Aktualizacja strony została wstrzymana

O wyborach w Ameryce raz jeszcze – Maciej Wąs

Zdaję sobie sprawę, że problem wyboru między dżumą a cholerą, przed jakim stanął szlachetny i młody naród amerykański, może kogoś nużyć. Nic jednak nie można poradzić na to, że dostarcza on niespotykanego nigdzie indziej materiału do przemyśleń. I choć mówi się o nim – i pisze – w Polsce całkiem sporo, rzadko kiedy udaje się natrafić na myśl, które choćby w jakiś najbardziej odległy sposób świadczyłaby o tym stanie rzeczy. A czy mnie akurat uda się tutaj pokazać, że taki stan rzeczy rzeczywiście zachodzi, opowieść niniejsza pokaże.

Chodzi mi o to, że w kontekście tych amerykańskich wyborów zaskakująco mało mówi się na temat ich amerykańskiego kontekstu. I nie chodzi tutaj tylko o, że tak powiem, suche fakty, czyli o aktualny kształt społeczeństwa Stanów Zjednoczonych; ale o rzeczy znacznie ważniejsze – o uzasadnienie tych faktów.

„Fakty”, napisze Chesterton w swoim bardzo wczesnym eseju, „zostawione bez komentarza są bardziej fałszywe, niż sam fałsz”.

Innymi słowy: to, że Ameryka wygląda tak, jak wygląda, nie wzięło się z powietrza; ale z wdrażania w życie pewnych bardzo specyficznych projektów, z którymi uciekli z kontynentu na przykład obrażeni na życie, radykalni protestanci. A zatem: z idei. Powiedział ktoś mądry kiedyś, że „idee mają konsekwencje” – i wszyscy go cytują; nikt chyba jednak nie śpieszy się za bardzo, aby potraktować ten cytat poważnie. W wypadku USA jest to zaś szczególnie widoczne. Chesterton przewidywał, że budowa „społeczności międzynarodowej” będzie po prostu amerykanizacją całej reszty świata; jak to zwykle bywa – nie pomylił się; w efekcie Stany Zjednoczone traktuje się, instynktownie niemal, jako swoistą „matrycę polityczną” i ocenia bez kontekstu, tak, jakby wszystko, co się w nich dzieje, stanowiło rzeczywistość całkowicie uniwersalną i samą przez się zrozumiałą. Pozwolę sobie tutaj na przykład jak najmożliwiej banalny: dużo mówiło się, choćby, ostatnio o tzw. sporze teorii ewolucji z kreacjonizmem; jak wszystkie podobne mody, z natury swej przejściowe i średnio poważne, kontrowersja ta rozgrzewała przede wszystkim społeczność internetową. Widziało się tu i tam zacięte debaty, w których każda ze stron przerzucała się najcięższymi argumentami – i zazwyczaj także czymś więcej, o czym może mówić nie trzeba. Problem w tym, że wszystkie te debaty nie miały najmniejszego sensu; i to nie tylko ze względu na poziom, kształt argumentów, czy logikę wywodu – ale ze względu na pewien znacznie bardziej fundamentalny aspekt całej sprawy. To mianowicie, że same używane w tym sporze pojęcia, zwłaszcza „kreacjonizm” to, w tym wypadku, zupełnie obce terminy; które, jako obce, wypadałoby przetłumaczyć. Jeżeli ktoś nie dostrzega, że ów amerykański „kreacjonizm” to nie żaden kreacjonizm, w europejskim rozumieniu, ale coś zgoła zupełnie innego, chyba w ogóle nie powinien zabierać w tej sprawie głosu; bo będzie strzępił język na darmo – w obronie czegoś, o czym nie wie, czym jest i nie wie nawet tego, że tego nie wie, myśląc, że jest czymś zupełnie innym. Wychodzi z tego ni mniej ni więcej, tylko jeden wielki chaos, w którym zarówno ewolucjoniści, jak i antyewolucjoniści, debatują ze sobą w przeświadczeniu, że ich wątpliwej jakości wywody pozostają w jakimś niejasnym związku ze św. Tomaszem z Akwinu, bo to też podobno kreacjonista.

Cały witz polega na tym, że w USA św. Tomasza średnio się, w ich „formacyjnym” okresie, czytało; czytało się natomiast sporo z zupełnie innej beczki – czyli z beczki biblijnego fundamentalizmu, który wszystkie teksty Pisma interpretuje jak najbardziej dosłownie. I to nie „niby” albo „poniekąd”, tylko zwyczajnie i prosto z mostu; jeżeli Duch mówi, że Ewa gadała z wężem, to znaczy, że gadała z wężem, i nie ma tu miejsca na żadną polemikę. Ciekawe jest jednak także i to, że uczestnicy sporu (na szczęście jeszcze tylko wirtualnie), oddając się podobnym dywagacjom, „odtwarzali” jak gdyby (oczywiście tylko pozornie) wewnętrzne podziały społeczeństwa USA; i tylko czekać było, kiedy zaczną się określać jako „konserwatystów” i „liberałów”, znów: w sensie zupełnie odmiennym, niż ten, którym nadaje tym pojęciom ich starsza i bardziej zmęczona życiem ziemia. Jakby nie patrzeć wszakże, w tym wypadku również ścisły związek, jaki zachodzi między ideami a społeczeństwem, znalazł tym dobitniejsze uwydatnienie.

Warto dodać tutaj, że Chesterton również, w czasie swoich podróży po Ameryce, zetknął się z tym przedziwnym rodzajem nieporozumienia, jaki bierze się stąd, że Amerykanie i Europejczycy instynktownie zakładają tożsamość używanych przez siebie pojęć. W roku 1930, debatował on z niejakim Clarencem Darrowem, słynnym adwokatem Jana Scopesa w równie słynnym „Małpim procesie” (jeśli ktoś nie wie, o co chodzi – warto się zapoznać; bo unaocznia to udanie pejzaż ideologiczny tego pięknego kraju). Darrow, jako zwolennik darwinizmu, był nastawiony wyjątkowo antyreligijnie; w związku z czym, od kilku lat objeżdżał cały kraj, debatując z kim się tylko dało na temat „sporu nauki z religią” (i zarabiając na tym, na ile nam wiadomo, całkiem niezłe pieniądze), oczywiście: po to, aby udowodnić, że religia to przeżytek i, z jakiegoś powodu, nie da się pogodzić z nauką. Co do tego wszakże, czy komukolwiek to pomogło, można mieć pewne wątpliwości. Jak świadczą wspomnienia naocznych świadków oraz współczesne relacje prasowe, Chesterton wspiął się w tej debacie na wyżyny swoich możliwości; traktując jednak swojego przeciwnika, jak zawsze zresztą, z wielkim szacunkiem; i przedstawiając mu bardzo głęboką interpretację tego, czym jest alegoryczny sens Pisma Świętego. Ciekawe, że wobec tego oficjalnie fetowanego przez dziennikarzy sukcesu, sam zapamiętał z tej dyskusji przede wszystkim (jak pisze w swojej Autobiografii) obraz amerykańskiego sceptyka, który, gdy Chesterton „starał się porozmawiać o greckich kultach bądź azjatyckim ascetyzmie, nie potrafił – jak się zdaje – myśleć o niczym innym, tylko o historii Jonasza i wieloryba”. Trudno o lepszy i bardziej zwięzły wyraz zachodzącej tutaj różnicy w sposobach myślenia. Różnicy, która, warto dodać, decyduje w Ameryce o wszystkim; łącznie z wynikiem wyborów prezydenckich.

Być może właśnie w związku z podobnymi doświadczeniami, w swoim drugim zbiorze artykułów z podróży po Ameryce, zatytułowanym Sidelights, który ukazał się w 1932 roku, zajmował się autor Ortodoksji przede wszystkim – właśnie ideami. Muszę przyznać, że nawet dla dosyć zaawansowanego Chestertonisty fakt, że w miniaturach podróżniczych największy akcent kładzie się, na przykład, na zagadnienie relacji purytanizmu „pielgrzymów” z Mayflower z deizmem Tomasza Jeffersona, to rzecz cokolwiek zaskakująca; niemniej – wydaje mi się, ze w tym wypadku również to Chesterton okazał się (awansem) mądrzejszy od nas wszystkich; i, jak zwykle, miał rację. Jeżeli bowiem chce się zrozumieć Stany Zjednoczone, należy zacząć od zrozumienia „składających się” na nie niejako idei – a także skutków, które przyniosły; należy zrozumieć, na przykład, dlaczego purytanie wygnali ze swoich miasteczek kwakrów, smagając ich biczami; dlaczego urządzali polowania na czarownice (które były czymś zupełnie innym od czegokolwiek, co robiła z nimi Święta Inkwizycja); dlaczego niewolnictwo przetrwało tam aż do drugiej połowy XIX wieku; dlaczego wprowadzono prohibicję; dlaczego do dziś kraj ten inwestuje tak ogromne pieniądze w niepodległość Izraela. Podobnych rzeczy znajdzie się całe multum; i tworzą one jeden, nierozwiązywalny i potężny supeł sprzeczności, całkowicie lokalnych i rozczulająco niemal zaściankowych, który nazywa się czasami najwspanialszą republiką świata. Bez zrozumienia oddziałującej tu „podstawy ideowej” Ameryki zwyczajnie nie da się – nie tyle zrozumieć nawet, co nawet sensownie ocenić; i nawet taki nonsens, jak starcie Trumpa z Clinton, we właściwym kontekście może znaczyć coś zupełnie innego, niż się nam wydaje.

Oczywiście, zapoznawanie się z podobnymi kwestiami, szczególnie (to może paradoks) na poziomie, że tak powiem, „nieakademickim” (czyli „normalnym” vel „zdroworozsądkowym”), to niełatwe zajęcie. Na szczęście, Europa ma Chestertona; którego pisarstwo, pośpieszne, powierzchowne, dziennikarskie i nieodmiennie cudowne, może stanowić w tej sprawie klucz do rzeczy. I może stać się, o co można się teraz chyba tylko modlić, ale o czym aż strach myśleć, przynajmniej dla niektórych drogą powrotną do starego porządku; do Europy, która naprawdę była Europą; a nie tylko kolonią amerykańskich korporacji.

To jednak jeszcze inny problem. Bo, w oczywisty sposób, Chesterton sam nie wystarczy. Każde czasy potrzebują własnych komentatorów; każde pokolenie musi przemyśleć pewne rzeczy na własny rachunek. I dopóki nie doczekamy się dziennikarzy z podobnym wykształceniem, i z podobnym wyczuciem zależności ideowych, próżno marzyć o powszechniejszym powrocie do dawnej kultury intelektualnej, która wydała z siebie (przy wszystkich swoich wadach) tak subtelną równowagę społeczną, tak delikatne piękno sztuki i tak rozsądne i mężne podejście do życia. Nie ma Europy bez pisarzy popularnych, którzy nie baliby się pisać bardziej abstrakcyjnie o purytanizmie, pielgrzymach i Deklaracji niepodległości. Oczywiście, kwestia ta może budzić wiele wątpliwości; na przykład, czy w ogóle byłby na coś podobnego, że tak powiem, popyt. Osobiście – nie sądzę. Ale, po pierwsze, nie oznacza to, że nie można spróbować czegoś w tej sprawie zmienić; po drugie zaś – warto zastanowić się, od czego to zależy (Chesterton, jako dziennikarz, był przecież ogromnie poczytny, i to pomimo słabszego w skali ogólnej dostępu do wykształcenia). Składa się na to, rzecz jasna, ogromnie wiele przyczyn; i w nieskończoność można się spierać, która jest ważniejsza, a która mniej ważna; mam też na ten temat swoje ulubione teorie; Jefferson prawdopodobnie był tylko deistą; niemniej większość amerykańskich „ojców założycieli” miało także pewne bardziej subtelne upodobania; i wciąż o tym (rzecz to wymowna) raczej mało wiadomo. Ale – to już temat na inny tekst; no i tekst niezbyt łatwy; bo trzeba będzie pisać nie o czym innym, tylko o ideach.

Maciej Wąs

Za: Dystrybucjonizm.pl (20 października 2016) | http://www.dystrybucjonizm.pl/o-wyborach-ameryce-jeszcze/ | Maciej WÄ…s: O wyborach w Ameryce raz jeszcze

Skip to content