Aktualizacja strony została wstrzymana

Wakacyjna wyprawa do Lwowa i na Podole

Wyprawy integracyjne dla tzw. starszej młodzieży zapisały się już na stałe w wydarzeniach Tradycji w Polsce. Tym razem, już po raz siódmy, ks. Łukasz Szydłowski postanowił zabrać nas na Podole.

Wszystko zaczęło się w niedzielny wieczór 11 września w Zaczerniu, na miejscu zbiórki. Już na wstępie zmieniliśmy plany, bo zamiast jechać rano, jak to było początkowo zamierzone, wyruszyliśmy w drogę wieczorem. Dojechaliśmy do Lwowa o drugiej w nocy, gdyż szczęśliwie nie musieliśmy zbyt długo stać na granicy. W poniedziałek późnym rankiem, a właściwie to w południe, byliśmy gotowi na zwiedzanie – dla większości z nas już nie pierwsze – tego pięknego miasta. W przeciwieństwie do styczniowej wyprawy tym razem nie marzliśmy, ale dla odmiany było bardzo gorąco. Zwiedziliśmy ponownie Cmentarz Łyczakowski, gdzie znów ogarnęła nas zaduma nad kruchością ludzkiego życia, a Cmentarz Obrońców Lwowa wprowadził nas w podniosły nastrój. Lwów był nam już znany i przez to bliski sercu; nawet w restauracji czuliśmy się trochę jak u siebie. Tym razem spróbowaliśmy dość specyficznie smakującego ciasta z suszoną śliwką.

Po zwiedzaniu wysłuchaliśmy Mszy świętej, odprawionej w bocznej kaplicy kościoła pw. św. Antoniego. Pewną nowością był fakt, że mogliśmy klęczeć w stallach i widzieć z bardzo bliska ołtarz. Wieczorem wybraliśmy się na Wysoki Zamek, by nocą podziwiać oświetlony i romantyczny Lwów.
Wrześniowy wyjazd był wyjątkowy pod tym względem, że każdego dnia wstawaliśmy o innej porze. Drugi dzień we Lwowie rozpoczął się późną Mszą i śniadaniem prawie w porze obiadu; na jego koniec odmówiliśmy południowy Anioł Pański. Ale to nie koniec przewrotności, bowiem na wyprawę po mieście wybraliśmy się samochodami. Ktokolwiek był kiedyś na Wschodzie i tam jeździł, ten już wie, czego się spodziewać: słowiańskiej fantazji, całkowitej swobody oraz nierespektowania żadnych przepisów ruchu drogowego. Można było cały czas trąbić, wymuszać pierwszeństwo oraz parkować na środku jezdni. Wcale nie dziwi, że Lwów jest zakorkowany; droga, którą pieszo pokonalibyśmy w pół godziny, zajęła nam godzinę. W ogóle nam to jednak nie przeszkadzało, bo taka jazda to prawdziwa frajda dla kierowców na co dzień ograniczonych kodeksem ruchu drogowego. – Tego dnia to sam ks. Szydłowski był naszym przewodnikiem, co bardzo nam się spodobało ze względu na tempo zwiedzania.

Nazajutrz dla odmiany wstaliśmy o piątej rano, ponieważ wybieraliśmy się w głąb Ukrainy, do Kamieńca Podolskiego. Jechaliśmy drogami, które wydawały się zapomniane. A sam Kamieniec? Można się w nim zakochać od pierwszego wejrzenia! Jednak zanim do tego doszło, w myśl przysłowia „przez żołądek do serca” udaliśmy się do restauracji na miejscowe przysmaki. Ks. Szydłowskiemu najbardziej przypadły do gustu lody; kelnerka źle zrozumiała zamówienie i zamiast deseru, przyniosła w pucharze… kostki lodu.

Nasze serca zostały zdobyte nie tylko udaną biesiadą. Przewodnik zapoznał nas z niezwykłą historią tego niegdyś najbardziej wysuniętego na południe polskiego miasta. Kamieniec, dzięki swojemu położeniu w zakolu rzeki Smotrycz oraz rozbudowanej sieci fortyfikacji, był twierdzą nie do zdobycia, przez wiele lat odpierającą kolejne szturmy. Niestety, przez różne zaniedbania na prawie trzydzieści lat dostał się pod panowanie imperium osmańskiego. Jednym z ciekawszych miejsc jest katedra św. Piotra i Pawła, przy której stoi minaret – pozostałość po tureckiej okupacji. Jest to jedyne na świecie takie połączenie kościoła katolickiego z elementem meczetu. Na szczycie minaretu umieszczono pozłacaną figurę Najświętszej Maryi Panny, ponieważ mieszkańcy Kamieńca wierzyli, że to właśnie Jej zawdzięczają wyswobodzenie spod tureckiego jarzma.

Wieczorem nastąpiła wzruszająca chwila. Dwadzieścia kilometrów od Chocimia ks. Szydłowski odprawił Mszę trydencką – taką samą, jakiej słuchali walczący przed bitwami z muzułmanami. Było to akurat w święto Podwyższenia Krzyża Świętego, w dzień triumfu Krzyża Świętego… Różaniec odmówiliśmy na dziedzińcu dawnego zakonu dominikanów przy figurze Najświętszego Serca Pana Jezusa. Nasze Salve Regina zapewne po wielu długich latach rozbrzmiało w tych starych murach.

Wieczorem zapragnęliśmy trochę „Zachodu” i wybraliśmy się na amerykańską pizzę. „Zachód” niestety dał o sobie znać również w postaci brzydkiego, komercyjnego oświetlenia zamku.

Kolejny dzień był najdłuższy podczas całej wyprawy, chociaż rano jeszcze o tym nie wiedzieliśmy. Opuściliśmy piękny Kamieniec i udaliśmy się do Chocimia. Było to miejsce zadumy; staliśmy, patrząc na tę ziemię zroszoną krwią ludzi, którzy walczyli o to, by nie wpuścić islamu do Europy. Obserwując najnowsze wydarzenia nie sposób uwierzyć, że dziś muzułmanie są tutaj wręcz zapraszani i nikt z rządzących nie widzi w tym żadnego zagrożenia. Po co więc odbyły się bitwy pod Chocimiem i Wiedniem? Ale… czyż na minarecie w Kamieńcu nie stoi złota figura Najświętszej Maryi Panny? Stoi! Co zatem zrobiliśmy w Chocimiu? Zaśpiewaliśmy Bogurodzicę: „Słysz modlitwę, jąż nosimy… Kyrie eleison!”

Bolesne było również to, że w Chocimiu, miejscu upamiętniającym wspaniałe zwycięstwo Korony Polskiej, nie ma żadnego napisu po polsku… Sama twierdza położona nad Dniestrem sprawia imponujące wrażenie. Walczący zdołali się tu obronić przed przeważającymi siłami imperium osmańskiego.

Długo nie zapomnimy powrotu do Polski. Najpierw jechaliśmy… właściwie trudno nawet nazwać to coś, po czym jechaliśmy, „szosą”: w istocie jechaliśmy przez dziury przypominające szwajcarski ser. Niektóre samochody mocno ucierpiały podczas podróży. Ale czego się nie robi, by zwiedzić Kresy? Po jakimś czasie droga poprawiła się tak, że wręcz nie mogliśmy w to uwierzyć.

Podczas podróży każdy pojazd żył własnym życiem. Były rozmowy poważne i mniej poważne, a także konkursy, śpiewy, żarty. Była modlitwa różańcowa i śpiewana litania do N.M.Panny. W końcu dość szybko przekroczyliśmy granicę i znowu znaleźliśmy się w ukochanej Polsce. Widok stada jeleni i saren w księżycową noc w Bieszczadach był balsamem dla naszych oczu…

Po morderczej, siedemnastogodzinnej podróży dotarliśmy szczęśliwie do rodzinnej miejscowości ks. Szydłowskiego, gdzie już czekała na nas jego mama. Zaznaliśmy wspaniałej polskiej gościnności na pięknej Lubelszczyźnie. Na długo zapamiętamy smak potraw przygotowanych przez panią Szydłowską oraz to wspaniałe uczucie, gdy wraca się z bądź co bądź obcego kraju, a tu, prawie w domu, ktoś czeka…

Na ostatni punkt naszej wyprawy wybraliśmy zwiedzanie Zamościa, nazywanego „Padwą północy”, miasta założonego przez Jana Zamoyskiego. Był to kolejny istotny element należący do programu zwiedzania twierdz, gdyż Twierdza Zamość odegrała ważną rolę w powstaniu listopadowym i skapitulowała jako ostatni punkt oporu. Zainteresowała nas jedna z historii opowiadanych przez przewodnika: przyszłej żonie Zamoyskiego spadła wstążka i trzech konkurentów rzuciło się, żeby ją złapać; tylko Jan Zamoyski zdobył się na to, aby wejść do wody i przynieść ukochanej jej własność. – W Zamościu zakończyło się nasze pięciodniowe zwiedzanie Lwowa i Kresów.

Można bez obaw napisać, że wyjazdy są integracyjne już tylko z nazwy. Większość z nas zna się już dobrze, a nowe osoby bardzo szybko się aklimatyzują. Owoce tych wyjazdów to nie tylko, jak myślą złośliwi, nowe pary, ale też lekcje historii, a także wiary: stawania się świadomym katolikiem. Gdy śpiewaliśmy w Chocimiu Bogurodzicę, to każdy z nas właśnie Jej zawierzył wszystkie swoje troski o przyszłość.

Z niecierpliwością czekamy na kolejną wyprawę, żywiąc nadzieję, że będzie równie udana.

Zapraszamy do obejrzenia dwóch galerii pięknych zdjęć z wyprawy.

Za: Wiadomości Tradycji Katolickiej (3 października 2016) | http://news.fsspx.pl/2016/10/wakacyjna-wyprawa-do-lwowa-i-na-podole/

Skip to content