Aktualizacja strony została wstrzymana

Zwycięska rewolucja – Michael Davies

Wtedy przyszła nieprawda na ziemię rosyjską. Największym nieszczęściem, rdzeniem przyszłego zła, była utrata wiary w wartość własnego zdania. Ludzie wyobrazili sobie, że czasy, w których kierowano się nakazami poczucia moralnego, minęły, że teraz należy śpiewać jednym głosem i żyć wedle obcych, narzuconych wszystkim wyobrażeń”.

Borys Pasternak, Doktor Źywago, rozdz. 13

Z cała pewnością nie można mówić o powszechnym wśród świeckich, duchowieństwa parafialnego czy biskupów krajów anglojęzycznych pragnieniu zmian liturgicznych w okresie poprzedzającym II Sobór Watykański. Nawet tam, gdzie pragnienie taki naprawdę istniało, rzadko jedynie dotyczyło czegoś więcej, niż szerszego używania języka narodowego. Ci, którzy optowali za zmianami, postrzegani byli przez większość wiernych jako dziwacy. Jak zauważył piszący w roku 1964 Evelyn Waugh, zwolennicy zmian, które później zostały narzucone całemu Kościołowi, „istnieli w niektórych rejonach USA oraz w Europie Północnej od kilkudziesięciu lat. Traktowaliśmy ich jako nieszkodliwych dziwaków, którzy usiłowali stworzyć farsę zwyczajów pochodzących z II wieku. Mieliśmy zaufanie do niewzruszonej Romanita naszego Kościoła. I nagle stwierdziliśmy, że dziwacy ci znaleźli się u władzy[1]. Nieżyjący już abp Paul Hallinan z Atlanty zauważył: „Doszliśmy do schyłku  ery. To, co z pewną uszczypliwością określano mianem «fantastycznych pomysłów» «szaleńców» stało się obecnie prawem Kościoła powszechnego”[2].

Na stronie 6 oficjalnego periodyku Catholic Truth Society „Catholic Truth” z lata 1962 roku ks. F.J. Ripley napisał:

Sądzimy, że większość księży w tym kraju odetchnęło  z ulgą czytając Konstytucję Apostolską Veterum sapientia ogłoszoną przez papieża 22 lutego i zakazującą prób zastępowania łaciny jako języka Kościoła.

W swym editorialu «The Tablet» napisał: «Niektóre fragmenty tego dokumentu zdają się sugerować, że rozstrzygnięcie to odnosi się również do kampanii na rzecz używania języków narodowych, przynajmniej jeśli mamy pozostać wierni maksymie: Roma locuta est, causa finta est». Tak więc tej konkretnej rewolucji wojowniczej mniejszości przeprowadzić z pewnością się nie uda. Przez kilka ostatnich lat zwolennicy używania języków narodowych liturgii wykazywali nadzwyczajną aktywność w niektórych sektorach katolickiej prasy. Nie zaprzestali swej agitacji nawet wówczas, kiedy śp. Papież powiedział jasno, że istnieje wiele poważnych powodów dla zachowania łaciny we Mszy.

Podczas podróży po kraju spotykałem się z setkami kapłanów z każdej diecezji i nabrałem przekonania, że prawdziwa liczba zwolenników języków narodowych wśród duchowieństwa nie przekracza 10 procent. Ten rozstrzygający dokument Ojca Świętego pokazuje, jak sztuczne i bałamutne są argumenty przeciwko używaniu łaciny w liturgii. Mamy nadzieję że oznacza to ostateczny koniec usiłowań wprowadzania do kultu Kościoła języków narodowych”.

Liczba świeckich wiernych pragnących wprowadzenia w liturgii języków narodowych była prawdopodobnie  jeszcze niższa. Przyznał to sam ks. Clifford Howell, jeden  przywódców małej grupy angielskich duchownych, którym udało się narzucić swe dziwactwa całemu Kościołowi na terenie tego kraju. Według ks. Howella, brak zainteresowania językiem narodowym w liturgii u świeckich był wynikiemich ignorancji:

W kraju tym ludzie w większości nie pragnęli wprowadzenia języka angielskiego do liturgii, ponieważ nasz ruch liturgiczny był bardzo opóźniony w stosunku do swego odpowiednika z kontynentu. Do niedawna jedynie nieliczna mniejszość wiedziała o liturgii wystarczająco dużo, by uświadomić sobie, iż pełne, aktywne i rozumne uczestnictwo w niej nie jest możliwe przy użyciu samego tylko języka łacińskiego[3].

Gdyby to ostatnie zdanie było prawdą, dziwić powinno, że ojcowie soboru nie nakazali używania języków narodowych przynajmniej w pewnych częściach Mszy. Sam ks. Howell przyznaje jednak, że II Sobór Watykański nic takiego nie nakazał. „Sobór scedował na hierarchie poszczególnych krajów prawo do wprowadzania języka ojczystego (z pewnymi ograniczeniami), jednak absolutnie nie nakazywał im tego czynić[4].

Piszący na łamach „The Universe” z 28 marca 1969 roku Douglas Woodruff tak podsumował stanowisko wiernych wobec liturgii: „Sądząc po zawartości skrzynki redakcyjnej «The Universe», przeważająca większość czytelników nie odczuwała żadnej potrzeby eksperymentów liturgicznych i czuła się bardzo szczęśliwa w Kościele takim, jakim był on trzy czy cztery lata temu”.

Prawda jest taka, że nigdy nie brano pod uwagę faktu, czy świeccy pragną wprowadzenia jakichkolwiek zmian. Kościelni biurokraci wypracowali własną teorię odnośnie tego, jak powinna wyglądać liturgia – i zdecydowani byli ją urzeczywistnić, nawet jeśli miałoby to doprowadzić do wyludnienia kościołów. Dom Gregory Murray znakomicie scharakteryzował Mentalność tych ludzi doskonale oddają słowa Dom Gregory’ego Muraya: „Argument, jakoby świeccy nie chcieli zmian w liturgii, czy to dotyczących rytu czy też języka, jest według mnie całkowicie bezwartościowy (…) Nie chodzi o to, czego ludzie chcą, ale co jest dla nich dobre[5].

Jednym z najbardziej entuzjastycznych członków ruchu liturgicznego był przed soborem ks. Bouyer – aktualnie jeden z najbardziej surowych krytyków posoborowej rewolucji. Jak zauważył on, często powtarzany slogan: „Teraz nadszedł czas, by świeccy wyrazili swoją opinię” jest przejawem swoistej hipokryzji. Opinia świeckich wiernych akceptowana jest bowiem jedynie „pod warunkiem, że będą oni potulnie powtarzać to, co się im każe. Jeśli protestują i chcą – na przykład – zachować przynajmniej znane im łacińskie śpiewy części stałych Mszy, mówi się im, że ich opinia nie ma żadnego znaczenia. Nie odebrali stosownego wykształcenia – nie ma więc powodu, by liczyć się z ich zdaniem! (co jest tym dziwniejsze, że proszą oni dokładnie o to, co zalecał sobór)[6].

Apologeci reformy twierdzą, że była ona sukcesem duszpasterskim, ponieważ większość  z tych, którzy uczestniczyli we Mszy przed soborem, uczestniczy w niej również dziś. Jest jednak wręcz przeciwnie – jak pokażemy w następnym rozdziale, reforma okazała się być duszpasterską katastrofą i w niektórych krajach we Mszy uczestniczy obecnie mniej niż połowa spośród tych, którzy uczestniczyli w niej przed wprowadzeniem zmian. A jednak w krajach anglojęzycznych aktywni przeciwnicy reformy znaleźli się w mniejszości, w porównaniu z wielką liczbą tych, którzy nadal uczęszczali w swych parafach na niedzielną Mszę, wstawali gdy się im kazało, siadali gdy się im kazało i czytali to, co nakazywały im czytać ich mszaliki.

Wielu spośród tych, którzy zasmuceni są zniszczeniem rytu rzymskiego i rozczarowani banalnością tego, czym go zastąpiono, zgorszonych jest widokiem tak wielu swych współwyznawców przyjmujących reformy bez słowa protestu, choć i bez entuzjazmu. Ci, których gorszy ta sytuacja, pozostają jednak nieświadomi metody działania rewolucjonistów. Do odniesienia sukcesu rewolucjoniści nie potrzebują bynajmniej masowego poparcia, ale jedynie minimalnej opozycji. Jest to szczególnie prawdziwe w stosunku do tych, którzy mają możliwość narzucenia rewolucji z pozycji prawomocnej władzy – co jest pozornym paradoksem, lecz we współczesnym społeczeństwie sytuacją często spotykaną. Źaden obiektywny obserwator nie może zanegować faktu, że w trakcie minionych dwóch dekad nastąpiła rewolucyjna zmiana w akceptowanych standardach moralności publicznej. Podajmy jeden tylko przykład. Dwadzieścia lat temu lekarz, który przeprowadziłby aborcję, z miejsca postawiony zostałby w stan oskarżenia, poza bardzo rzadkimi przypadkami, w których aborcja postrzegana była jako konieczna dla ratowania życia matki. Obecnie doszliśmy do punktu, w którym katoliccy lekarze odmawiający dokonywania aborcji stwierdzają nagle, że nie ma dla nich miejsca w państwowej służbie zdrowia. Jest to zwrot prawdziwie rewolucyjny, wskazujący ponadto, że szacunek dla świętości życia ludzkiego, który cechował niegdyś przeciętnego nawet niekatolickiego obywatela, już nie istnieje. Jest wielu niekatolików, którzy nie aprobują tego stanu rzeczy, wielu takich, którzy są tym zmartwieni, bardzo niewielu jednak jest gotowych wziąć aktywny udział w ruchu pro-life. Co smutne, również liczba katolików gotowych do aktywnego zaangażowania w ten ruch jest relatywnie niska, co dowodzi wpływu standardów dominujących w społeczeństwie na mniejszości religijne.

Katoliccy wierni stanowią idealny materiał dla rewolucji narzucanej odgórnie. W swym monumentalnym dziele The Great Terror Robert Conquest pisze, że: „(…) Stalin stale podkreślał, iż większość ludzi pozbawionych jest zmysłu krytycznego[7]. Przeciętny człowiek z ulicy czy też ławki kościelnej nie zastanawia się głębiej nad kwestiami takimi jak polityka czy religia. Odsetek dorosłych, którzy rzeczywiście przeczytali jakąś książkę z tych dziedzin, jest stosunkowo niski. Ludzie tacy są więc bardzo podatni na propagandę pochodzącą od akceptowanego przez nich autorytetu lub tych, których uważają oni za ekspertów. Tak więc kiedy angielscy biskupi zainicjowali kampanię mającą na celu narzucenie wiernym praktyki Komunii na rękę, w editorialu opublikowanym przez najpoczytniejszy brytyjski tygodnik katolicki «The Universe» przeczytać można było:

Papież Paweł udzielił zgody na rozdawanie Komunii na rękę ponieważ doszedł do wniosku, podobnie jak biskupi, że uwypukli to święty charakter osoby przystępującej do Komunii, jako świątyni Ducha Świętego, oraz święty charakter Eucharystii, jako Ciała i Krwi Zbawiciela[8].

Przeciętny czytelnik nie zadawał sobie pytania: „Czy to prawda?”. Zakładał, że to prawda, ponieważ tak twierdził „The Universe”, a w przekonaniu tym utwierdzało go dodatkowo to, co słyszał z ambony swego kościoła. W rzeczywistości twierdzenie to było jednak fałszywe. Paweł VI zachęcał katolików, by zachowali tradycyjny sposób przyjmowania Komunii do ust. Skuteczna propaganda nie opiera się jednak na prawdzie, bazuje na tym, w co większość ludzi jest w stanie uwierzyć. Dodatkowym atutem propagandy na rzecz reformy liturgicznej  był fakt, że skierowana była ona do społeczności nawykłej do uległości. Piszący na łamach „Homiletic and Pastoral Review” ks. Rawley Myers skonstatował:

Musimy również pamiętać, że parafianie nigdy nie byli pytani czy im się coś podoba albo czy są zadowoleni dotychczasowego stanu rzeczy – i kiedy zmiany wprowadzane były odgórnie, nie okazywali większego zainteresowania. Tolerują oni te zmiany głównie dlatego, że uważają, iż pragnie ich duchowieństwo, w większości przyzwyczaili się bowiem podążać ślepo za jego przykładem[9].

Do zainicjowania skutecznej rewolucji w krajach anglojęzycznych niezbędne było jedynie autoryzowanie tych innowacji przez papieża. Biskupi okazali się mieć mentalność całkowicie biurokratyczną i przekazywali wszelkie dyrektywy bez najmniejszego zastanowienia, czy są one pożyteczne czy też szkodliwe. Wielu członkom duchowieństwa parafialnego zmiany się nie podobały, nie przyszło im jednak do głowy, by mogli zakwestionować coś nakazanego przez biskupów. A co do świeckich, cóż, ich obowiązkiem było akceptowanie tego, co kazał im zaakceptować ich proboszcz.

Nie mam tu bynajmniej zamiaru wygłaszania protekcjonalnych czy nawet krytycznych uwag, przynajmniej w odniesieniu do duchowieństwa parafialnego oraz świeckich. Chodzi mi jedynie o pokazanie, co myśleli i jak zachowywali się katolicy w czasach soboru. Za okazywaniem posłuszeństwa przemawiało w istocie bardzo wiele, postępowanie rozważnych i świętobliwych papieży na przestrzeni wieków umocniło katolików w przekonaniu, że mogą i powinni mieć absolutne zaufanie do wszystkiego, co  pochodzi z Rzymu. Również fakt, że w krajach anglojęzycznych stanowili oni mniejszość, wykształcił u nich szczególne poczucie lojalności wobec duchowieństwa i Stolicy Apostolskiej, z czego brała się naturalna tendencja do zwierania szeregów i niechęć do podejmowania wszelkich działań, które mogłyby skomplikować dodatkowo ich i tak trudne już położenie. W tej sytuacji nie powinno dziwić, że opozycja wobec reform była tak nieznaczna, ale że w ogóle się pojawiła.

Należy w tym miejscu podkreślić, że proces odchodzenia na wielką skalę od oficjalnego nauczania Kościoła jeszcze się wówczas nie rozpoczął. Jak pokaże następny rozdział, reforma liturgiczna odegrała decydującą rolę w zniszczeniu stałości i trwałości, będącymi cechami charakterystycznymi katolicyzmu. Przeciętny katolik akceptował, że Kościół ma słuszność w kwestiach takich jak antykoncepcja (nawet jeśli nauczania tego nie przestrzegał), ponieważ postrzegał Kościół jako stabilną, niezmienną, nieomylna opokę, na której oparte było jego życie. W większości przypadków jedynym kontaktem, jak miał przeciętny katolik z Kościołem, była niedzielna Msza. Msza niedzielna była zawsze taka sama, Kościół był zawsze taki sam. I nagle cała ta stabilność znikła. Jedyną rzeczą, w stosunku do której można było mieć pewność odnośnie do kolejnej niedzielnej Mszy było to, że będzie się ona w jakiś sposób różniła od Mszy z poprzedniego tygodnia. Łatwo można było przewidzieć efekt psychologiczny takiego zerwania z tradycją: nie przewidzieli go jednak ortodoksyjni w przeważającej mierze biskupi, którzy zmiany te narzucili. W ten sposób reforma liturgiczna przygotowała grunt pod dezintegrację życia katolickiego, które tak szybko potem się dokonało.

Narzucenie nowej liturgii przeprowadzone zostało przy wsparciu niezwykle intensywnej propagandy, szerzonej z ambon kościołów i w katolickiej prasie. Wiernym powiedziano, że zmiany te wprowadzane są dla ich własnego dobra i dla dobra Kościoła, że powinni przyjąć je z radością, że w rzeczywistości domagali się ich przez dziesięciolecia i że – co miało być argumentem rozstrzygającym – bezwarunkowe przyjęcie tych zmian będzie sprawdzianem ich lojalności wobec papieża. Mniejszość katolików, często konwertytów, którzy dostrzegali tkwiące w tych zmianach zagrożenia, nie miała okazji przedstawić swych obiekcji. Kilka zaledwie ich listów opublikowanych zostało w prasie świeckiej i katolickiej, jednak ich wpływ, w porównaniu z zalewem propagandy z oficjalnych mediów, zwłaszcza z ambon, był minimalny. Zwyczajową reakcją było: „Ksiądz powiedział, że to dla mnie dobre, więc widocznie tak jest”. Fundamentalna zasada reklamy głosi, że jeśli powtarza się ludziom wystarczająco często, że coś się im podoba, rzeczywiście zacznie im się to podobać – i z pewnością istnieje wielki odsetek katolików uczęszczających jeszcze na Mszę, którzy przekonali samych siebie, że zmiany im się podobają i którzy z pewnością sprzeciwialiby się każdej próbie odwrócenia tego procesu. Ludzie ci stanowią podatny grunt dla propagandy mającej usprawiedliwić Komunię na rękę w oparciu o twierdzenie, że forma ta jest bardziej dojrzała i lepiej odpowiada godności współczesnego człowieka.

Trzeba również zwrócić uwagę na skutek wprowadzania rewolucji etapami. Dokładnie taką samą metodę stosował Cranmer, unikający na początku swej rewolucji liturgicznej wprowadzania wszelkich drastycznych zmian, „które bez potrzeby prowokowałyby konserwatystów i usztywniały stanowisko tej klasy ludzi, która ostatecznie uległaby, o ile tylko zostałaby umiejętnie pokierowana przy zastosowaniu umiarkowanych środków i pewnych dwuznaczności”[10].

Powierzchowność propagandy mającej na celu nakłonienie ludu katolickiego do przyjęcia zmian, a przynajmniej do nie opierania się im, była dla w miarę bystrego świeckiego oczywista od samego początku. Piszący na łamach „The Tablet” w marcu 1966 roku Christopher Sykes, biograf Evelyn Waugh, zauważył:

Przeciętny świecki katolik uświadamia sobie Aggiornamento w Kościele przede wszystkim poprzez uczestnictwo w nowej liturgii Mszy. Nieustannie się nam powtarza, jak bardzo ją kochamy, jak bardzo jesteśmy za nią wdzięczni, zapewnia się nas, że nigdy nie była ona równie piękna jak obecnie. Ci, którym się to nie podoba, stanowią wedle tych zapewnień jedynie nieliczną i bezrozumną mniejszość, złożoną z ludzi, którzy trzymaliby się wszystkiego, niezależnie od tego czy byłoby to złe czy dobre, jeśli tylko sprawiałoby wrażenie starego. Wielu naszych kapłanów mówi nam również, że byliśmy bardzo niezadowoleni z uprzedniej formy Mszy, że uczestnicząc w niej nie zważaliśmy na jej istotny sens, postrzegając ją jako wyłączną domenę księdza, nie mającą w istocie nic wspólnego ze świeckimi, dla których była ona jedynie niezrozumiałym mamrotaniem w języku, którego bardzo nie lubiliśmy. Zapewniano nas więc, że byliśmy bardzo szczęśliwi pozbywszy się starej Mszy.

W propagandzie na rzecz nowego rytu, której nie przedstawiłem bynajmniej w sposób karykaturalny, szczególnie słabym wydaje się być argument o powszechnej rzekomo niechęci katolików do starej liturgii. Jest to słaby argument propagandowy, ponieważ to samo duchowieństwo zapewniało nas przez lata, a z pewnością odkąd mogę sobie przypomnieć  kazania czy lekcje religii, że umiłowanie Mszy jest (poza elementem doktrynalnym) jednym z najważniejszych jednoczących nas czynników.  (…) Języki narodowe  osłabiły wspaniałą jedność Kościoła wyrażaną w jego obrzędach. Powiedziano nam, że taki zwyczaj gorszył więcej ludzi, niż zadowalał i wyrządzał znacznie więcej szkody, niż pożytku. Czemu mielibyśmy im wierzyć, gdy obecnie dokonują wolty i gratulują nam uwolnieni się od tej starej, złej liturgii, obiecując więcej języka narodowego i coraz mniej takiej Mszy, którą niegdyś kazali nam kochać? Czy świadomie opowiadali nam oni przez wszystkie te lata nonsensy, czy też naprawdę są dziś szczerzy w swym krytycyzmie? Jak by nie było, duchowni, którzy angażują się w taka propagandę, osłabiają swój autorytet w oczach ludzi, którzy pamiętać mogą ich dawne słowa[11].

Niestety, bardzo niewielu ludzi jest równie wnikliwych jak p. Sykes. Ze wstydem wyznaję, że w te pierwsze niedziele sam jeździłem na Msze do innej miejscowości, ponieważ w mojej zacofanej parafii nie było języka narodowego, procesji na ofiarowanie i Mszy twarzą do ludu. Mój proboszcz nie chciał „iść  z duchem czasu”, ja zaś uważałem, że nadążanie za duchem czasu było najważniejsze. W mojej postawie nie było niczego dziwnego – jedynym źródłem informacji była dla mnie bowiem katolicka prasa, ta zaś jednogłośnie wychwalała wprowadzane innowacje. Innowacje te były popierane przez naszych biskupów, opierały się o postanowienia soboru powszechnego i wparte były autorytetem papieża. Arogancją z mojej strony byłoby kwestionować je w jakikolwiek sposób. Ciekawy jestem, ilu z czytelników niniejszej książki zaniepokojonych było zmianami prowadzanymi w latach 1964-1966? Jestem pewien, że jedynie niewielu wypowiadało się przeciwko tym innowacjom. Trzeba stale podkreślać, że posłuszeństwo wobec prawomocnej władzy było wówczas jedną najbardziej charakterystyczną cechą katolików z krajów anglojęzycznych. Wielu ortodoksyjnych katolików postawę tę zachowuje po dziś dzień. Będą oni przyjmowali zmiany, którymi się w istocie brzydzą, bez aktywnego sprzeciwu, po prostu dlatego, że nigdy nie sprzeciwiliby się swemu proboszczowi, nie mówiąc już o papieżu.

Dodać do tego należy również fakt, że przeważająca większość zwykłych parafian nie była i nie jest „aktywnymi” parafianami w dzisiejszym sensie tego słowa. Przeciętny katolik uczestniczy w niedzielnej Mszy, posyła swe dzieci do katolickich szkół, daje pieniądze na specjalne kolekty i uczestniczy w parafialnych zbiórkach funduszy (nie pomaga ich jednak organizować). Poza tym jednak jego życie nie różni się w znaczący sposób od życia jego niekatolickich bliźnich. Kwestia ta zostanie przeanalizowana szczegółowo w następnym rozdziale, gdzie pokażemy, że jednym z największych psychologicznych błędów Kościoła soborowego jest usiłowanie zamienienia każdego parafianina w aktywistę.

Dlatego też przeciętny parafianin nie miał większej szansy na czynne zaangażowanie się przeciw zmianom liturgicznym, niż odegranie aktywnej roli w partii politycznej czy związku zawodowym. Głosował on podczas wyborów, płacił składki członkowskie w związku – i to wszystko. Liczba katolików, która została przygotowana do walki o tradycyjną liturgię jest mała, lecz jest to całkowicie zrozumiałe. To samo można powiedzieć o przygotowaniu katolików do walki o ortodoksyjną katechizację, co jednak konserwatywni krytycy ruchu tradycjonalistycznego wydają się świadomie ignorować.

Z drugiej jednak strony, liczba katolików, którzy udzielili jakiegoś aktywnego wsparcia zmianom, była mikroskopijna. Liberałowie postępują nieuczciwie, gdy interpretują sam fakt uczestnictwa we Mszy jako oznakę przychylności wobec zmian. Większość z uczęszczających na nią jeszcze katolików uczestniczyłaby w niej zawsze, niezależnie od wszelkich wprowadzanych modyfikacji. Rzeczywistość jest taka, że wskutek rewolucji liturgicznej miliony katolików w świecie anglojęzycznym przestały uczestniczyć we Mszy.

Opozycja wobec reform zaczęła się wówczas, kiedy stało się już oczywiste, że zapowiadane korzyści duszpasterskie bynajmniej się nie zmaterializowały. Okazało się, że nie trzeba każdej niedzieli wzywać policji, by powstrzymywać tłumy oziębłych katolików, których wiara została rozniecona na powrót perspektywą odmawiania Confiteor w języku narodowym. Początkowe zainteresowanie, jakie zawsze budzą rzeczy nowe, wkrótce zaczęło przygasać. Angielski w liturgii stał się kwestią rutyny i liturgia zaczęła być postrzegana jako banalna. Ostatecznie stało się dla mnie jasne, że zmiany te były w istocie szkodliwe. Pewnego dnia w szkole poprosiłem moich jedenastoletnich uczniów, by napisali wypracowanie na temat zmian wprowadzonych we Mszy, nie sugerując w żaden sposób mej własnej oceny. Okazało się, że niemal wszyscy woleli starą Mszę – i podawali racjonalne uzasadnienia tego stanowiska. Wówczas przyłączyłem się do Latin Mass Society. Jestem pewien, że podobnie jak to było w przypadku innych, kierowałem się głównie względami natury estetycznej. Wprowadzane innowacje niszczyły etos naszej Mszy. Nie dostrzegaliśmy jeszcze wówczas, że podkopują one katolicką doktrynę eucharystyczną.

Potem zaczęły się pojawiać podejrzane tłumaczenia tekstów liturgicznych, co natychmiast dodało reformie wymiaru doktrynalnego. Kierunek, jaki starali się nadać liturgii ludzie, którzy przejęli kontrolę nad wdrażaniem reformy, stawał się coraz bardziej jasny. Chodziło o bagatelizowanie wszystkich aspektów Mszy, które były nie do przyjęcia dla protestantów. Modlitwy odnoszące się do Rzeczywistej Obecności i ofiary zostały znacznie stonowane – dostrzec to można było wyraźnie po opublikowaniu przez ICEL w roku 1967 nowego tłumaczenia Kanonu. Dobrze pamiętam mego własnego proboszcza, ks. Desmonda Coffeya, wyliczającego obecne w nim poważne pominięcia, błędy, zniekształcenia i jawne herezje. Jednak w czasie, gdy pojawiło się owo tłumaczenie Kanonu, wprowadzanych było równocześnie tyle innych zmian, wierni i księża do tego stopnia przyzwyczaili się potulnie je przyjmować, że przekład ten spotkał się z bardzo umiarkowanymi protestami. Model kompromisu, jaki  opisałem w rozdziale XVI mojej książki Cranmer’s Godly Order, dobrze się już zakorzenił. Kapłani w rodzaju mojego proboszcza, którzy odważali się wysuwać jakieś zastrzeżenia, traktowani byli przez większość duchowieństwa jako dziwacy. Jeśli biskup to zaaprobował, po co robić zamieszanie? Poza tym kapłani w rodzaju ks. Coffeya, gorliwi obrońcy ortodoksji, mieli również alternatywę dla otwartego konfliktu ze swymi biskupami – mogli nadal posługiwać się łacińskim Kanonem. Kiedy pojawiła się nowa Msza, mogli nadal odmawiać Kanon Rzymski po łacinie. W ten sposób pozostali oni w obrębie systemu – a ich obecność daleko bardziej przyczyniła się do przyjęcia zmian przez zdezorientowanych katolików, niż cała liberalna propaganda. Oczywiście przyczynili się oni do tego nieświadomie. Wyobrażali sobie, że pozostając w swych parafiach zamiast składać rezygnację, jak uczynił ks. Bryan Houghton, będą mogli ochronić wiernych przed wpływem liberalizmu. W ten sposób udało im się jednak opóźnić jedynie jego tryumf do momentu swej śmierci lub przejścia na emeryturę. Z perspektywy czasu łatwo powiedzieć, co powinni byli uczynić. Nie powinni ani rezygnować, jak to uczynił ks. Houghton, ani odprawiać nowej Mszy w możliwie najbardziej pobożny sposób, jak to czynił ks. Coffey – powinni naśladować ks. Oswalda Bakera i po prostu nadal odprawiać Mszę Trydencką. Gdyby postawę taką zajęła wystarczająco znaczna część kapłanów, rewolucja mogła zostać powstrzymana. Wszystko to jednak dostrzegamy dopiero z perspektywy czasu. W istocie rewolucja zwyciężyła, zanim jeszcze wprowadzona została nowa Msza. Zwyciężyła już w roku 1967.  Zwyciężyła, kiedy duchowieństwo zgodziło się po raz pierwszy na celebrowanie pewnych części Mszy z języku angielskim, a wierni przekonani zostali do zaakceptowania tej innowacji. A w atmosferze panującej w latach 1964-1965 kwestionowanie jej wydawało się większości duchowieństwa niepodobieństwem.

Michael Davies

tłum. Scriptor

[1] „The Tablet”, 15 lutego 1964, s. 195

[2] „Emmanuel”, październik 1975, s. 419.

[3] The Liturgy and the Future, Worcestershire 1966, s. 94.

[4] Ibidem, s. 102.

[5] „The Tablet”, 14 marca 1964, s. 303.

[6] L. Bouyer, The Decomposition of Catholicism, Londyn 1970, s. 30.

[7] The Great Terror, s. 740.

[8] Editorial z numeru  z 21 maja 1976.

[9] „Homiletic and Pastoral Review”, luty 1978, s. 26.

[10] F. Clark, Eucharistic Sacrifice and the Reformation, Oxford 1967, s. 194.

[11] „The Tablet”, 12 marca 1966, s. 297.

Za: Scriptorium - z blogosfery Tradycji katolickiej (15/12/2016) |

Skip to content