Aktualizacja strony została wstrzymana

Chwila wytchnienia – Stanisław Michalkiewicz

Już się wydawało, że lawina społecznych protestów przeciwko rządowi będzie toczyła się coraz szybciej, zagarniając po drodze kolejne środowiska – a tymczasem wszystko ucichło z dnia na dzień i tylko „kobiety” z których nie do końca wyparowała wścieklizna, z rozpędu krytykują prezesa Kaczyńskiego, chociaż PiS w sprawie odrzucenia społecznego projektu ustawy aborcyjnej głosował prawie w całości tak samo, jak Platforma Obywatelska. Nie wiadomo zatem, czy posągowa pani Małgorzata Kidawa-Błońska, którą można już z daleka rozpoznać po zębach („babciu, dlaczego masz takie wielkie zęby?” – dopytywał się Czerwony Kapturek) urządza konferencje prasowe, bo jeszcze nie przeszła jej wścieklizna, czy też w Wojskowych Służbach Informacyjnych pojawiły się jakieś zawirowania – ale od kilku dni nie mieliśmy w naszym nieszczęśliwym kraju żadnego protestu społecznego. Wszystko wskazuje na to, że ten zagadkowy zanik społecznych protestów przeciwko „faszyzmowi” i za „praworządnością” musiał zostać nagle zarządzony i to przez ten sam ośrodek, który wcześniej, wykonując zadania zlecone przez Naszą Złotą Panią, tak energicznie je ekscytował. Warto tedy zwrócić uwagę, że nastąpiło to zaraz po ogłoszeniu przez rząd, a konkretnie – przez znienawidzonego ministra Macierewicza, że Polska odstąpiła od kontraktu z francuskim „Airbusem” na sprzedaż naszemu nieszczęśliwemu krajowi, to znaczy – naszej niezwyciężonej armii śmigłowców „Caracal”. Źeby lepiej zrozumieć związek przyczynowy między tymi dwoma wydarzeniami, musimy cofnąć się w czasie do roku 2012, kiedy to zapadła decyzja o dokonaniu takiego zakupu dla naszej niezwyciężonej. W roku 2012 trwały jeszcze skutki „resetu” dokonanego 17 września 2009 roku przez prezydenta Obamę w stosunkach amerykańsko-rosyjskich. Stany Zjednoczone wycofały się z aktywnej polityki w Europie Wschodniej, w związku z tym nasz nieszczęśliwy kraj znalazł się pod kuratelą strategicznych partnerów, to znaczy – Niemiec i Rosji. Nic zatem dziwnego, że w tej sytuacji śmigłowce można było kupić tylko we Francji, którą prezydent Hollande stopniowo przekształca w rodzaj owczarka niemieckiego. Toteż pierwszorzędni fachowcy z ówczesnego MON rozpoczęli żmudne negocjacje, w następstwie których okazało się, że Polska ma za śmigłowce „Caracal” zapłacić słodkiej Francji aż 13 mld złotych – bo cena jednego aparatu sprzedanego Polsce dlaczegoś była aż dwukrotnie wyższa, niż cena tych śmigłowców sprzedawanych wcześniej innym krajom. Gdyby nawet była taka sama, to i tak z samego kurzu, jaki podnosi się pzy przeliczaniu takich pieniędzy, można wykroić mnóstwo fortun wystarczających na założenie starych rodzin – a tu jeszcze taka różnica w cenie! Sprawia ona, że pojawiły się podejrzenia, iż transakcji towarzyszyły przepływy wielkich pieniędzy pod stołem. Nie pociągnęłoby to za sobą żadnych następstw, gdyby nie to, że prezydent Obama w roku 2013 zresetował swój poprzedni reset, USA powróciły do aktywnej polityki w Europie Wschodniej, w związku z czym Polska ponownie dostała się pod kuratelę amerykańska – tym razem chyba na dobre. Tymczasem negocjacje musiały już wejść w taką fazę, że pieniądze spod stołu mogły zostać już nawet wydane. W tej sytuacji pan prezydent Komorowski, najwyraźniej przechodząc do porządku nad tym, że amerykańska siekiera została już do pruskiego pniaka przyłożona, a Stronnictwo Pruskie i jego partyjna ekspozytura zostanie zepchnięta z pozycji lidera tubylczej sceny politycznej na rzecz ekspozytury Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego, rzutem na taśmę, w kwietniu 2015 roku zatwierdził franuski śmigłowiec do prób. Ale już wkrótce przestał być prezydentem, a jesienią powstał rząd PiS, który właśnie od kontraktu odstąpił, motywując to niedostateczną troską strony francuskiej o tak zwany „offset”. Jak tam było, tak tam było – ale, jeśli pieniądze zostały wzięte, a zwłaszcza – wydane, stworzyło to szalenie kłopotliwą sytuację. Tedy jak ręką odjął zakończyły się wszelkie społeczne protesty, bo jużci – nie czas żałować róż, nawet, a może zwłaszcza w postaci nadętego pana prezesa Andrzeja Rzeplińskiego z tym całym jego Trybunałem, gdy płoną lasy, to znaczy – gdy trzeba będzie – co nie daj Boże – oddawać pieniądze. Grozę sytuacji powiększył jeszcze „list otwarty”, jaki prezes „Airbusa” wystosował do pani premier Beaty Szydło. Było to z pewnością pierwsze poważne ostrzeżenie, po którym można się było spodziewać ujawnienia, kto ile wziął, a nawet – gdzie schował szmalec. Tedy soldateska, która w takich razach zawsze wysuwa do przodu mięso armatnie, wystawiła w charakterze harcowników cywilów w osobach byłych ministrów obrony Tomasza Siemoniaka i Bogdana Klicha oraz byłego prezydenta Bronisława Komorowskiego, którzy nie szczędzili rządowi, a zwłaszcza – znienawidzonemu ministrowi Macierewiczowi słów krytyki – że to niby sferę obronności ogarnia „szaleństwo”. Z jednej strony Bogdan Klich, z zawodu psychiatra, może takie rzeczy diagnozować, ale w drugiej strony niepodobna nie zauważyć, że jeśli to nawet szaleństwo, to jednak takie, w którym jest metoda. Chodzi o to, że ogłoszenie przez ministra Macierewicza decyzji o odstąpieniu rządu od kontraktu na zakup śmigłowców „Caracal” zbiegło się z ogłoszeniem nominacji na stanowisko wiceministra spraw zagranicznych w Warszawie Amerykanina, pana Roberta Greya, który w MSZ zajmuje się „dyplomacją ekonomiczną”, cokolwiek by to miało znaczyć. Pierwsze efekty tej „dyplomacji ekonomicznej” właśnie objawiły się w postaci odstąpienia od kontraktu z Francuzami i zapowiedzi zakupu – na razie tylko dwóch – śmigłowców dla naszej niezwyciężonej armii w Mielcu, gdzie funkcjonuje amerykańska firma Sikorsky Aircraft. Gdyby zatem Francuzi puścili farbę, kto ile wziął i gdzie schował, to mogłoby się niebezpiecznie zakotłować, bo wprawdzie Nasz Najważniejszy Sojusznik wciągnął starych kiejkutów na listę „naszych sukinsynów”, ale nie będzie tolerował biznesowych skoków na boki. W tej sytuacji trzeba było natychmiast nałożyć surdynę na wszelkie społeczne protesty i tylko posągowa pani Kidawa-Błońska nie skapowała, co się dzieje i nadal wysadza te tory i wysadza. Tymczasem najgorsze w postaci puszczenia przez Francuzów farby zostało chyba zażegnane, bo MON zapowiedziało rozpisanie nowego przetargu na śmigłowce, więc jeśli Francuzi zechcą wziąć w nim udział, to muszą zacisnąć zęby i milczeć roztropnie, zatem RAZWIEDUPR może odetchnąć. Czy da też odetchnąć rządowi, czy też zadziwi wszystkich swoja niewdzięcznością, niczym kiedyś Austria – zobaczymy już wkrótce.

Tymczasem wojna – wojną, bo pięknie różnić się trzeba, ale gdy chodzi o sprawy naprawdę ważne, to odżywa porozumienie ponad podziałami. Tak było przy odrzucaniu społecznego projektu ustawy w sprawie zakazu aborcji, i tak się stało przy głosowaniu nad zezwoleniem na ratyfikację umowy CETA o „wolnym handlu” Unii Europejskiej z Kanadą. Warto zwrócić uwagę, że umowy ta liczy ponad 1000 stron, więc jasne jest, że jej przedmiotem nie jest żaden „wolny handel”, tylko coś całkiem innego. Gdyby między UE i Kanadą rzeczywiście była zawarta umowa o wolnym handlu, to powinna składać się z dwóch krótkich zdań i aneksu. Zdanie pierwsze powinno brzmieć, że w stosunkach między UE i Kanadą wprowadza się wolny handel, a zdanie drugie – że uchyla się wszelkie regulacje sprzeczne z zasadami wolnego handlu. W aneksie zaś powinien znaleźć się rejestr regulacji uchylonych w tym trybie. Aneks musiałby ważyć co najmniej z 50 kilogramów – ale to wszystko. Zasady wolnego handlu są bowiem następujące: sprzedający może sprzedać co tylko chce, komu chce i gdzie chce, a kupujący może kupić co chce, kiedy chce i u kogo chce. Co więcej jest – od złego jest. Jeśli zatem umowa CETA liczy ponad 1000 stron to znaczy, że jej celem jest ustanowienie w stosunkach między UE i Kanadą handlu drobiazgowo reglamentowanego, którego koszty będą obciążały niezliczone biurokratyczne pijawki. Z czegoś takiego nic dobrego wyniknąć nie może – ale ponieważ ratyfikację tej umowy „zaleciła” biurokracja brukselska, to zarówno obóz zdrady i zaprzaństwa, jak i obóz płomiennych szermierzy niepodległości zalecił ratyfikację – chociaż może nie do końca szczerze, bo ma ona nastąpić większością co najmniej dwóch trzecich głosów. Protestuje za to PSL, twierdząc, że umowa CETA jest sprzeczna z interesem „polskiej wsi”. Pewnie tak jest, ale dlatego, że jej przedmiotem nie jest wolny handel. Gdyby bowiem w Polsce panowała wolność gospodarcza, to „polska wieś” by sobie z konkurencją poradziła tak samo, jak radzą sobie z konkurencją wielkoobszarowych, uprzemysłowionych gospodarstw amerykańscy Amisze. Będąc w Pensylwanii odwiedziłem powiat Lancaster w którym mieszkają Amisze. Prowadzą oni gospodarstwa rodzinne, a dodatku bez używania elektryczności i chemikaliów. Ponieważ ta powściągliwość wynika z zasad ich religii, żywność przez nich sprzedawana cieszy się wielkim popytem wśród zwolenników tzw.”zdrowego odżywiania”. Raz w tygodniu urządzane są „targi farmerskie” na których Amisze sprzedają swoje produkty – również w postaci przetworzonej. Na te targi zjeżdżają się tłumy również z innych stanów, dzięki czemu rodzinne gospodarstwa Amiszów kwitną ekonomicznie. Myślę, że podobnie jest w przypadku kanadyjskich menonitów, których skupiska są w rejonie Waterloo – Kitchener niedaleko Toronto, ale ich gospodarstw nie oglądałem. Mogą tak prosperować i nie lękać się konkurencji ze strony wielkoobszarowych uprzemysłowionych farm dzięki temu, że mogą żyć po swojemu, podczas gdy w Unii Europejskiej takich możliwości jest z roku na rok coraz mniej – jak to w komunizmie. Tylko że PSL jest za komunizmem przeciwko wolności, z czego być może nawet nie zdaje sobie sprawy.

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Komentarz    tygodnik „Goniec” (Toronto)    16 października 2016

Za: michalkiewicz.pl | http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=3766

Skip to content