Aktualizacja strony została wstrzymana

Przewodniczący liturgii jako aktor – Michael Davies

„Widziałem ja aktorów i znaleźli się tacy, co ich chwalili, głośno nawet; aktorów, którzy (bogobojnie mówiąc) ani z mowy, ani z ruchów nie byli podobni do chrześcijan ani do pogan, ani do ludzi, a rzucali się i ryczeli tak, iż pomyślałem sobie, że chyba jaki najemnik natury sfabrykował ludzkość; tak bezecnie ją naśladowali”.
William Shakespeare, Hamlet, Akt III.

W roku 1967 ks. Robert V. Hovda opublikował na łamach „Worship” artykuł zatytułowany Style and Presence in Celebration[1]. Nie będzie przesadą twierdzenie, że tekst ten wywarł na reformę liturgiczną w krajach anglojęzycznych wpływ większy, niż sama Konstytucja o liturgii. Każdy, kto zada sobie trud wnikliwego przeanalizowania Konstytucji odkryje, że jej treść nie usprawiedliwia w żaden sposób rewolucji, która w jej imię została przeprowadzona. Większa część tego dokumentu została zlekceważona przez rewolucjonistów liturgicznych, którzy wykorzystywali bomby zegarowe jakie oni sami lub ich confrères umieścili w tekście soborowym. Artykuł ks. Hovda, wielokrotnie cytowany i parafrazowany w pismach oraz podczas wykładów i warsztatów organizowanych przez innych rewolucjonistów jest tego znakomitym przykładem. W roku 1967, gdy został on opublikowany po raz pierwszy, wielu kapłanów oraz świeckich wciąż jeszcze zachowało sensus catholicus, który kazał im uznać tak autora jak i jego pomysły za szalone. Obecnie, po niespełna 30 latach, za szaleńców uważa się ludzi, którzy odważają się te teorie kwestionować.

Najbardziej charakterystyczną cechą artykułu ks. Hovda jest to, że cały jego etos jest niekatolicki, o ile nie wręcz antykatolicki. W liczącej XX wieków historii Kościoła nie sposób znaleźć czegoś podobnego. Jak pokazałem w mej książce Pope John’s Council, liturgia jest w swej istocie akcją Chrystusa – jest obrzędem religijnym par excellence. Podczas Mszy na ołtarzu uobecniana jest Jego Ofiara. Kapłan oraz lud z największym namaszczeniem ofiarują Bożą Źertwę, jednak to sam kapłan występujący in persona Christi sprowadza Ją na ołtarz, ofiarę zaś symbolizuje osobna Konsekracja Ciała oraz Krwi Chrystusa. Pius XII tak pisał w swej encyklice Mediator Dei:

„Otóż owa niekrwawa Ofiara, dzięki której, po wymówieniu słów Konsekracji, Chrystus przybywa na ołtarz jako Źertwa, jest dziełem samego kapłana, jako przedstawiciela osoby Chrystusa, a nie jako przedstawiciela wiernych”.

Tradycyjnie kapłan postrzegany jest jako narzędzie, którym podczas Mszy posługuje się sam Chrystus, działa on jednak w sposób wolny i świadomy, z którego to właśnie powodu – jak wskazuje św. Tomasz z Akwinu – intencja kapłana by czynić to, co zamierza czynić Kościół, niezbędna jest do ważności Konsekracji[2].

Ponieważ celebrans działa in persona Christi, ponieważ w sposób wolny czyni się Jego narzędziem, oczywistym jest, że jego własna osobowość powinna być podczas liturgii całkowicie zatopiona być w Chrystusie. Rubryki tradycyjnej Mszy rubryki wymagały, by celebrans podporządkowywał swą osobowość celebracji. Każde jego słowo, każdy gest, były skrupulatnie regulowane. Z tego właśnie powodu – przy założeniu, że rubryki były przestrzegane – niemal niemożliwym było popełnienie błędów podczas odprawiania Mszy. Mogły się zdarzać celebracje pospieszne i niebudujące, z pewnością jednak stanowiły one wyjątek. Rubryki zapewniały, że standardowa celebracja była pobożna i godna, zaś fakt, że znaczna część Mszy sprawowana była ściszonym głosem, w poważny sposób przyczyniał się do budowania atmosfery sacrum. Przed soborem czymś niemal nie do wyobrażenia było, by wierni komentowali sposób celebracji jako nudny czy spontaniczny. Msza była Mszą. Piękny głos i imponująca osobowość ks. Smitha nie były porównywane z cechami ks. Browna z sąsiedniej parafii. Liczyła się Msza, a nie „styl i prezencja” celebransa. Jednak uczniowie ks. Hovda – a jest ich obecnie mnóstwo – nie podzielają już tego przekonania. Msza postrzegana jest przez nich jako sposobność do zademonstrowania własnych talentów aktorskich.

Ks. Hovda nie krył, że nowy styl celebracji związany jest z nową teologią Eucharystii i że poprzednia teologia pozostawiała według niego wiele do życzenia:

„W żadnym innym punkcie [Mszy] styl i prezencja celebransa  nie mają takiego znaczenia, jak w trakcie odmawiania Modlitwy Eucharystycznej, która obecnie recytowana jest w całości po angielsku. Będzie to dla niego rodzaj testu. Jeśli go zda, poradzi sobie w każdej innej sytuacji. Podczas Kanonu musi on bowiem przezwyciężyć nie tylko osobistą skłonność do rutyny, ale również teologię i pobożność eucharystyczną, które pozostawiają wiele do życzenia”.

Konsekwentnie celebrans traktowany jest nie jako składający ofiarę kapłan, ale jako protestancki „przewodniczący zgromadzenia”. Należy pamiętać, że protestanci nie wierzą, iż podczas święceń kapłanowi nadawana jest jakakolwiek władza, której nie posiadałaby również reszta wiernych. Jest to według nich po prostu akt zatwierdzenia mężczyzny (lub kobiety) do wykonywania pewnych funkcji jako przedstawiciel wspólnoty, co obejmuje również przewodniczenie Eucharystii. Katolicki kapłan jest konsekratorem, protestancki pastor natomiast przewodniczącym. Oczywiście kapłan przewodzi również zgromadzeniu wiernych, jednak teologia katolicka nigdy nie określała go mianem przewodniczącego.

Ks. Hovda wyjaśnia nam że: „Przewodniczący musi być zaznajomiony z aktualnymi opracowaniami na temat teologii eucharystycznej”, jest on bowiem „tym, który naucza, podsumowuje modlitwę wiernych, odmawia Kanon, inicjuje przekazywanie znaku pokoju i dba o to, by wszyscy obecni wierni obsłużeni zostali przy świętym stole”. Jest to dokładny opis funkcji pastora protestanckiego.

Ks. Hovda wyjaśnia dalej, że wg §11 Konstytucji o liturgii obowiązkiem duszpasterzy jest troska, by wierni „aktywnie angażowali się w celebrację”. „Oznacza to – jak stwierdza – koniec rubrycyzmu, koniec pewnej epoki. Wymaga to również przyjęcia całkowicie nowej pespektywy przez wszystkich, którzy przewodzą sprawującej kult wspólnocie”. W ten sposób kapłan zdegradowany został z celebransa Mszy do przywódcy sprawującej kult wspólnoty. Dla ks. Hovda termin „Msza” wydaje się być równie nienawistny, co „kapłaństwo”. Co jednak ciekawe i być może rokujące pewną nadzieję na przyszłość, katolicy z krajów anglojęzycznych są nadal przywiązani do terminu Msza – podczas gdy we Francji, poza środowiskami tradycjonalistycznymi, został on niemal całkowicie wyparty przez określenie: „niedzielne zgromadzenie”.

Przewodniczący ks. Hovda wydaje się być raczej tym, który przekazuje, niż tym, który dokonuje Konsekracji. „Przez «przekazywanie» rozumiem wolę i pragnienie nawiązania kontaktu, dążenie do «docierania» do odbiorcy, odnajdywanie właściwej częstotliwości, tak by każdy członek zgromadzenia mógł powiedzieć: «Słyszę cię głośno i wyraźnie, bracie»”.

Ks. Hovda nie ma najmniejszych wątpliwości co do tego, jak powinna wyglądać celebracja: „Dobry kult publiczny będzie relewantny i odważny, podobnie jak to jest w przypadku posiadających bogatą symbolikę i skłaniających do refleksji utworów Simona i Garfunkela”.

Msza jest uobecnianiem Ofiary Chrystusa na ołtarzu – czy więc jakiekolwiek odnowienie Ofiary Kalwarii mogłoby nie być relewantne? Co do bogatej symboliki, każdy gest tradycyjnej Mszy posiada głęboką wymowę która – z całym szacunkiem dla ks. Hovda – jest bardziej trwała niż przesłanie utworów Simona i Garfunkela.

Ks. Hovda zauważa też, że dla „udanej” liturgii kluczowe znaczenie ma wyraz twarzy „przewodniczącego” – co w konsekwencji oznacza, że cel ten mogą osiągnąć jedynie przystojni, ekstrawertyczni celebransi.

„Nie trzeba dodawać, że roztargnione czy nieobecne spojrzenie przewodniczącego oznaczają śmierć dla wspólnotowego kultu. Nie powinno się to zdarzać, jednak zdarza się (…). Co powinniśmy robić z naszymi oczyma? Czy jeśli nie mamy ich spuszczonych, nie powinniśmy kierować ich ku niebu (…) lub ku ornamentom sklepienia [kościoła]? Dobre przewodniczenie oznacza zabieganie o uwagę każdego członka zgromadzenia tak oczyma, jak i całą swą postawą. Zajmowanie się czymś innym – nawet księgą czy chlebem i winem – przy równoczesnym zaniedbywaniu zgromadzonych, byłoby sprzeczne z poszukiwanym przez nas stylem celebracji.

Nie trzeba i nie powinno się pochłaniać zgromadzonych oczyma – konieczna jest jednak stała wymiana zainteresowanych, współczujących i zachęcających spojrzeń, nie tylko podczas czytań i homilii, ale również podczas pieśni i modlitw. Zwracanie oczu ku niebu (choć nie ma nic złego w okazjonalnym kierowaniu tam wzroku, jeśli zachodzi taka potrzeba) należy do postrzegania wszechświata, które jest nam już obce. Nasza wspólnota świadoma jest rzeczywistości niewidzialnej i transcendentnej. Jednak naszymi oczyma widzimy – i powinniśmy kierować je właśnie na ludzi. Nasi bracia i siostry są pierwszym znakiem obecności Chrystusa – to oni są najważniejsi”.

Zaprawdę, trudno o lepszy wyraz Kultu Człowieka!

„Przewodniczący, którego nerwowość i manieryzm zdradza brak pewności i zaufania, nie może dobrze służyć zgromadzeniu. Niezależnie od tego, jak bardzo byśmy mogli być uduchowieni, mamy obowiązek przewodniczyć zgromadzeniu z taką wytwornością, na jaką nas tylko stać. Niezależnie od tego, jaką odczuwamy słabość, podczas celebracji nie powinniśmy obciążać nią zgromadzenia. Chrześcijanie mają prawo szukać siły u osoby, która pełni urząd przewodniczącego”.

Ostatnie zdanie tego cytatu to czysty luteranizm. Luter nauczał, że istotą święceń jest jedynie zatwierdzenie do wykonywania posługi w Kościele.

Ostatni paragraf artykułu ks. Howda jasno wyraża jego wiarę, że katolicka koncepcja ofiarnego kapłaństwa została zastąpiona przez posługę protestanckiego pastora:

„Takie są właśnie, jak sądzę, istotne elementy stylu i prezencji, jakich należy wymagać od dobrego przewodniczącego. Uważni czytelnicy będą z pewnością w stanie dodać do nich jeszcze inne cechy. Musimy w pełni zrozumieć znaczenie tego, co Gregory Brown określił jako przejście od «kapłaństwa kultowego» do «kapłaństwa ministerialnego». Nie ma już «magicznych» osób, jesteśmy obecnie sługami, którzy muszą zasłużyć sobie na uwagę, szacunek i współpracę. O tym właśnie mówimy, rozważając styl i prezencję celebransa. Ludziom, którzy pragną być nie tyle gwiazdami co dobrymi sługami, obecna forma posługi dać  może wielką satysfakcję”.

W styczniu 1970 r. Komitet Komisji Liturgicznej archidiecezji Milwaukee wydał oświadczenie dotyczące roli celebransa w nowej Mszy, w którym trudno nie dostrzec wpływu idei ks. Hovda. Oświadczenie to wyjaśnia rolę celebransa posługując się terminologią jawnie heretycką. Należy tu przypomnieć, że święcenia wyciskają niezacieralne znamię, wyróżniające kapłana od świeckiego nie tylko co do hierarchii, ale i istoty. Kapłan posiada władzę, której świecki nie posiada, przede wszystkim władzę dokonywania Konsekracji. Msza bez zgromadzenia jest wyobrażalna i nie jest w istocie niczym niezwykłym, niemożliwa jest natomiast Msza bez kapłana. Tymczasem Komitet Liturgiczny z Milwaukee stwierdza wyraźnie, że różnica pomiędzy kapłanem a świeckim dotyczy jedynie urzędu.

„Kapłaństwo celebransa różni się od kapłaństwa zgromadzenia nie pod względem godności, ale urzędu. Jego funkcją (podczas Eucharystii) jest służyć, przewodzić, jednoczyć i nauczać. Zwołuje on zgromadzenie, by mogło wykonywać swój urząd, a nie po to, by je wyręczać. Skoro już wierni zostaną zgromadzeni, wyraża on ich ducha i nadaje temu wyrazowi konkretną formę. Nie neguje to w żaden sposób roli Chrystusa w liturgii, gdyż celebrans będzie mówił do zgromadzonych w imię Chrystusa, by mogli oni poznać Go lepiej i być w stanie wyrażać Jego ducha w swej liturgii i w swym życiu”.

Komitet wyraził też pragnienie, by liturgia sprawowana była z „pewną swobodą”. Zasadnicze znaczenie mają w tym odgrywać serdeczność i życzliwość:

„Muszą być one okazywane wszystkim, w przeciwnym razie [liturgia] prowadzić będzie do podziałów. Można dać im wyraz w ogólnym tonie celebracji, tj. pozdrowieniach celebransa u drzwi kościoła przed i po Eucharystii. Serdeczność okazywana jest również w konkretnych kontaktach z ludem podczas liturgii, m.in. przez sposób, w jaki wierni są pozdrawiani, lub też przez uśmiech i słowa podziękowania kierowane do osób uczestniczących w procesji z darami”.

Komitet wylicza też sześć cech dobrego celebransa.

„1. Głos

Sposób, w jaki się mówi, powinien wyrażać zainteresowanie i zaangażowanie. Należy zwrócić uwagę, czy lud jest w stanie wyraźnie słyszeć wyraźnie słowa wypowiadane przy ołtarzu i pulpicie przez celebransa, lektora i komentatora.

  1. Oczy

Ważne jest, by celebrans w możliwie największym stopniu koncentrował wzrok na zgromadzonych. Spojrzeniem przekazać można bardzo wiele: zainteresowanie, troskę, nadzieję, szczęście, współczucie (…)

  1. Zmiany wyrazu twarzy

Eucharystia jest doświadczeniem ludzkim. Zainteresowanie, troska, podniosłość, radość i smutek przekazywane są przez wyraz twarzy celebransa.

  1. Ręce i gesty

Gesty powinny być łagodne i naturalne dla konkretnego celebransa, nigdy zaś przesadne. Nawet sposób, w jaki celebrans stoi czy siedzi, wyraża jego zainteresowanie, sposób zaś w jaki przyklęka – wyraża jego wiarę.

  1. Wrażliwość na innych

Chodzi tu o prawdziwą serdeczność okazywaną ministrantom oraz wszystkim posługującym, tak przed, podczas jak i po Mszy.

  1. Prostota i szczerość

Zewnętrzne formy pomagają celebransowi powiedzieć to, co powiedzieć pragnie. Każdy szczegół jego zachowania, gest oraz słowo, mają wpływ na przekazywanie przez niego tajemnicy Chrystusa. Tracą one zawsze na skuteczności, jeśli nie są dobrze dostrzegalne i zrozumiałe. Dbałość o to należy do celebransa”.

Komitet podaje również inną nową definicję celebransa: „Celebrujący kapłan musi służyć podczas liturgii jako konsultant. (…) Liturgią jest nie tyle to, co czynimy, ale to, kim się stajemy”. W swej encyklice Mediator Dei Pius XII twierdził jednak coś dokładnie przeciwnego, podkreślając , że liturgia jest aktem Chrystusa:

„Liturgia święta stanowi więc kult publiczny, jaki Zbawiciel nasz, Głowa Kościoła, żywi dla Ojca Niebieskiego, i jaki społeczność wiernych oddaje Założycielowi swojemu, a przezeń Ojcu Przedwiecznemu. Krótko mówiąc, liturgia obejmuje całkowity kult publiczny Ciała Mistycznego Jezusa Chrystusa, a więc Jego Głowy i członków”.

Definicja podana przez Komitet sprawia wrażenie, że funkcją przewodniczącego jest raczej ożywianie liturgii niż przewodniczenie jej. Obecnie żaden guru liturgiczny nie może oczekiwać, że będzie traktowany poważnie, o ile w każdym paragrafie jego wykładu czy artykułu poświęconego Mszy nie pojawi się przynajmniej raz słowo „animator”. Również Komisja Liturgiczna Konferencji episkopatu Anglii i Walii poświęciła lutowy numer periodyku „Liturgy” z 1978 r. kwestii „animowania liturgii”. Opublikowane w nim teksty zawierają tezy tak absurdalne, iż mogłoby nasuwać to podejrzenie, że mamy w rzeczywistości do czynienia z satyrą stworzoną przez tradycjonalistów, pragnących ośmieszyć establishment liturgiczny. Ponieważ jednak zdobyć go można jedynie od urzędników Komisji Liturgicznej, zmuszeni jesteśmy uznać je za wyraz oficjalnej propagandy. Wspomniany numer tego periodyku zawiera również artykuł ks. Harolda Winstone’a, w którym autor stwierdza:

„Zwykło się mówić, że liturgia w konieczny sposób powoduje to, co wyraża[3]. Jest to prawdą w tym sensie, że proporcjonalnie do stopnia, w jakim jestem otwarty na przyjęcie Ducha, który jest przekazywany w liturgii, stawać się będę żarliwym członkiem modlącej się, słuchającej, apostolskiej, pojednanej i miłującej się wspólnoty”.

Definicja podana przez ks. Winstone’a zdaje się jednak wykazywać pewne braki, nie uwzględnia on bowiem znaczenia  „otwarcia na świat”.

Autor wyjaśnia też funkcję celebransa, która wydaje się pasować raczej do pastora protestanckiego niż katolickiego księdza:

„W zgodzie z hierarchiczną naturą Kościoła wyznaczony musi zostać przewodniczący [liturgii], wrażliwy na potrzeby i aspiracje wspólnoty oraz otwarty na Ducha. W zgromadzeniu eucharystycznym musi on przewodzić wspólnocie na modlitwie, w dziękczynieniu oraz wychwalaniu wspaniałych dzieł Bożych – w tym najcudowniejszego z Jego dzieł, które dało tej wspólnocie istotę, jako Kościołowi odkupionemu w Chrystusie.

Modlitwa chrześcijańska karmi się słowem Bożym. Rozpamiętuje to Słowo z pokorą i miłością, znajdujących wyraz w dziękczynieniu i uwielbieniu. We wszystkich tych chwilach modlitwy wspólnocie usługują ci, których Duch ubogacił szczególnymi darami: diakoni, akolici, lektorzy, muzycy, kantorzy, psalmiści, a nawet choreografowie”.

Jednym z głównych zadań, przed jakimi stają owe rzesze animatorów jest staranie, by „w zgromadzeniu liturgicznym uwydatnione zostało pojednanie”. Pojednanie owo polegać ma na wyzbyciu się uprzedzeń rasowych, klasowych oraz seksizmu. „Niezbędne jest również pojednanie w aspekcie ekumenicznym. «Błogosławieni pokój czyniący». W liturgię naszą angażowani być powinni ludzie, dzięki których charyzmatowi wszyscy uczestnicy czuć się będą mile widziani”. Biorąc pod uwagę wspomnianą troskę o zacieranie uprzedzeń klasowych dziwić może, iż ks. Winstone jako idealny materiał na animatorów przedstawia przedstawicieli profesji przynależących do klasy średniej: „pielęgniarki, lekarzy, nauczycieli, pracowników socjalnych, prawników, przybranych rodziców”. Oczywiście nie wspomina się tu ani słowem o pojednaniu z dziesiątkami tysięcy katolików, którzy opuścili nasze kościoły w wyniku błazeństw ks. Winstone’a i ludzi mu podobnych. Najwyraźniej nawet w kwestii pojednania istnieje pewna granica i ci którzy, ją przekroczyli, nie mogą rościć sobie prawa do miana członków wspólnoty. Artykuł ks. Winstone’a opatrzony został zdjęciem motyla na krzyżu. Bez wątpienia mamy tu do czynienia z jakimś mistycznym symbolizmem, zrozumiałym jedynie dla wykwalifikowanych animatorów.

W tym samym numerze „Liturgy” opublikowany został długi artykuł ks. Anthony’ego Boylana, Sekretarza Krajowej Komisji Liturgicznej, poświęcony dokonaniom „ks. Boba Hovda”. Jego autor definiuje celebransa czy przewodniczącego jako „głównego animatora wspólnoty”. Powtarza też napomnienie ks. Boba, że przewodniczący nie powinien wlepiać oczu w Mszał – musi nauczyć się „jak patrzeć na ludzi w sposób, który pobudzałby ich do wspólnej modlitwy”. Przytacza również z aprobatą słowa innego amerykańskiego księdza, wedle którego kult „(…) jest rzeczą ciała, a nie głowy. Nie można wymyślić, jak stać się dobrym przewodniczącym. Trzeba wypracować to własnymi mięśniami i kośćmi, podobnie jak tancerze, aktorzy i piłkarze”. Nie przypomina to zaleceń Mediator Dei, jak jednak stwierdził ks. Bob w cytacie przytoczonym wcześniej, styl teologii eucharystycznej, który uosabiała ta encyklika, pozostawiał wiele do życzenia.

Biorąc powyższe założenia, rolą seminariów powinno być formowanie zdolnych animatorów. Program nauczania jednego z głównych brytyjskich seminariów, Ushaw College, ukierunkowany na  formowanie skutecznych animatorów liturgicznych, nie daje wiele nadziei na najbliższą przyszłość. Za swój główny cel uważa ono:

„(…) uformowanie wrażliwych przywódców kultu chrześcijańskiego. Posługa kapłańska jest urzędem publicznym, który wymaga pewnych «talentów aktorskich». Jako przewodniczący zgromadzenia liturgicznego, kapłan powinien pobudzać, artykułować i koordynować reakcje i zaangażowanie zgromadzenia oraz innych posługujących. Oczywiście studenci posiadają różne uzdolnienia i temperamenty – formacja musi więc pomóc im je rozwinąć je i osiągnąć wystarczający stopień pewności siebie oraz wrażliwości, by moc przekazać je innym. Wszystkie zrewidowane obrzędy wymagają, by kapłan dostosowywał celebrację do możliwości i potrzeb konkretnego zgromadzenia, podobnie jak producent sztuki czy dyrygent orkiestry  musi interpretować scenariusz czy nuty w taki sposób, by wydobyć ze swego zespołu to co najlepsze i uczynić spektakl żywym doświadczeniem dla konkretnej publiczności. Skuteczne przewodniczenie liturgii wymaga dogłębnej znajomości nie tylko tekstów liturgicznych, ale i rzeczywistych potrzeb i możliwości zgromadzenia”[4].

Aby początkujący animatorzy zdolni byli w przyszłości stworzyć dobry spektakl, mogą oni ćwiczyć „celebrację Mszy przy pomocy nagrań wideo w naszym studiu telewizyjnym. Głos oraz ruch, techniki komunikacji oraz inne praktyczne «umiejętności aktorskie» analizowane są przez samych studentów przy współudziale wykładowców liturgiki i komunikacji oraz naszych księży”. W seminarium istnieje również «Zespół badań liturgicznych» którego zadaniem jest analiza możliwości zastosowania w kulcie metod audiowizualnych, ruchu i dramatu. Grupa ta zaprasza prelegentów i instruktorów posiadających specjalistyczne doświadczenie w tych dziedzinach, organizuje wystawy i wycieczki,  a także  przygotowuje specjalne celebracje. Studenci zachęcani są do rozwijania indywidualnych i kolektywnych talentów oraz opanowywania wiedzy i technik, które będą mogli wykorzystać w trakcie swej przyszłej posługi”.

To, w jakim stopniu współczesna formacja liturgiczna opiera się na socjologii, zamiast na teologii, dowodzi wyraźnie, iż obecnie to samo zgromadzenie stało się przedmiotem celebracji liturgicznej. „Obecna edukacja liturgiczna musi z konieczności obejmować studium ludzi, tworzących konkretne wspólnoty. Musimy pogłębić znajomość ich potrzeb, oczekiwań oraz wzorców zachowań, ich kultury językowej i systemu komunikacji. Wymaga to, poza przenikliwą obserwacją i duszpasterskim wyczuciem, zwrócenia uwagi na teorie i odkrycia socjologii, psychologii i antropologii, a także pewnej znajomości literatury, sztuk wizualnych, muzyki i kultury masowej”.

W programie nauczania Ushaw College czytamy dalej:

„(…) Aksjomaty teologiczne muszą być wyjaśniane poprzez rzeczywistości socjologiczne: dynamikę grup i wspólnot, rozdział funkcji i posług, zasady i inicjatywy, etc. Pożyteczne jest również omówienie pewnych implikacji kultu jak komunikacja, odwołująca się do całego człowieka: kwestie zrozumiałości, fizycznego wyrazu, stabilności i zmiany, względności form etc.”

Trudno uwierzyć, by ten groteskowy żargon miał cokolwiek wspólnego z funkcją kapłana, człowieka obdarzonego władzą, jakiej odmówiono największemu z królów czy najwyższemu spośród aniołów – władzą sprowadzania na ołtarz jako Źertwy Ofiarnej samego Chrystusa, Baranka Bożego, który gładzi grzechy świata, Syna Bożego składanego w Ofierze, w której możemy uczestniczyć łącząc się z ofiarą kapłana oraz z samą Boską Źertwą. Podczas teocentrycznej liturgii trydenckiej  pierwszorzędne znaczenie ma przejmujący lękiem fakt, iż na ołtarzu obecna jest Boża Źertwa, odnawiająca Ofiarę Kalwarii- a nie styl czy prezencja kapłana, który sprowadza Ją na ołtarz, ani zgromadzenie, które powinno trwać na kolanach w Bożej bojaźni. Sam ryt nie różni się ani o jotę niezależnie od tego, czy wierni są studentami czy też pracownikami fizycznymi. Ponieważ wierni wiedzieli, jaki jest cel Mszy i po co w niej uczestniczą, Msza osiągała swój cel jakim jest złożenie Bogu uroczystej ofiary i przekazanie ludziom Bożej łaski. Obecnie „sukces” każdego zgromadzenia liturgicznego musi być oceniany stosownie do konkretnych uwarunkowań. Decyduje o nim stopnień, w jakim przewodniczący-animator demonstruje własne idee i zdobywa sobie uznanie publiczności. Zależy również od samej wspólnoty – liturgia, która jednego dnia może odnieść sukces, następnego dnia – i z innym zgromadzeniem – może zostać przyjęta chłodno. Możemy sobie obecnie wyobrazić, że flegmatyczny przewodniczący liturgii kwituje nieudaną celebrację słowami: „Tak to już jest w show biznesie!”.

Są oczywiście księża, którzy potrafią uczynić celebrację nowej Mszy budującą i pobożną jedynie poprzez swą osobowość – stanowią oni jednak wyjątek. Większość księży niezdolnych jest do takiego tour de force – i nie można ich o to winić bardziej, niż 99.99% piłkarzy, którzy nigdy nie dostają się do kadry narodowej. Robią co w ich mocy wykorzystując swe uzdolnienia, nie można oczekiwać od nich więcej. Większość starszych księży zdaje sobie sprawę ze swych ograniczeń i nie chce robić z siebie głupców. Niektórzy młodsi księża, choć bynajmniej nie bardziej utalentowani, są jednak mniej ostrożni – i usiłując „grać” swą osobowością jedynie się ośmieszają. Jakiś czas przed lekturą artykułu ks. Hovda byłem przypadkowo obecny na Mszy celebrowanej przez bardzo młodego księdza, który znany był na gruncie towarzyskim jako osoba bardzo sympatyczna, skoro jednak tylko znalazł się za ołtarzem – sprawiał wrażenie człowieka cierpiącego na jakiś rodzaj choroby umysłowej. Wypowiadał słowa Mszy z pasją adwokata, który wygłasza przed sądem mowę końcową w procesie o morderstwo. Podczas swej oracji łypał co jakiś czas na zgromadzenie, usiłując przykuć uwagę obecnych swym rozpalonym wzrokiem. Z ust nie schodził mu sztuczny uśmiech, jaki spotkać możemy u afektowanych chórzystek, pomocników iluzjonistów czy filmowego kowboja, któremu z pleców wyciągana jest kula. Kilka miesięcy po tym, jak porzucił kapłaństwo by wziąć ślub, przeczytałem tekst ks. Howda i zrozumiałem, że ów nieszczęsny młody człowiek nie był bynajmniej chory umysłowo, ale usiłował stosować się do wskazówek głównego guru liturgicznego Ameryki.

Absurdalność uzależniania „udanej” celebracji Mszy od stylu i prezencji celebransa jest tak oczywista, że przyznają to nawet liberalni katolicy. Jeden z najbardziej znanych angielskich „postępowych” katolików, Paul Johnson, do niedawna redaktor naczelny znanego na całym świecie socjalistycznego tygodnika „The New Statesman”, zauważył w roku 1974:

„Trzeba też zauważyć, że skuteczność każdego nabożeństwa zależy w pewnym stopniu od celebransa. Stara Msza łacińska stawiała niewielkie wymagania wyobraźni i inteligencji kapłana. Był to po prostu obrzęd, który należało opanować, a jego skuteczność wynikała z samej jego istoty.

Nowe celebracje mogą być niezwykle imponujące i inspirujące. Znam pewien wiejski kościółek gdzie kapłan, człowiek o rozleglej wiedzy, wspaniałej prezencji, cudownym talencie oratorskim oraz niezwykłej żarliwości, zmienia Mszę niedzielną w wyjątkowe i ekscytujące doświadczenie.

Ludzie tacy są jednak rzadkością. Gdyby stanowili oni większość, chrześcijaństwo nie miałoby problemów – być może poza problemem autorytetu, gdyż kapłani tacy rzadko czynią życie ich biskupów łatwym!

Rzeczywistość jest taka, że nowe obrzędy prowadzone są często przez księży którzy – nie ze swej winy – nie są w stanie uczynić ich żywymi i relewantnymi, i którzy znacznie lepiej czuliby się ze starymi obrzędami.

Mówiąc w skrócie, nowe obrzędy wymagają elitarnego duchowieństwa, którego w obecnej chwili nie posiadamy”[5].

Do przyjmowania przez celebransa roli raczej primadonny niż pokornego narzędzia Chrystusa, Najwyższego Kapłana, zachęcają same rubryki nowej Mszy. Ks. Clifford Howell SI – jeden z najgorliwszych angielskich rewolucjonistów liturgicznych przyznaje, że kapłan powinien stosować się do rubryk Mszału, dodaje jednak:

„Przyjęcie takiego ideału nie prowadzi do sztywnej, suchej i monotonnej liturgii, pozbawionej wszelkiej serdeczności i szczerości, pozostawiono nam bowiem – w pewnych granicach – wielką wolność. Możemy improwizować nasze wprowadzenia do liturgii, dołączać własne komentarze przed czytaniami, Prefacją, Ojcze nasz i zakończeniem Mszy. Możemy wymyślać własne prośby do Modlitwy Wiernych, wybierać między różnymi formami obrzędów pokutnych, a nawet modyfikować niektóre z nich stosownie do naszych potrzeb. Oprócz tych wszystkich możliwości odnoszących się do ordinarium, Wprowadzenie Ogólne pozostawia nam wiele swobody w kwestii części zmiennych. Często możemy dowolnie wybierać teksty, kompletne formularze mszalne lub ich części jak czytania, Kolekty, Prefacje, Modlitwy Eucharystyczne i błogosławieństwa. «W ten sposób – mówi Wprowadzenie – staje się możliwy jeszcze szerszy wybór tekstów, a modlitwy zgromadzenia eucharystycznego mogą być wzbogacane o coraz nowsze tematy. Staje się możliwe branie pod uwagę konkretnych potrzeb wiernych, Kościoła oraz świata»”[6].

14 czerwca 1979 ks. John A. Kiley opisał na łamach „The Providence Visitor”  swe wrażenia z wizyty w pewnej parafii położonej nieopodal Waszyngtonu. Tamtejszy proboszcz wyznał mu, iż:

„Woli celebrować (Mszę) przy stoliku do kart, który również znajduje się w prezbiterium – i oczywiście nigdy nie zakłada szat liturgicznych.

«Niekiedy czytamy liturgię słowa – dodał – zdarza się też, że omawiamy problemy, o których rozwiązanie zawracają się uczestniczące w liturgii panie. Jednym razem zajmuje to pół godziny a innym razem półtorej». Miałem ochotę zapytać, czy panie te przychodziły tam na liturgię, czy na terapię – czy ksiądz ten pełnił rolę celebransa, czy terapeuty”.

Jak widzimy, przewodniczący liturgii, który postrzega siebie jedynie jako aktora, jest już przeżytkiem. Wkraczamy obecnie w epokę kapłana-psychiatry!

Michael Davies

tłum. Scriptor

[1] „Worship”, t. 41, nr 9. Wszystkie zamieszczone w tym rozdziale wypowiedzi ks. Hovda pochodzą z tego artykułu.

[2] Patrz Dodatek II do książki The Order of Melchisedech.

[3] W rzeczywistości nigdy nie twierdzono, iż „liturgia w konieczny sposób powoduje to, co wyraża”. Kościół nauczał i naucza, że sakramenty udzielają łaski ex opere operato. (patrz Dodatek I do książki Cranmer’s Godly Order).

[4] „The Ushaw Magazine”, grudzień 1976, nr. 248.
 [5] „Catholic Herald”, 4 stycznia 1974.

[6] „The Clergy Review”, luty 1977, s. 57.

Skip to content