowanym na łamach „Homiletic and Pastoral Review” w listopadzie 1978 roku:

„Pomimo retoryki «otwartości», wizja Kościoła raczej się zawęziła, niż poszerzyła. Perspektywa, która była egalitarna i ludowa – kładąca nacisk minimalne zaangażowanie ze strony maksymalnej liczby wiernych – a również obiektywna, wymagająca wykonywania pewnych obrzędów i przylgnięcia do pewnych zasadniczych wartości, ustąpiła miejsca koncepcji, która jest zasadniczo elitarna – wymagająca zewnętrznego zaangażowania ze strony całej wspólnoty, a również eksperymentalna – podkreślająca potrzebę religijnego entuzjazmu”.

Wielu liberałów z pewnością zgodziłoby się z tą oceną. Przy licznych okazjach liberalni duchowni mówili mi, że podczas gdy uprzednio przewiązywaliśmy wagę do ilości, obecnie chodzi nam raczej o jakość – i odnoszą to nie tylko do uczestnictwa we Mszy, ale również do liczby kandydatów do kapłaństwa i liczby członków zgromadzeń zakonnych. Ci, którzy mieli jakikolwiek kontakt ze współczesnymi seminarzystami zachowają z pewnością sceptycyzm co do tych zapewnień o jakości. Sir Arnold Lunn pisał, że głównym zadaniem Kościoła katolickiego „jest osiągnięcie czyśćca przez możliwie największą liczbę dusz”[2]. Kościół soborowy wydaje się natomiast wierzyć, że wypełnił swe zadanie, jeśli udało mu się pozyskać choćby kilku entuzjastów do protestów przeciwko handlowi z Chile czy Argentyną.

Posiadający bogate doświadczenie w pracy duszpasterskiej ks. Rawley Myers dowodził, że trudno o coś bardziej absurdalnego niż próba zmienienia każdego katolika w zakonnika czy zakonnicę:

„Niektórzy współcześni autorzy duchowi, którzy sami nie pracują w parafiach, zdają się sugerować, że nasi wierni pragną upodobnić się do zakonników czy zakonnic. Chcą, byśmy nakłaniali ich do spędzania większości czasu z dala od rodzin. Jednak większość parafian wybiera inny stan życia i jest całkowicie zadowolonych ze swego powołania. Większość z nich nie ma wiele czasu na rozmyślanie, wypełnia go bowiem staranie o zapewnienie godziwych warunków bytu rodzinie. Wychowywanie dzieci niesie za sobą problemy, o jakich większość duchowieństwa nie ma nawet pojęcia. Ojciec jest częstokroć wyczerpany presją, jaką wywiera się na niego w pracy, zaś wychowanie dzieci w naszym spoganiałym społeczeństwie staje się coraz trudniejsze. Nie chce on chodzić na więcej spotkań, pragnie jedynie mieć więcej czasu dla swej rodziny. Marzy o możliwości wyjazdu, bynajmniej nie na szkolenia, ale na zasłużony odpoczynek i na ryby.

Stosunek, jaki mają do religii niektórzy współcześni autorzy, nie znający problemów ludzi, przypomina sytuację znaną z Alicji z Krainy Czarów. Mówią nam oni, co należy robić w parafii, nie mają jednak pojęcia o prawdziwych potrzebach i pragnieniach parafian. Przemawiają i piszą z wielką pewnością siebie, nie mając przy tym pojęcia, co ludzie naprawdę myślą. A przecież edukacja musi zaczynać się od pracy nad człowiekiem znajdującym się w konkretnym miejscu i sytuacji”[3].

Również inny doświadczony amerykański duszpasterz, Msgr Richard J. Schuler, zwraca uwagę na oderwanie biurokratów liturgicznych od rzeczywistości życia parafialnego. Jak zauważa, duchowieństwo poparło sobór duszpasterski oczekując, że doprowadzi on do odnowy życia religijnego:

„Wkrótce jednak pojawili się posoborowi interpretatorzy i «wdrażacze», którzy wymyślili «Ducha Soboru». Wprowadzili oni praktyki, o którym ojcom soborowym nigdy się nie śniło, pousuwali katolickie tradycje i zwyczaje, których nigdy nie zamierzano naruszać, zmieniali dla samej zmiany, niepokoili owce i przerażali pasterzy.

Przy pomocy starannie zorganizowanej propagandy udało im się przekonać pasterzy, że to co głosili, było w istocie wolą Kościoła, dyrektywami soboru i papieża. Burzyli ołtarze, usuwali łacinę, rozwiązywali chóry, niszczyli posągi i wiele sprzętów kościelnych, zniechęcali do odmawiania Różańca i udzielania błogosławieństwa Najświętszym Sakramentem, do procesji, nowenn i różnych form pobożności. Zamiast przyciągnąć tych, którzy znajdowali się na zewnątrz owczarni, zniechęcili wielu ludzi, którzy urodzili się i żyli wewnątrz Kościoła. Duszpasterze zaczęli się niepokoić, gdy spadło uczestnictwo we Mszach niedzielnych oraz liczba osób przystępujących do spowiedzi, a młodzież zaczęła twierdzić, że nie potrzebuje Kościoła ani sakramentów. Co stało się z konwersjami? Fałszywy ekumenizm skutecznie zahamował stabilny dotąd proces nawróceń do Kościoła (…)

Dla księdza parafialnego, będącego dla większości katolików pasterzem, do którego zwracali się dotąd o pomoc na drodze do zbawienia, nastały ciężkie czasy – zastąpiony został przez komisje, komitety, ekspertów, konsultantów, koordynatorów i wszelkiego rodzaju biurokratów. Okazało się, że zwykły duszpasterz już nie wystarcza. Wmawia się mu, że jeśli odebrał wykształcenie przed rokiem 1963, brak mu profesjonalnej wiedzy, musi więc ją uzupełnić, uwspółcześnić i poddać się indoktrynacji na różnego rodzaju spotkaniach, seminariach, warsztatach, rekolekcjach, konferencjach i innych sesjach prania mózgu. W rzeczywistości jednak jest on potrzebny jedynie do zbierania pieniędzy na finansowanie rozrastającej się wciąż biurokracji, mającej rzekomo «służyć» «potrzebom duszpasterskim» ludu. Kiedy parafie walczą o przetrwanie, nakładane na nie dodatkowe podatki mogą się przyczynić jedynie do ich ostatecznego unicestwienia. Absurd, jakim jest przymuszanie do współfinansowania swej własnej zagłady stawia w trudnym położeniu zarówno duszpasterza jak i jego owce, starające się dostosować do «wolności» i opcji narzuconych przez sobór.

Jednymi w najdotkliwszych z ciosów, jakie spadły na duszpasterza i powierzoną jego pieczy trzodę, były innowacje liturgiczne narzucone przez waszyngtońską biurokrację. Większość zmian, jakich byliśmy świadkami po roku 1965, nie przyszła nigdy na myśl ojcom soborowym, a sam lud katolicki nigdy się ich nie domagał. Ponieważ jednak nadano nam nową wolność, musimy mieć opcje i musimy pomiędzy nimi wybierać, dotyczy to zwłaszcza opcji przedstawianych nam przez liturgistów. Współczesny liberalizm oznacza, że wolno nam akceptować jedynie stanowisko liberałów. Stąd opcje, skoro tylko zostaną wprowadzane, szybko stają się normą i wszelkie próby dokonywania samodzielnego wyboru etykietowane są jako «wprowadzanie podziałów»”[4].

Najbardziej wnikliwa analiza skutków, jakie wywarły posoborowe zmiany na mentalność przeciętnego katolika ,pojawiła się na łamach „National Review” z 4 marca 1977. Przeprowadzona ona została z czysto socjologicznego punktu widzenia przez Paula Williamsa, wykładowcę religioznawstwa na American University. Analiza ta podkreślała fakt, że przedpoborowy katolicyzm dawał przeciętnemu wiernemu poczucie tożsamości, odpowiadał na pytanie kim w istocie był. Był katolikiem. Co to oznaczało? Oznaczało to, że wysłuchiwał w niedzielę Mszy, nie jadł mięsa w piątki, chodził do spowiedzi, nigdy nie uczestniczył w nabożeństwach protestanckich, wchodził w związek małżeński z katolikiem i posyłał swe dzieci do katolickiej szkoły, nawet jeśli wiązało się to z wyrzeczeniami finansowymi. Definiowanie katolicyzmu w taki sposób przeraziłoby z pewnością zaangażowanego katolika Kościoła soborowego. Teoretycznie zaangażowany katolik ma słuszność – znamieniem prawdziwego wyznawcy powinno być pragnienie przeobrażenia świata, urzeczywistnianie idei Królestwa Bożego na ziemi. Jednak Chrystus Pan przyszedł zbawić grzeszników, a Jego Kościół jest zasadniczo Kościołem ludzi grzesznych. Słusznym wydaje się więc przypuszczenie, że denominacja składająca się w większej części z zaangażowanych członków nie może być Kościołem założonym przez Zbawiciela, mam tu na myśli wyznania takie jak kwakrzy, nie ubliżając im w żaden sposób. Kościół założony przez Chrystusa musi być jak drzewo, na którym dom znaleźć mogą wszystkie ptaki albo jak sieć, która może zagarniać wszystkie ryby morza. Kościół Chrystusowy musi przypominać rzesze, jakie podążały za Nim podczas Jego ziemskiego życia – niewielu z tych ludzi było prawdziwie zaangażowanych, niewielu prawdziwie zdeprawowanych – większość zadowalała się podążaniem za Nim, słuchaniem Go, nie pragnęła jednak, by składano na jej barki zbyt wielu obowiązków. Oskar Wilde stał się katolikiem na krótko przed śmiercią, wydaje się jednak nieprawdopodobne, by – gdyby pojawiła się sprzyjająca temu okoliczność – mógł on zostać kwakrem.

Kontrast pomiędzy elitarna naturą Kościoła soborowego a ludową naturą tradycyjnego katolicyzmu ukazuje nam inny jeszcze cytat z powieści Newmana  Loss and Gain. Można by sobie wyobrażać, że konwertyta o subtelności i poziomie intelektualnym Newmana nie powinien odczuwać specjalnej sympatii do pobożności ludowej. Było jednak dokładnie przeciwnie. W swej powieści Newman ukazuje, jak wielkie wrażenie wywarła pobożność ludowa na pewnym anglikaninie, który wszedł do katolickiego kościoła i był obecny podczas błogosławieństwa Najświętszym Sakramentem. Fragment ten jest dość długi, stanowi jednak świadectwo roli katolicyzmu jako formy kulturowej, czy też mówiąc ściśle jako subkultury w zdominowanym przez protestantyzm społeczeństwie. Przynależność do tej subkultury dawała katolikom poczucie tożsamości, poczucie zaangażowania. Jak pokazuje Williams, rewolucjoniści zniszczyli subkulturę – a w konsekwencji również poczucie tożsamości. W praktyce zniszczyli katolicyzm:

„Zbliżył się do drzwi kościoła i wszedł do środka. Świątynia wypełniała się wiernymi, najwyraźniej gromadzącymi się na jakieś nabożeństwo. Gdy wszedł, człowiek idący bezpośrednio przed nim zanurzył rękę w zbiorniku z wodą, który stał przy wejściu i wyciągnął ku niemu dłoń. Charles, nieświadomy co to oznacza i równocześnie skrępowany tym faktem, nie uczynił niczego i wślizgnąwszy się do środka zaczął rozglądać się za jakimś zacisznym miejscem. Jednak cała przestrzeń była otwarta i wydawało się, że w budynku nie ma żadnych zakamarków, których mógłby się schronić. Wszyscy wydawali się być pochłonięci własnymi sprawami, nikt nie zwracał na niego uwagi, początkowo więc czuł się nieswojo. Stanął nieopodal drzwi i zaczął się rozglądać. Przy wielkim ołtarzu, który stał pośrodku półkolistej apsydy, paliło się mnóstwo świec. Były też ołtarze boczne – chyba z pół tuzina, większość z nich bez płonących świec, jednak nawet przed nimi dostrzec można było pojedynczych wiernych. Na jednym z nich znajdował się wielki stary krucyfiks z lampką – i gromadziło się przed nim wielu ludzi. Przychodzili na pięć minut, odmawiali jakieś modlitwy, które wypisane były na oszklonej tablicy znajdującej się na balaskach, po czym odchodzili. Przy innym, znajdującym się w kaplicy na najdalszym końcu naw, płonęło sześć długich świec, ponad którymi znajdował się obraz. Przypatrując się intensywnie Charles zauważył, że był to obraz przedstawiający Matkę Bożą i Dzieciątko trzymających Różaniec. Przed nim znajdowała się liczna grupa wiernych, biorąca udział w jakimś nie znanym mu nabożeństwie. Składało się ono z krótkich, odmawianych na przemian, monotonnych wezwań, a ponieważ zdawało się nie mieć końca, Reding zwrócił wzrok w inną stronę. Dostrzegł najpierw jeden, a potem inny jeszcze konfesjonał, wokół których gromadził się mały tłum ludzi, klęczących i oczekujących na swą kolej – mężczyźni po jednej stronie, kobiety po drugiej. W dolnej części kościoła znajdowały się trzy rzędy ruchomych ławek z oparciami i klęcznikami, reszta przestrzeni była otwarta i wypełniona krzesłami. Coraz więcej uwagi koncentrowało się na wielkim ołtarzu, każda wchodząca osoba brała krzesło i przyklękając za nim zaczynała się modlić. Stopniowo kościół wypełnił się po brzegi, bogaci i ubodzy zmieszali się ze sobą – artyści, dobrze ubrani młodzi ludzie, irlandzcy robotnicy, matki z dwoma lub trzema dziećmi – oddzieleni byli jedynie mężczyźni od kobiet. Grupa chłopców i dzieci, razem z kilkoma starszymi opiekunkami, zgromadziła się przy balaskach i obejmowała je nieruchomo, jak gdyby w oczekiwaniu na coś.

Choć Reding w dalszym ciągu stał, nikt nie zwrócił mu uwagi, widział jednak że czas już uklęknąć  – i zajął miejsce z brzegu najbliższej ławki. Zaledwie to uczynił, z zakrystii wyszła kierująca się do ołtarza procesja ze świecami, zaczęło się coś, czego nie rozumiał, a po modlitwie, w której dzięki powtarzającym się zwrotom Miserere i Ora pro nobis poznał litanię, rozbrzmiał hymn. Reding czuł się tak, jakby nigdy przedtem nie był obecny na liturgii, tak wielkie było skupienie i widoczna pobożność zgromadzonych. Uderzyło go zwłaszcza to, że podczas gdy w Church of England duchowny czy organy byli wszystkim a lud niczym, poza faktem że duchowny był ich przedstawicielem, tu było wręcz na odwrót. Kapłan mówił mało, przynajmniej na głos, jednak całe zgromadzenie było jak gdyby jednym wielkim instrumentem czy panharmonicon, działającym wspólnie – i co najbardziej godne uwagi – niejako samoczynnie. Wydawali się oni nie potrzebować nikogo do strojenia czy kierowania, choć podczas litanii odpowiednie części były wykonywane przez chór. Słowa były łacińskie, lecz każdy wydawał się je rozumieć i zanosić modlitwę do Trójcy Przenajświętszej, Wcielonego Zbawiciela oraz Matki Bożej i świętych, a ich serca wypełniała żarliwość proporcjonalnie do siły wydawanych dźwięków. Obok niego znajdował się mały chłopiec i uboga kobieta, śpiewający w każdy w swojej tonacji. «To nie błąd – pomyślał Roding – To naprawdę religia ludowa». Rozglądnął się dokoła budowli, była ona, jak powiedzieliśmy, bardzo zwyczajna i wydawała się nie być ukończona, jednak obecna w niej Źywa Świątynia nie potrzebowała wspaniałych rzeźb ani kosztownych marmurów – «gdyż chwała Boga ją oświecała i lampą był w niej sam Baranek». «To zdumiewające – pomyślał Charles – że ludzie nazywają ten kult formalnym i zewnętrznym. Wydaje się on obejmować wszystkie klasy społeczne, młodych i starych, wykształconych i niewykształconych, mężczyzn i kobiety, we wszystkich widać działanie tego samego Ducha, który czyni ich jednością».

Podczas gdy oddawał się tym rozmyślaniom, w obrzędzie nastąpiła zmiana. Kapłan, albo przynajmniej wikary, podszedł na chwilę do ołtarza i odsłonił kielich czy jakieś inne stojące tam naczynie liturgiczne – nie mógł zobaczyć tego dokładnie. Dym kadzidła wzniósł się wysoko, ludzie nagle nisko się pokłonili – cóż to mogło oznaczać? Prawda olśniła go, wypełniając lękiem lecz równocześnie słodyczą – był to Najświętszy Sakrament, na ołtarzu obecny był Wcielony Bóg, który przyszedł nawiedzić i pobłogosławić swój lud. Była to owa Wspaniała Obecność, która odróżnia katolicki kościół od każdego innego miejsca na ziemi, czyniąc je nieskończenie świętym”[5].

Świadectwo socjologa

Związek tego ustępu książki kard. Newmana z artykułem Paula Williamsa jest oczywisty. Williams ukazuje prawdziwe oblicze przedpoborowego katolicyzmu w krajach anglojęzycznych. Wyjaśnia, że choć Kościół nie zmienił żadnego ze swych dogmatów, wprowadzenie tak wielu drastycznych zmian w jego liturgii i dyscyplinie stworzyło wrażenie, że zmienił się sam Kościół, że katolicyzm nie już tym, czym był niegdyś. Kościół soborowy nie wydawał się już zwykłemu wiernemu tym samym Kościołem, w którym niegdyś dorastał i któremu okazywał posłuszeństwo, zaczął się więc od niego dystansować. Williams zauważa, że przed soborem Kościół starał się ustrzec wiernych przeobrażenia się w „bezkształtną, homogeniczną masę. Mówił im kim są i skąd pochodzą”. Miliony katolików, którzy po soborze przestali przychodzić na Mszę, nie stały się wyznawcami żadnej konkurencyjnej religii. Są po prostu składnikami owej „homogenicznej masy”.

Paul Williams posłużył się przykładem Mszy dla zilustrowania sposobu, w jaki zmiany w praktykach stworzyły wrażenie zmian w doktrynie:

„Doktryna o transsubstancjacji pozostała nienaruszona – nie oznacza już jednak tego samego. Przed reformą liturgiczną doktryna ta była stale uwypuklana poprzez podkreślanie świętości Hostii. W Opłatku podnoszonym przez kapłana przy dźwięku dzwonków i biciu się w piersi  obecne było bowiem prawdziwe Ciało i Krew Jezusa Chrystusa, niepokalanej Źertwy, która nie mogła być dotykana przez niekonsekrowane ręce. Wielka część liturgii trydenckiej stanowiła wyraz hołdu wobec rzeczy niedotykalnej. Kapłan mógł podnosić Hostię jedynie palcami do tego przeznaczonymi, kciukiem i palcem wskazującym – które zostały do tego celu konsekrowane. Po Konsekracji chleba musiał trzymać te palce złączone – na przykład patena oraz kielich musiały być podnoszone palcem środkowym i serdecznym.

Kapłan miał również obowiązek wycierać patenę, by usunąć z niej niewidzialne fragmenty Hostii. Każda z nich była bowiem całością, każdy okruch był sam w sobie Komunią. Kiedy kapłan rozdzielał Komunię wiernym przy balaskach, zawsze towarzyszył mu ministrant z patenką na długiej rączce. Akolita starannie umieszczał patenkę pod brodą każdego komunikowanego – by zapobiec nieszczęściu, jakim byłoby upuszczenie Ciała Pańskiego na posadzkę. Cienkie opłatki – tak trudne do połknięcia – zawsze przylegały do podniebienia, jednak rzeczą nie do pomyślenia i świętokradztwem było, by ktoś pomagał przy ich spożyciu palcami.

Wraz ze zmianami dotyczącymi praktyk sakramentalnych wiernym pozwolono na to, co dotąd było nie do pomyślenia. Nagle, we wielu postępowych parafiach, Ciało Pańskie zaczęło być umieszczane na niekonsekrowanych dłoniach wiernych. Gorzej jeszcze, w niektórych przypadkach zaczęło być nawet rozdzielane przez świeckich, którzy zanurzali swe nie niekonsekrowane dłonie w kielichu. Zdezorientowanych katolików zapewniano, że mogą przeżuwać Hostię, przyjmować Komunię na stojąco, czy nawet pić z kielicha. Czy Chrystus był równie prawdziwie obecny w dotykanym przez nich chlebie, co w nietykalnym niegdyś opłatku? Czy to, co pozwalano im przeżuwać, to rzeczywiście Ciało Chrystusa?

Nie, doktryna o Rzeczywistej Obecności Chrystusa w Eucharystii nie została nigdy oficjalnie zmieniona. Psychologicznie jednak nie oznaczała już tego samego. Zmiana w praktyce pociągnęła za sobą zmianę w perspektywie. Świętość nie wydawała się już tak święta, jak niegdyś. Nawet sam nieskalana Hostia zbrukana została ludzkimi rękoma.

Zmiany te nie zostały jednak wprowadzone ze względu na dobro katolików, ale z pobudek ekumenicznych. Miały one zatrzeć różnice pomiędzy chrześcijanami – «aby wszyscy byli jednym». W ten sposób Kościół porzucił jednak swą funkcję socjologiczną i odwrócił się od swoich dzieci. «Wszyscy jesteśmy przecież braćmi w Chrystusie» – zapewniano ich. Czyż jednak w przeszłości nie powtarzano im wciąż czegoś wręcz przeciwnego? Czy nie zapewniano ich, że tylko oni są członkami jedynego prawdziwego Kościoła? Owce zostały sprotestantyzowane, zanim jeszcze zdążyły zabeczeć w proteście. Ryt łaciński został zniszczony i zastąpiony współczesną, światową liturgią, która nie mogła urażać «braci odłączonych». Wraz z wprowadzeniem nowej Mszy zdezorientowanym katolikom kazano śpiewać protestanckie hymny i odmawiać okropna protestancką wersję Modlitwy Pańskiej. Księżą i biskupi, którzy niegdyś zabraniali wiernym uczestnictwa w nabożeństwach niekatolickich, zaczynają obecnie nabożeństwa takie organizować. Cały Kościół postawiony został na głowie.

Ludzie w dalszym ciągu identyfikowali się ze swą religią – uważali się za katolików. Nie mogli jednak identyfikować się już z katolicyzmem – zmieniający się Kościół nie był już bowiem ich Kościołem. Nie był już Kościołem ich ojców i dziadów. Wielu zaczęło więc odwracać się od niego, tak jak on odwrócił się od nich. W roku 1965 80% amerykańskich katolików uczestniczyło regularnie we Mszy. Dziesięć lat później, w roku 1975, liczba ich spadła do poziomu poniżej 50%”.

Jednym z najbardziej zatrważających skutków reformy liturgicznej jest z pewnością spadek czci wobec Najświętszego Sakramentu, prowadzi on bowiem niekiedy do profanacji i świętokradztwa. Choć można argumentować, że w przypadkach takich ma miejsce odejście od oficjalnych rubryk, nie można jednak zaprzeczyć, że same te rubryki stwarzają atmosferę, w której Najświętszy Sakrament nie jest już postrzegany jako prawdziwy Bóg, przed którym kłonimy się z uczuciem trwogi i uwielbienia. Za wyjątkiem pojedynczego przyklęknięcia czynionego przez celebransa po Konsekracji, praktycznie wszystkie oznaki czci wobec Ciała i Krwi Pańskiej, tak charakterystyczne dla Kościoła przedpoborowego, zostały w Kościele soborowym albo zniesione albo uczynione opcjonalnymi. Nie ma już wymogu, by naczynia liturgiczne, w których przechowywane jest Ciało Pańskie, były pozłacane, o ile nie są wykonane z metali szlachetnych. Naczynia liturgiczne, których uprzednio dotykać mogły jedynie namaszczone ręce kapłana, mogą być obecnie dotykane praktycznie przez każdego – podczas procesji na ofiarowanie. Kapłan nadal obmywa swe palce po Offertorium, potem jednak ściska dłonie parafian przed Komunią wiernych. Niegdyś kapłan trzymał złączone kciuki i palce wskazujące od momentu Konsekracji aż po ablucję po Komunii, by nie spadła z nich nawet najdrobniejsza partykuła Hostii – obecnie nie jest już obowiązkowe, a sama ablucja naczyń liturgicznych ma miejsce po zakończeniu Mszy. Najbardziej pożałowania godna zmiana polega oczywiście na tym, że podczas gdy przed Vaticanum II Hostia umieszczana była na języku klęczącego wiernego przez konsekrowane dłonie kapłana, obecnie umieszczana jest w dłoniach stojących wiernych przez świeckich oraz kobiety. Warunki ustanowione przez Watykan odnośnie mianowania świeckich szafarzy sformułowane są tak mętnie, że  praktyce pozwalają one biskupowi na wyznaczenie do tej funkcji kogokolwiek podczas każdej Mszy. Nierzadko zdarza się, że kapłan siedzi na swym krześle, podczas gdy grupa kobiet rozdziela Komunię św. Znany jest mi osobiście przypadek, w którym dwóch kapłanów ustawiało ludzi w kolejkę, podczas gdy Komunię rozdzielały świeckie szafarki. Słyszałem też o wielu Mszach, podczas których kapłani wzywali mężczyzn i kobiety spośród zgromadzonych, by pomogli im rozdzielać Komunię. Prawdą jest, że jest to sprzeczne z regułami ustanowionymi przez Watykan, gdyż świeccy szafarze muszą zostać mianowani przez biskupa – niech jednak tylko ktoś spróbuje zaprotestować przeciwko takim praktykom w kurii. Mało prawdopodobne, by doczekał się jakiejkolwiek reakcji.

Spadek czci wobec Najświętszego Sakramentu jest tak ewidentny, że został potępiony nawet przez członków hierarchii. Kard. Heenan zauważył, że: „(…) zanik zewnętrznych wyrazów czci prowadzi wiernych do utraty sensu czci. Niektórzy spośród nich zaczęli lekceważyć Najświętszy Sakrament. Nie przyklękają przed Nim ani nie klękają ze czcią, gdy wchodzą do kościoła”[6].

Bp Ackerman z Covington w Kentucky użył słów jeszcze ostrzejszych, kiedy w roku 1977 osobiście autoryzował wprowadzenie Komunii na rękę, innowacji usuwającej jedyny pozostały jeszcze znak, że Najświętszy Sakrament nie jest zwykłym chlebem, znoszącej wymóg, iż jedynie konsekrowane dłonie kapłana mogą dotykać Ciała Chrystusa.

„Jest rzeczą bezsporną, że w ostatnich latach cześć, jaką powinniśmy mieć wobec Najświętszej Eucharystii,  znacznie się zmniejszyła, zwłaszcza wśród ludzi młodych. Widać to zwłaszcza w tym, w jaki sposób wielu z nich podchodzi do ołtarza by przyjąć Komunię św.  Jest to bez wątpienia tragiczny skutek rozmywania wiary w Rzeczywistą Obecność Chrystusa przez niektórych nauczycieli i autorów o wierze słabej, lub w ogóle pozbawionych wiary. (…) Jakiż to wstrząsający obraz, widok młodych katolików i katoliczek, chłopców i dziewcząt, żujących gumę w kościele – nawet w trakcie przystępowania do Komunii. Gdzie jest ich wiara? Czy zatracili wszelką cześć dla Najświętszej Eucharystii?

Praktyka przyjmowania Komunii św. na rękę nie może stać się drogą do dalszego czy gorszego jeszcze nieuszanowania. Jest wiele prawdy w powiedzeniu: «Poufałość prowadzi do pogardy»”[7].

Niestety bp Ackerman nie widział żadnej niekonsekwencji w ubolewaniu nad spadkiem czci wobec Najświętszego Sakramentu i równoczesnym autoryzowaniu praktyki rozdzielania Komunii na rękę.

Każdy, kto analizuje kondycję Kościoła amerykańskiego z czysto socjologicznego punktu widzenia przyjętego przez Paula Williamsa musi dojść do wniosku, że nie jest już możliwe mówienie o Kościele katolickim w sensie, w jakim termin ten używany był przed II Soborem Watykańskim. Kościół przedpoborowy był wspólnotą ludzi, którzy podzielali tę samą wiarę, oddawali cześć Bogu w ten sam sposób i akceptowali (nawet jeśli ich nie przestrzegali) te same standardy moralne. Obecnie w USA i większości krajów Zachodu każda niemal parafia tworzy niezależny Kościół. Jej liturgia zależy od widzimisię proboszcza. Ks. Louis Bouyer pisał, że parafianie mogą uważać się za szczęściarzy „kiedy religia ich proboszcza czy wikarego nie zmienia się co niedzielę, znajdując wyraz w dobieranych wedle własnego widzimisię czytaniach, małpowaniu zaobserwowanych gdzie indziej nowinek czy wprowadzaniu wytworów swej własnej kreatywności”[8]. Każdy niemal element katolickiej wiary i moralności może być obecnie bezkarnie kwestionowany przez kapłanów, zakonników i świeckich – bez obawy o jakiekolwiek sankcje. Atmosfera panująca w USA jest aktualnie taka, że każdy kto usiłowałby trzymać się tradycyjnej doktryny i nauczania moralnego, nie mówiąc już o liturgii, znajdzie się natychmiast w defensywie – i odnosi się to również – choć w mniejszym stopniu – także do innych krajów anglojęzycznych.

Zaniepokojeni katolicy, którzy krytykują modernistycznego biblistę za kwestionowanie fizycznego Zmartwychwstania Chrystusa, zostaną upomniani przez swego biskupa. Przestraszeni rodzice, którzy zechcą protestować u swego ordynariusza z powodu nauczania seksualnego w katolickich szkołach nie mogą liczyć nawet na wysłuchanie, nie mówiąc już o poparciu. Kiedy w listopadzie 1978 roku kalifornijski Sąd Stanowy podjął próbę wprowadzenia poprawki uniemożliwiającej zatrudnianie homoseksualistów jako nauczycieli w szkołach publicznych, katoliccy biskupi udzielili poparcia homoseksualistom, wzywając katolików do obrony ich praw obywatelskich i głosowania przeciwko poprawce. Tak właśnie wygląda obecnie amerykański katolicyzm. Paul Williams wskazuje na istotny związek pomiędzy innowacjami liturgicznymi a wierzeniami katolików i akceptacją przez nich dominujących wzorców moralnych:

„Odarci ze swej tożsamości, stali się oni obcy zarówno innym jak i sobie samym.  A wraz z uwspółcześnieniem nauczania Kościoła utracili również większość swej pewności w kwestiach moralnych. Występujący w telewizji modernistyczni księża zaczęli się bezkarnie głosić permisywizm moralny. Niektórzy otwarcie przyznawali się do homoseksualizmu i usiłowali usprawiedliwić to zmanipulowanymi cytatami z Pisma. W obliczu ofensywy liberalizmu niezdecydowany, starający dostosować się do ducha czasu Kościół, nie jest już w stanie zająć zdecydowanego, jednoznacznego stanowiska”.

Jak pokazali kalifornijscy biskupi w roku 1978, historia zatoczyła pełne koło i obecnie bronią oni księży oskarżonych o molestowanie seksualne.

Wspominałem już o niezwykle wartościowym studium prof. Jamesa Hitchcocka The Recovery of the Sacred. W kwestii wpływu reformy liturgicznej na utratę poczucia tożsamości wśród katolików prof. Hitchcock dochodzi do analogicznych wniosków co Paul Williams:

„Manipulowanie symboliką sakralną doprowadziło do podziału w samej wspólnocie Kościoła, prawdopodobnie w sposób nieodwracalny. Dla wielu ludzi jednolitość liturgii stanowiła niezwykle ważny wyraz jedności Kościoła, stąd fakt, iż obecnie sprawowane są liturgie niezwykle zróżnicowane, niezależnie od tego, czy w postaciach oficjalnie zatwierdzonych czy też nie, symbolizuje dla nich rozbicie katolickiej jedności. Swobodne odrzucanie tradycyjnych symboli, nierzadko przy sugerowaniu, że było w nich coś dziwacznego czy niestosownego, stanowiło dobitny wyraz stopniowego obumierania Kościoła”[9].

Prof. Hitchcock podkreśla również fakt, że proces innowacji liturgicznych oraz będąca jego skutkiem utrata tożsamości wśród wiernych i dezintegracja Kościoła jest stanem samoutrwalającym się:

„Podobnie jak w przypadku każdego innego aspektu życia Kościoła, zmiana  liturgii była zarówno przyczyną jak i skutkiem zaniku tożsamości katolickiej w okresie posoborowym. Była jej skutkiem, gdyż fałszywy ekumenizm doprowadził wielu wiernych do przekonania, że tradycyjna tożsamość katolicka powinna zostać w miarę możliwości zatarta. Przyczyną zaś była pod tym względem, że w trakcie eksperymentów liturgicznych rodziły się nowe, humanistyczne formy celebracji, zaś tradycyjna symbolika była usuwana lub redefiniowana. Nowa była również teologia, która wyjaśniała tę nową symbolikę, interpretująca sakramenty jako afirmację życia. Niezależnie od wątpliwych zysków, niezaprzeczalnym skutkiem wprowadzanych zmian był zauważalny spadek spójności światopoglądu religijnego. Wkrótce dla niektórych ludzi stało się niezrozumiałe, do czego w ogóle potrzebne są sakramenty (wszystkie lub konkretne), dlaczego niezbędny jest kult formalny, jaka jest wartość modlitwy etc. Kwestionowana być zaczęła sama struktura Kościoła, również przez postępowych księży, którzy zaczęli «przewodniczyć» Eucharystii w sposób niesakralny, nie ubrani w szaty liturgiczne, siedząc razem ze zgromadzeniem, jako członkowie wspólnoty wyznaczeni do pełnienia roli przewodniczącego. Symbolika taka w nieunikniony sposób doprowadzić musiała do postrzegania kapłaństwa i hierarchii jako czegoś narzucanego ludowi Bożemu.  Stary ryt, choć nie starał się szczególnie budzić zażyłości pomiędzy wiernymi, umożliwiał niemniej wspólne uczestnictwo w kulcie ludziom o zupełnie różnych charakterach, pozwalał katolikom uczestniczyć w kulcie publicznym w różnych częściach świata, umożliwiał komunikację na płaszczyźnie symboliki, co obecnie staje się coraz trudniejsze. Co więcej, rozmyta została sama idea Boga. Większość katolików zachowała wiarę w Boża obecność, kwestionowany zaczął być jednak niemal każdy jej aspekt (Czy Bóg jest osobowy? Czy można słusznie powiedzieć, że Bóg istnieje? Czy Bóg czyni cuda?) – i niektórzy gorliwi niegdyś wierni zaczęli ześlizgiwać się w agnostycyzm. Brak jednolitych obrzędów kultu publicznego pociągnął za sobą osłabienie poczucia wspólnej tożsamości i wspólnoty wyznawanych wartości. Kościół w coraz mniejszym stopniu pomagał ludziom zrozumieć otaczający ich świat, a wyzwolenie od dominacji duchowieństwa nie uczyniło ich wcale szczęśliwszymi czy bardziej wolnymi”[10].

Niepokój, jaki odczuwa tak wielu katolików z powodu zniszczenia rytu rzymskiego, podzielają również niektórzy ludzie znajdujący sie poza Kościołem. Pewien metodysta zauważył:

„Zawsze bardzo poważałem Kościół katolicki i uczęszczałem na ciche oraz uroczyste Msze w różnych częściach roku. Nie ma nic bardziej budującego niż słuchanie Mszy uroczystej odprawianej po łacinie – majestatyczny język, połączony z kolorytem rytuału, świecami, kadzidłem, nadaje dostojeństwo najważniejszemu aktowi wiary chrześcijańskiej. My, protestanci, wiele utraciliśmy”[11].

Również pewien anglikanin ubolewał:

„Moi katoliccy kuzyni zaprosili mnie na Boże Narodzenie i po raz pierwszy od wielu lat poszedłem razem z nimi na Pasterkę. To, co zobaczyłem, wcale mi się to nie spodobało.

Wydaje się, że w waszych obrzędach nie ma już ani piękna ani dostojeństwa. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego ksiądz nie odprawiał Mszy przy pięknym ołtarzu, ale przy innym, postawionym przed nim i cały czas zwrócony był twarzą do nas”[12].

W artykule opublikowanym na łamach „The Universe” Colin Mawby przytoczył próbkę współczesnego hymnu, który zastąpił natchnioną muzykę wykonywaną podczas uroczystej Mszy. Mawby należy z pewnością do najbardziej utalentowanych młodych kompozytorów angielskich, jako Master of Music w londyńskiej katedrze doprowadził do tego, że jego chór cieszy się zasłużoną reputacją najlepszego na świecie. Otwarcie odmówił odejścia od dotychczasowych standardów i wykonywania w katedrze kompozycji o wątpliwej wartości artystycznej, wskutek czego został w roku 1977 zwolniony i zastąpiony przez protestanta. Jak pisał:

„Obecne zmiany i eksperymenty w liturgii Mszy udowodniły po raz kolejny wielkie znaczenie powagi i dostojeństwa, jakie cechować powinny kult publiczny. Posługując się słowami Konstytucji o liturgii ogłoszonej przez II Sobór Watykański: «Obrzędy powinna cechować szlachetna prostota».

Jeśli naszej liturgii brak będzie tych cech dostojeństwa, szlachetności i prostoty, wkrótce ulegnie ona wulgaryzacji, co w nieunikniony sposób doprowadzić musi do zdeprecjonowania naszej wiary.

Widać to zwłaszcza wówczas, gdy zaczyna się rozważać rozmaite implikacje religijnej muzyki ludowej. Zanim rozpocznie się rozważania na temat współczesnej muzyki, konieczne jest przyjrzenie się tekstom, do których jest ona pisana. Oto przykład:

«Czy słyszałeś, czy słyszałeś?
Od ust do ust szerzy się wieść.
Hej chłopcze, skacz z radości,
Teraz Jezus żyje dla ciebie.
Wielkanoc jest dziś,
Jutro i każdego następnego dnia.
Hej bracie, raduj się
Bo Jezus żyje dla ciebie.
Wykrzycz to, bo pewne jest,
I o mnie i ciebie On dba.
Hej tam, Joe, czy nie wiesz,
Źe Jezus żyje dla ciebie?»”.

Collin Mawby pisze:

„Należy też zwrócić uwagę na muzykę, do której te teksty są komponowane. Zazwyczaj budzi ona świeckie skojarzenia, nie przystające do atmosfery kultu. Muzyka sączy sie obecnie niemal wszędzie: w restauracjach, supermarketach, z telewizji, radia etc. – czy jednak naprawdę chcemy, by ten rodzaj muzyki towarzyszył nam również podczas Mszy? Może być ona odpowiednim środkiem do tworzenia pożądanej atmosfery na przyjęciu albo do uspokojenia nerwów w zatłoczonym sklepie czy na stacji kolejowej, czy jednak rzeczywiście jest w stanie stworzyć atmosferę sprzyjającą modlitwie? Nie ulega wątpliwości, że budzi ona doraźne zainteresowanie ze względu swą innowacyjność, czy to jednak wystarcza? Czy naprawdę dodaje ona dostojeństwa, szlachetności i prostoty naszej liturgii?”[13].

A jednak taki właśnie rodzaj muzyki pragnie narzucić nam współczesny establishment liturgiczny, którego członkowie nie są bynajmniej wszyscy, czy nawet w przeważającej mierze, młodzi.

Trudno o obraz bardziej niedorzeczny a zarazem bardziej charakterystyczny dla Kościoła soborowego, niż widok kapłana w średnim wieku i zakonnic uśmiechających się ckliwie, podczas gdy młodzi ludzie, za których rozwój duchowy i edukację są odpowiedzialni, wykonują podczas Mszy głupawe przyśpiewki.

Oto dwa przykłady pieśni wykonywanych podczas tzw. „Israeli Mass”, sprawowanych w kościele pw. Matki Bożej w Clapham w Londynie:

„Jesienne dni, gdy trwa lśni
I jedwabisty miąższ w łupinie kasztana.
Odrzutowce tankujące w locie,
Wszystkie rzeczy, które znam tak dobrze
Chór: Nie mogę więc zapomnieć, nie mogę więc zapomnieć
Podziękować ci z całego serca, nie mogę zapomnieć.
Chmury wyglądające jak znajome twarze i zimowy księżyc z oszronionymi brzegami,
Zapach bekonu (żydowskiego?) gdy w pospiechu wiążę sznurowadła
I śpiew mleczarza. Chór.
Mgła, która rozpyla tęczę i jaskółka na niebie
Buty tak wygodne, choć znoszone
I smak szarlotki. Chór.
Zapach ogrodów, gdy pada deszcz,
I rybka trzepocząca się w strumieniu,
Odpal silnik, który dławi się i gaśnie
I wygraj dla naszej drużyny. Chór.”

Jest to hymn na Komunię! Trzeba przyznać, że jakkolwiek jest on banalny, nie zawiera jednak przynajmniej herezji, jak to jest w przypadku innej pieśni śpiewanej podczas tej samej liturgii:

„Łammy razem chleb na kolanach,
Pijmy razem wino na kolanach.
Kiedy padam na kolana z twarzą zwróconą ku wschodzącemu słońcu
O Panie, zmiłuj się nade mną.
Pijmy razem wino na kolanach,
Pijmy razem wino na kolanach,
Kiedy padam na kolana z twarzą zwróconą ku wschodzącemu słońcu
O Panie, zmiłuj się nade mną”.

Sami współcześni, postępowi kompozytorzy przyznają, że ich początkowy entuzjazm był bezzasadny. Nicholas Kenyon, hołubiony przez katolicki establishment muzyczny Anglii przyznał:

„Siedem lat temu wszystko to jawiło nam się jako przygoda – skoro tylko pojawiły się pierwsze, niedoskonałe tłumaczenia Mszy, wydawało nam się iż wkraczamy do swoistego raju liturgicznego, dzięki czemu będziemy w stanie wykorzystywać współczesne kompozycje w językach narodowych. Wydawcy zareagowali publikacją licznych wersji Mszy w języku angielskim (których liczba szybko zbliżyła się do pięćdziesięciu) i rozpoczęła się rewolucja. Wkrótce jednak ekscytacja ustąpiła miejsca rozczarowaniu, uświadomiliśmy sobie bowiem, że ani kompozytorzy ani wydawcy nie są w stanie zagwarantować odpowiedniego poziomu kompozycji i że dla ożywienia nowej liturgii trzeba czegoś więcej, niż tylko niekończący się potok nowych części stałych i pieśni ludowych. Przygoda utraciła swój urok i pojawiło się widmo długiej, ciężkiej pracy. Jak dotąd, poszukiwania odpowiednich form muzycznych uznać należy za jałowe”[14].

Według Dietricha von Hildebranda człowiek współczesny nie posiada odpowiednich kwalifikacji, by tworzyć nowe formy liturgiczne, nie mówiąc już o poprawianiu tych, które ukształtowane zostały przez pobożność minionych stuleci. Jak pisał:

„Nowa liturgia nie została stworzona przez świętych, homines religiosi i ludzi artystycznie utalentowanych, ale przez tak zwanych ekspertów ignorujących fakt, iż naszym czasom brak jest talentu do takich rzeczy. Ludzie współcześni posiadają nierzadko niewiarygodne uzdolnienia w kwestiach technicznych i medycznych, nie są jednak zdolni do nadania wyrazu całokształtowi rzeczywistości religijnej. Źyjemy w świecie pozbawionym poezji, a to oznacza, że powinniśmy traktować skarby przekazane nam przez czasy bardziej szczęśliwe z podwójnym szacunkiem, nie ulegając złudnej iluzji, że sami potrafiliśmy zrobić to lepiej (…) Nowa liturgia pozbawiona jest dostojeństwa, jest płaska i banalna. Nie umożliwia nam już prawdziwego przeżywania roku liturgicznego, zostaliśmy pozbawieni tego doświadczenia poprzez katastrofalną w skutkach eliminację hierarchii świąt, oktaw, wielu uroczystych wspomnień świętych (…) Zaprawdę, gdyby któremuś z diabłów z powieści C.S. Lewisa powierzono zadanie zniszczenia liturgii, nie mógłby uczynić tego lepiej”[15].

Jest to ocena druzgocąca, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że wyszła ona spod pióra najwybitniejszego myśliciela Kościoła anglojęzycznego ostatnich trzech dziesięcioleci.

Eucharystia jest sakramentem jedności, nie ulega jednak wątpliwości, że nowa Msza doprowadziła do bezprecedensowych podziałów w Kościele. Ks. Michael Napier, przełożony Oratorium Londyńskiego, pyta: „Co stało się z kultem publicznym Kościoła, że zamiast być źródłem radości i nieustannej odnowy, stał się on dla wielu jedynie goryczą i piołunem, wskutek czego ich  życie duchowe zostało okaleczone a wielu z nich odeszło od Kościoła?”[16].

Podobne odczucia wyrażał kard. Heenan: „Kiedy 7 grudnia 1962 roku biskupi przytłaczającą większością głosów (1922 przeciw 11) zatwierdzili pierwszy rozdział Konstytucji o liturgii, nie zdawali sobie sprawy, że zainicjowali w ten sposób proces, który niebawem pogrążyć miał Kościół w chaosie i napełnić serca katolików zgorzknieniem”[17].

Nowa Msza nie była sukcesem duszpasterskim. To prawda, znaczna liczba wiernych wciąż w niej uczestniczy, są to jednak w przeważającej mierze osoby powyżej trzydziestego i poniżej piętnastego roku życia. Ci pierwsi uczęszczają na nią głównie dlatego, że wychowani zostali w nawyku coniedzielnego uczestnictwa we Mszy, a drudzy dlatego, że zabierają ich na nią ich rodzice. Można więc powiedzieć, że jeśli chodzi o uczestnictwo we Mszy, Kościół żyje z nagromadzonego kapitału. Na Mszy brakuje natomiast młodego pokolenia, które powinno przyprowadzać na nią swe dzieci. Ów spadek uczestnictwa we Ofierze Mszy stanowi koronny argument przeciwko nowej liturgii.

Istnieje niewielka liczba parafii, w których – wbrew powszechnemu trendowi – życie katolickie wydaje się nadal kwitnąć, a uczestnictwo we Mszy nawet wzrosło. Dotyczy to jednak generalnie terenów zamieszkałych przez klasę średnią i jest to zasługa nie tyle reformy liturgicznej, co zaangażowania, z jakim wdrażana ona była przez duszpasterzy. Nie oznacza to bynajmniej, że reforma jako taka jest czymś dobrym, a jej niepowodzenie przypisywać należy jedynie niewłaściwemu jej wdrażaniu przez duchowieństwo parafialne. Gdyby reforma oparta była na zdrowych zasadach, owo zjawisko entuzjazmu i masowego uczestnictwa we Mszy powinno mieć charakter powszechny.

Nieżyjący już abp R.J. Dwyer z Portland (+1976) był bez wątpienia postacią wyjątkową na tle innych członków episkopatu USA, wyróżniał się kulturą, inteligencją, erudycją, znajomością teologii oraz odwagą mówienia tego, co powiedzieć należy. Nikt też lepiej od niego nie podsumował fiaska przedsięwzięcia, jakim było wprowadzenie Novus Ordo Missae:

„Znajdujemy się na równi pochyłej prowadzącej do wulgaryzacji [kultu]. Proces, który w zamyśle II Soboru Watykańskiego prowadzić miał do uczynienia liturgii bardziej zrozumiałą dla przeciętnego chrześcijanina, przeobraził się w maniakalne dążenie do wyeliminowania z liturgii wszelkich przejawów czci i uszanowania, zaś będąca tego skutkiem atmosfera pospolitości sprawia, że ludzie, którym zmiany te przynieść miały korzyść, nie mogą oprzeć się uczuciu znudzenia”[18].

Michael Davies

tłum. Scriptor

[1] Loss and Gain, cz. 2, rozdz. 20.

[2] Enigma: A Study of Moral Re-Armament, Londyn 1957, s. 192.

[3] „Homiletic and Pastoral Review”, luty 1978, s. 26.

[4] „The Wanderer”, 2 listopada 1978.

[5] Loss and Gain, cz. 3, rozdz. 10.

[6] Homilia z 2 lutego 1974.

[7] „The Messenger”, 16 października 1977.

[8] L. Bouyer, The Decomposition of Catholicism, Londyn 1979, s. 31.

[9] J. Hitchcock, The Recovery of the Sacred, Nowy Jork 1974, s. 80.

[10] Ibidem, ss. 83-84.

[11] „Catholic Herald”, 10 kwietnia 1970.

[12] „The Universe”, 24 stycznia 1974.

[13] „The Universe”, 23 października 1970.

[14] „Life and Worship”, październik 1973, s. 21.

[15] Dietrich von Hildebrand, The Devastated Vineyard, Chicago 1973, ss. 70-71.

[16] „Faith”, styczeń 1977, s. 15.

[17] A Crown of Thorns, Londyn 1974, s. 367.

[18] „The Clarion Parish Bulletin”, Glenview, Illinois, 26 lipca 1970.

Za: Scriptorium - z blogosfery Tradycji katolickiej (12/01/2017) | https://scriptorium361.wordpress.com/2017/01/12/zniszczenie-poboznosci-ludowej/

Skip to content