Aktualizacja strony została wstrzymana

Punkt zwrotny dla Polski – Paweł Siergiejczyk

Wycieczka na warszawskie cmentarze protestanckie – luterański i kalwiński – może być bardzo pouczająca. Te niewielkie nekropolie kryją w sobie wyjątkowo liczne groby ludzi, którzy w ten czy inny sposób odcisnęli swój ślad w dziejach polskiego społeczeństwa i kultury. Ileż tu znanych nazwisk pisarzy (ze Stefanem Źeromskim na czele), malarzy, uczonych, polityków czy przedsiębiorców! Chodząc pomiędzy tymi grobami nie możemy mieć wątpliwości, że jesteśmy w miejscach należących do polskiego dziedzictwa narodowego. Ale jednocześnie każdy normalny Polak musi sobie zadawać pytanie: bo dlaczego w katolickiej Polsce aż tylu wybitnych ludzi spoczywa na niekatolickich cmentarzach?

Odpowiedź wydaje się stosunkowo prosta: od czasu rozbiorów, kiedy katolicyzm przestał być religią państwową Rzeczypospolitej, a pod rządami pruskimi i rosyjskimi był wręcz źle widziany, liczni przedstawiciele polskich elit nie czuli już „zewnętrznego przymusu” trwania przy wierze katolickiej. Niektórzy przechodzili na prawosławie, ale to były przypadki skrajnych oportunistów, którzy dla urzędniczej kariery w państwie carów gotowi byli zrobić wszystko.

Protestantyzm był wygodniejszy – bo i bardziej rodzimy, i zachodni (a nie wschodni), i w kwestiach moralnych bardzo liberalny (np. umożliwiający rozwody), i w ogóle mało wymagający, co sprawiało, że wielu faktycznych bezbożników przyjmowało wyznanie Lutra lub Kalwina tylko dlatego, że jakieś przyjąć musiało. Nie były to jeszcze bowiem czasy, gdy religia stanowiła „sprawę prywatną”, więc każdy poddany cara lub cesarza musiał mieć w paszporcie wypełnioną rubrykę „wyznanie”. Dopiero stalinowska Rosja – a za nią inne kraje komunistyczne – zmieniła tę rubrykę na „narodowość”…

Protestantyzm polski XIX i XX wieku był więc rodzajem pasożyta, żywiącego się słabszymi duchowo (co nie znaczy, że nie posiadającymi zasług dla kraju) przedstawicielami polskich elit. Pomijając bowiem mieszkańców Śląska Cieszyńskiego i Mazur, którym luteranizm narzucono odgórnie jeszcze w czasach reformacji, nie było i nie ma w Polsce „protestantyzmu ludowego”. Nie da się zatem w żaden sposób porównać roli wyznań „ewangelickich” w dziejach naszego kraju z rolą Kościoła katolickiego. Oba warszawskie cmentarze są więc raczej świadectwem religijnej i moralnej chwiejności jakiejś części polskiej inteligencji niż dowodem na wielo-wyznaniowość polskiego narodu.

Przedmurze herezji

Ale przecież mogło być zupełnie inaczej… Modna jest obecnie dziedzina pisarstwa zwana historią alternatywną lub kontrfaktyczną, polegająca na tworzeniu takich wizji dziejów, które mogły mieć miejsce, ale nie miały. Historycy zastanawiają się więc, co by było, gdyby nie było rozbiorów Polski, gdyby nie wybuchła I bądź II wojna światowa, jak by się potoczyły losy Polski, gdyby w 1939 r. zawarła sojusz z Niemcami przeciwko Sowietom lub gdyby powstanie warszawskie zwyciężyło itd.

Nikt jednak nie snuje przypuszczeń, co by było, gdyby w XVI-wiecznej Rzeczypospolitej zwyciężyła reformacja. Nie są to bynajmniej jakieś puste fantazje, bo w wielu innych katolickich krajach tak się przecież stało, a i u nas nie było od tego daleko. Co prawda oblicza się, że w tamtym czasie na protestantyzm przeszło kilkanaście, najwyżej 20 procent szlachty, ale była to mniejszość bardzo aktywna i wpływowa. Kalwinizm przyjęło przecież wiele czołowych rodów magnackich zarówno w Koronie, jak i na Litwie (Radziwiłłowie, Leszczyńscy, Oleśniccy, Stadniccy).

Niemałą popularnością cieszyła się idea zwołania „soboru narodowego” i – wzorem Anglii – wyłączenia polskiego Kościoła spod władzy Rzymu. Na sejmie w 1555 r. padły nawet konkretne, typowo protestanckie żądania: odprawiania Mszy św. po polsku, Komunii św. pod dwiema postaciami, zniesienia celibatu księży. Na szczęście król Zygmunt August okazał się mniej zdeterminowany (i chyba jednak trochę mniej zepsuty) niż Henryk VIII i nie zdecydował się na konflikt z papieżem, a później nawet przyjął uchwały Soboru Trydenckiego – co prawda bez przekonania, tak samo, jak jego ojciec, Zygmunt Stary, który wydał pierwsze dekrety przeciw protestantom, ale już nie dbał o ich wykonanie.

Tacy byli ostatni Jagiellonowie – nieodrodne dzieci epoki renesansu. Przy ich chwiejności i „letnim” stosunku do wiary Rzeczpospolita łatwo mogła paść łupem wyznawców Lutra i Kalwina. Stalibyśmy się wtedy, owszem, przedmurzem – ale przedmurzem herezji, a właściwie miejscem, gdzie zachodnie herezje stykają się ze wschodnią schizmą. Byłby to potężny cios w cały Kościół święty, w Rzym i jego pozycję w Europie, ale nade wszystko w samych Polaków i Litwinów, którzy zamknęliby sobie bramy do Nieba, a otworzyli „drogę ekspresową” do piekła. I to zapewne na długie wieki.

Pułapka reformacji

Doświadczenie innych narodów wskazuje nam bowiem, że z pułapki reformacji wydostać się było bardzo trudno – o ile w ogóle było to możliwe.

Niemcy (przynajmniej ich większość), Anglicy, Holendrzy, Szwedzi, Duńczycy, Norwegowie do dziś się z niej nie wydostali. Francuzom co prawda udało się zrzucić brzemię hugenotów, ale tamtejszy katolicyzm długo nie mógł dojść do siebie, miotany błędami jansenizmu i gallikanizmu.

A jak mogło być w Polsce? Wyobraźmy sobie, że w połowie XVI wieku zwycięża u nas reformacja. Po bezpotomnej śmierci Zygmunta Augusta królem zostaje któryś z protestanckich książąt, np. niemieckich czy francuskich. Zapoczątkowuje on protestancką dynastię, która mogłaby zajmować polski tron aż do naszych czasów – oczywiście na wzór Szwecji czy Anglii, dzisiaj więc byliby to już tylko królowie „malowani”.

A rozbiory Polski? – zapyta ktoś. Otóż wydaje się wielce prawdopodobne, że rozbiorów by nie było. Podobnie, jak „potopu” szwedzkiego nieco ponad sto lat wcześniej. Trudno bowiem nie skojarzyć tych wielkich dziejowych nieszczęść z faktem, że Polska była krajem katolickim, w którym zwyciężyła kontrreformacja. Protestancka Polska mogłaby więc nawet być sojuszniczką protestanckiej Szwecji, protestanckich Prus czy protestanckiej Saksonii, której władca – gdyby miał okazję objąć polski tron – nie musiałby już zmieniać wyznania z luterańskiego na katolickie.

A potem nadszedłby wiek XIX, w którym zatriumfowała masoneria, płynnie przejmując ster rządów w krajach protestanckich (w katolickich odbywało się to zwykle krwawo i burzliwie). Nie inaczej zapewne byłoby u nas, tym bardziej, że dominacji masońskiej nie miałby się kto sprzeciwić, skoro Kościół katolicki byłby mniejszościowym, o ile w ogóle miałby jeszcze jakieś prawa. Jeśliby więc Polska przetrwała do naszych czasów w swoim dawnym kształcie, to byłaby z pewnością typowym społeczeństwem liberalnym, bez śladów chrześcijańskiej moralności w prawie i obyczajach. A my bylibyśmy takimi Szwedami czy Holendrami środkowo-wschodniej Europy.

Dla kogoś, kto patrzy na historię wyłącznie materialistycznie, taka perspektywa może być całkiem atrakcyjna. Zwłaszcza gdyby zatriumfował u nas kalwinizm, który powodzenie w biznesie uznaje za oznakę Bożego błogosławieństwa. Wtedy może nawet bylibyśmy jedną z „lokomotyw kapitalizmu” w Europie, a zamiast niemieckich czy żydowskich fabrykantów łódzką „ziemię obiecaną” budowaliby rdzennie polscy protestanci?

To oczywiście tylko jedno z możliwych „ćwiczeń na wyobraźnię”, jakie otwiera przed nami historia alternatywna. Jednak ile byśmy takich „ćwiczeń” nie wykonali, to z punktu widzenia katolika każda wersja protestanckich dziejów Polski będzie smutna, wręcz przygnębiająca. Bo cóż z tego, że udałoby się Polakom utrzymać własne państwo? Cóż z tego, że gospodarka szybciej by się rozwijała, a ludzie bardziej się bogacili? Jeżeli cywilizacja chrześcijańska opiera się na prymacie spraw duchowych nad materialnymi, to chcąc pozostać jej wiernymi nie możemy kwestii wyznawanej religii uznawać za drugorzędną – jak to niestety czyniła i czyni większość polskich historyków, od Bobrzyńskiego, przez Jasienicę, po współczesnych autorów, którzy na pierwszy plan wysuwają „rację stanu”, „interes państwa” itp. W takiej perspektywie i odrzucenie idei „kościoła narodowego”, i zwycięstwo kontrreformacji, i unia brzeska z 1596 r. (powrót części schizmy wschodniej do katolicyzmu), i odsiecz wiedeńska Sobieskiego jawią się jako wydarzenia niepotrzebne, zgoła szkodliwe.

Nurt historii katolickiej, czyli katolickiego spojrzenia na nasze dzieje, był w Polsce zawsze marginalny. Spośród istotnych świeckich autorów z XX wieku dałoby się wymienić chyba tylko Feliksa Konecznego, Oskara Haleckiego i Jędrzeja Giertycha. Zdecydowana większość środowisk historycznych przyjęła zaś optykę pozytywistyczną (którą równie dobrze można by nazwać masońską), a później marksistowską, a więc materialistyczną i wrogą lub przynajmniej niechętną katolicyzmowi. Stąd np. czarna legenda króla Zygmunta III Wazy, który był jednym z filarów kontrreformacji w Europie, a któremu dość powszechnie zarzuca się wszelkie możliwe „grzechy” polityczne.

Wiara czy pogaństwo?

Pora więc wrócić do katolickiego spojrzenia na dzieje, by stwierdzić jasno i wyraźnie, że połowa XVI wieku była dla Polski punktem zwrotnym. Sześć wieków po chrzcie Mieszka I polskie elity stanęły znów przed historycznym wyborem: trzymać się Rzymu czy podążyć za Lutrem, Kalwinem i Henrykiem VIII? De facto był to kolejny wybór między prawdziwą wiarą a pogaństwem – bo czymże innym, jak nie drogą do nowego pogaństwa, okazała się reformacja dla wszystkich narodów, które ją na trwałe przyjęły?

Nasze elity XVI wieku – wbrew jeszcze jednej legendzie: o renesansowo-humanistycznym „odrodzeniu” tamtej epoki – wcale nie stały na wysokim poziomie, zarówno intelektualnym, jak i moralnym. Szerzący się protestantyzm wcale nie wzmagał rozwoju duchowego, a wręcz przeciwnie – sankcjonował ludzkie upadki i powrót do niskich instynktów. Niech nas nie zwodzą wawelskie krużganki i sławetne „gęsi” fanatycznego protestanta Mikołaja Reja. To nie były czasy renesansowej sielanki, lecz rosnącego egoizmu szlachty (oczywiście kosztem chłopów), słabości duchowieństwa i demoralizacji na królewskim dworze.

A jednak te nienajlepsze elity potrafiły wznieść się na najwyższy poziom odpowiedzialności za losy kraju i nie dały się skusić wizją „drugiej Anglii”. Oczywiście, po drodze nie uniknięto wielu błędów, z których najgorszym była zgoda na powstanie pierwszego w Europie państwa luterańskiego. To, że polski król przyłożył do tego rękę, a co gorsza – zgodził się na pozostawienie katolickiej ludności Prus pod władzą heretyków, na zawsze obciąża sumienie Zygmunta Starego. Zupełne ignorowanie tego faktu, a zarzucanie królowi, że mimowolnie przyczynił się do późniejszych rozbiorów Polski, stanowi zresztą kolejny przykład dominacji niekatolickiego myślenia wśród naszych historyków.

O ile jeszcze w połowie XVI wieku wydawało się, iż całkowita protestantyzacja Polski i Litwy jest w zasięgu ręki, to druga połowa stulecia przyniosła zwycięstwo katolicyzmu, którego już później nikt nie był w stanie odwrócić.

Opatrzność dała wówczas Kościołowi wielkich papieży, którzy poprzez Sobór Trydencki i zakon jezuitów przygotowali katolicyzm do rozstrzygającej walki z herezjami. Także i polski Kościół miał w tej walce niemały udział – by wspomnieć tylko postać kardynała Stanisława Hozjusza, biskupa warmińskiego, dzięki któremu pojawili się w Rzeczypospolitej jezuici. Zakon ten wydał szybko tak wspaniałe osobowości, jak ks. Piotr Skarga czy ks. Jakub Wujek, ale przede wszystkim zakładał liczne kolegia, czyli szkoły, w których kolejne pokolenia szlachty uzyskiwały jednoznacznie katolicką edukację. Nic dziwnego, że jezuici od razu stali się tą częścią Kościoła, którą najbardziej znienawidzili protestanci, a potem masoni – tym ostatnim udało się w końcu doprowadzić do likwidacji zakonu w 1773 r., na szczęście tylko na 40 lat.

Z dziejowego egzaminu, jakim była reformacja – czyli tak naprawdę religijno-polityczna rewolucja w skali europejskiej – Polska i Polacy wyszli zwycięsko. Niestety, o tym zwycięstwie nawet polski Kościół nie chce dziś pamiętać, czemu zresztą w epoce wszechobecnego „dialogu” i fałszywego ekumenizmu trudno się dziwić. Bo nie da się jednocześnie świętować z protestantami rocznicy reformacji, a z katolikami – kontrreformacji. Trzeba dokonać wyboru i niestety wielu duchownych, a nawet hierarchów Kościoła wybiera Lutra i Kalwina zamiast Hozjusza i Skargi. Smutne to i bolesne, bo świadczy o swoistej amputacji pamięci historycznej w Kościele, czyli tam, gdzie owa pamięć jest szczególnie ważna i konieczna.

Bez katolickiego myślenia o historii nie ma katolickiej tożsamości. Bez pamięci o triumfie kontrreformacji – a więc o zwycięstwie nad reformacją – nie może być polskiej tożsamości. Bo jako naród protestancki bylibyśmy zupełnie innym narodem niż jesteśmy dzisiaj. Nasz język pewnie byłby ten sam, lecz duchowość zupełnie inna. Nie bylibyśmy poddanymi Królowej Korony Polskiej, ale Jej wyrodnymi dziećmi. Wyrzeklibyśmy się swoich korzeni i – co gorsza – wzgardzilibyśmy łaskami, jakie u Mieszkowej chrzcielnicy zostały nam dane.

Paweł Siergiejczyk

Źródło:  Zawsze wierni, nr 6 187 grudzień 2016

Za: Strona prof. Mirosława Dakowskiego (01.12.2016) | http://dakowski.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=19226&Itemid=46

Skip to content