Aktualizacja strony została wstrzymana

Gibelin dla gwelfów, gwelf dla gibelinów – Jacek Bartyzel

Na stronie internetowej Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego pojawił się artykuł p. Tadeusza Matuszkiewicza, będący krytycznym odniesieniem się do oświadczenia Klubu Konserwatywnego w Łodzi w sprawie abpa Stanisława Wielgusa.

Naprzód pragnę zauważyć, że autor, przyznający się do „głębokiego dyskomfortu” z racji podejmowania polemiki ze mną, którego mianuje jednym ze swoich „mistrzów intelektualnych”, zupełnie niepotrzebnie sumituje się z tego powodu. Nie jestem nietykalną „świętą krową”, i każdy ma wolność dyskutowania ze mną bez nijakiego skrępowania. Trochę dziwi mnie jedynie, że p. Matuszkiewicz swoją wypowiedź zatytułował „W odpowiedzi prof. Bartyzelowi”, jako że nie zadawałem Mu uprzednio żadnego pytania, a i oświadczenie KKwŁ nie było do kogokolwiek personalnie adresowane.

Mniejsza jednak o to, w każdym razie zarzuty formułowane przez autora są nader poważne. W oświadczeniu Klubu, któremu mam honor przewodniczyć, znalazły się „rzeczy, które istotnie wypaczają właściwą perspektywę, w której powinno się postrzegać wydarzenia ostatnich dni” (jaka szkoda, że p. Matuszkiewicz wcześniej nie raczył ani mnie, ani szerszej publiczności, poinformować jaka perspektywa jest „właściwa”; może byśmy uniknęli „wypaczeń”). Zostałem dalej pouczony, że „myślenie konserwatywne musi (…) chronić przed emocjonalną histerią krucjaty organizowanej w imię walki z przeszłością”. Domyślam się, że i ja – też przecież
chrześcijanin i konserwatysta – z powodu „zaślepienia” znalazłem się „w kamienującym tłumie” oraz zaraziłem się „duchem rewolucyjnym”, tudzież „jakobińskim”, nadto tracąc „resztki zdrowego rozsądku” (z czego wynika jasno, że jego większą część utraciłem już wcześniej). Na koniec, zdemaskowany jako rallié „do watach [pisownia oryg. – J.B.] świadomych i nieświadomych destruktorów życia społecznego, państwa, narodu i Kościoła”, zostałem poczęstowany dramatycznym apelem „co robię” pośród „heroldów nowej rewolucji”.

Najkrócej mógłbym odpowiedzieć, że nic tam nie robię, z tego prostego powodu, iż owych „watah” i „heroldów” nie postrzegam jako bytu realnego, lecz jako wydumany konstrukt, ułożony przez p. Matuszkiewicza ku jego własnej wygodzie rozprawiania się z niemiłymi mu stanowiskami i ludźmi. Trudno oczywiście zaprzeczyć, że istnieją „destruktorzy” życia społecznego, narodowego i eklezjalnego, lecz identyfikowanie ich jako zbiorowiska łączącego PiS-owskich „fanatyków u władzy”, „konserwatywnych antykomunistów” oraz „aroganckich dziennikarzy”, którzy nie dość, że popadli w szał postmodernizmu, to jeszcze okazali się spadkobiercami marksizmu i trockizmu, tak dalece rozmija się z rzeczywistością, że polemika z tym przekonaniem staje się i niemożliwa, i zbędna. Nie znaczy to, że w artykule p. Matuszkiewicza nie ma rzeczy poważnych i godnych uwagi. Owszem, daje on szereg trafnych spostrzeżeń na temat natury dzisiejszego, postmodernistycznego świata, stawia też wiele istotnych i miejscami głęboko ujętych pytań, szkoda tylko, że „zamulanych” tendencyjnymi odpowiedziami i podpowiedziami co do winowajców tego stanu rzeczy. Ponieważ jednak, jak już zaznaczyłem, cała konstrukcja wywodu autora oparta jest na przesłankach i wspornikach myślowych, które dla mnie pozostają zupełnie nieinteligibilne, ograniczę się w odpowiedzi do wskazania tych kilku punktów, w których dokonuje on symplifikacji najgrubszych, lecz przynajmniej zrozumiałych.

Wątkiem przewijającym się przez cały tekst autora jest jego wrogość do (postsolidarnościowego) antykomunizmu, wskazywanego palcem jako winowajca „niszczenia” abpa Wielgusa, a utożsamionego z postmodernistyczną „psychoterapią” społeczeństwa i Kościoła. Sama ilość i – niestety tylko retoryczna – jakość określeń wynajdywanych przez p. Matuszkiewicza celem obrzydzenia nam owego antykomunizmu jest bez wątpienia imponująca. To „terror antykomunistycznego szantażu moralnego”, „mętna rewolucja moralna”, „dogmaty ideologii antykomunizmu”, „antykomunistyczny ketman”, „opary antykomunistycznego doktrynerstwa” itd. itd. Ów anty-antykomunizm nie jest zresztą wątkiem zupełnie nowym w polskiej publicystyce autorów podkreślających często swoje prawicowe przekonania, czy to konserwatywne, czy narodowe. Nawet się nie dziwię, kiedy głoszą je dawni kombatanci czy spadkobiercy prawicowych kolaborantów systemu komunistycznego, na czele z PAX-owcami, bo oni w zamazywaniu dystynkcji postaw z owych, eufemistycznie nazywanych, „trudnych czasów” mają oczywisty interes własny. Trudno mi jednak pojąć bezkrytyczne przejmowanie tego poglądu przez ludzi młodych, którzy nie mają się czego obawiać. Zdumiewa mnie też, z czym niekiedy się u nich spotykam, czynienie sobie historiozoficznego przewodnika po dziejach „ducha polskiego” w tak płytkich i służących samousprawiedliwieniu własnego zaprzaństwa książeczkach, jak „Dzieje głupoty w Polsce” Aleksandra Bocheńskiego, albo wynoszenie na piedestał „politycznego realizmu” działalności Bolesława Piaseckiego. A ile szkody – nie tylko Polsce właśnie, ale przede wszystkim Kościołowi!, przyniosło rozmiękczająca antykomunistyczny opór opinii katolickiej w całym świecie oraz przygotowująca, prowadzeniem „dialogu” z marksizmem czy nawet głoszeniem herezji o uczestnictwie Ducha Świętego w budowaniu socjalizmu, nieszczęsne „otwarcie na Wschód” Kościoła „posoborowego” – działalność „ruchu katolicko-postępowego”, dowiedzieć się nietrudno, choćby śledząc heroiczną, przez długi czas nieomal samotną, walkę z tym zjawiskiem antykomunistycznego „krzyżowca XX wieku” – Plinio Corrêa de Oliveira. Ciekaw jestem, notabene, czy p. Matuszkiewicz, który tak łatwo stawia cudzysłów przy słowach „prawica” lub „konserwatyzm”, gdy rozprawia się z antykomunistami, czyniłby tak samo, mówiąc o prawicowych „poputczikach”, a zapewne w lwiej części po prostu agentach komunizmu?

Mój adwersarz ułatwia sobie przy tym ponad dopuszczalną miarę zadanie, identyfikując antykomunizm wyłącznie z – istotnie nazbyt emocjonalnym i doktrynalnie zachwaszczonym „religią demokratyczną” – antykomunizmem (post)solidarnościowym. Fundamentem antykomunizmu konserwatywnego jest przecież jednak nie co innego, jak nauka społeczna Kościoła, wyłożona w tym względzie najpełniej w encyklice „Divini Redemptoris” papieża Piusa XI. Nauka ta rozpoznaje „bezbożny komunizm” jako zły nie przypadłościowo, lecz „w samej istocie swojej”, jako najradykalniejsza w dziejach postać materializmu i ateizmu oraz wykalkulowanego nihilizmu. W komunizmie, „po raz pierwszy w dziejach ludzkości jesteśmy świadkami starannie i planowo przygotowanego buntu przeciw «wszystkiemu, co zowią Bogiem» (2 Tes 2, 4). Wynika zatem z tego, że „w żadnej dziedzinie nie może z nim współpracować ten, kto pragnie chrześcijańską ocalić cywilizację”. To właśnie tą nauką, a nie – jak suponuje p. Matuszkiewicz – „postsolidarnościową antypolityką”, skłonnością do „instrumentalizowania moralności” czy, tym bardziej, quasi-religijnym misjonizmem „zbawiania” i „oczyszczania” społeczeństwa od „upiorów przeszłości”, kierują się konserwatywni antykomuniści (za intencje innych oczywiście nie odpowiadam) także w swojej ocenie agenturalnej przeszłości abpa Wielgusa.

Zgoda, też wolałbym, aby zapobieżenie zgorszeniu, jakim byłoby objęcie tak ważnego urzędu kościelnego przez kapłana, który świadomie i długotrwale współpracował z największym wrogiem religii Chrystusowej, dokonało się nie na oczach gawiedzi, nie w akompaniamencie zgiełku medialnego, lecz dyskretnie, tak jak drzewiej w Kościele bywało. Nawiasem mówiąc, ten zgiełk miał, i ma nadal, dwojakie oblicze, bo emocje w drugą stronę podgrzewał, i nadal podgrzewa, w sposób zupełnie nieprzytomny, koncern Ojca Dyrektora, czego jakoś mój polemista nie chce zauważyć. Te godne pożałowania okoliczności są jednak niezależnym od naszej woli skutkiem „uwięzienia” w świecie demoliberalnym, jak również pewnych obiektywnych następstw cywilizacji informatycznej, przed którą trudno cokolwiek ukryć, a nie wyimaginowanego spisku „fanatyków u władzy” z „aroganckimi dziennikarzami” na spółkę. Można stwierdzić, że zgorszenie byłoby jeszcze większe, gdyby konserwatywni katolicy milczeli cały czas jak grób, ponieważ wówczas ogół katolicki otrzymywałby jedynie interpretację podawaną przez katolickich progresistów, którzy pragną przy tej okazji upiec swoją pieczeń, np. dalszej „demokratyzacji Kościoła”. Muszę jednak z całym przekonaniem stwierdzić, że w tych dramatycznych dniach nie tylko z ust tradycjonalistów, jak Paweł Milcarek, ale również ekumenicznych postępowców, jak Tomasz Terlikowski, słyszałem słowa nie pozostawiające żadnych wątpliwości co do tego, że gdyby Ojciec Święty utrzymał w mocy swoją pierwotną decyzję, przyjęliby ją w duchu posłuszeństwa i bez szemrania, acz sin gaudio. Słowa buntownicze zaś w stosunku do Pontifexa usłyszałem od tłumu w katedrze św. Jana i przed nią oraz, co najsmutniejsze, od samego Prymasa Polski.

Kolejnym i znamiennym dla przyjętej przez p. Matuszkiewicza perspektywy poznawczej uproszczeniem jest jego interpretacja pojęcia „prawdy”. Jego zdaniem ci, którzy wzywają do prawdy, „jako naczelnego wskazania w odniesieniu do lustracji Kościoła [pomijam już tę nieścisłość, że w rzeczywistości chodzi o samooczyszczenie się Kościoła, a nie Jego „lustrację” z zewnątrz – J.B.], zapewne nie zdają sobie sprawy, że mylą dwie zasadniczo różne płaszczyzny. Pojęcie prawdy odnosi się do płaszczyzny poznania rozumowego, czyli do płaszczyzny intelektualnej. Poznawać prawdę możemy w obszarze naukowym, w dziedzinie takiego poznania jest ona wartością najwyższą. Natomiast to, czego domagają się lustratorzy Kościoła odnosi się do zupełnie innej płaszczyzny, czyli do upubliczniania i oceniania (…) grzechów innych ludzi”.

Otóż powyższe zdanie jest właśnie modelowym przykładem „półprawdy”, nadto – nieświadomym zapewne – awerroistycznym błędem „dwóch prawd”: jednej, rozumowej (intelektualnej), dla uczonych,  drugiej, dydaktycznej, dla maluczkich. Zdanie to jest „półprawdą” dlatego, że aczkolwiek pojęcie prawdy rzeczywiście ma prymarnie sens intelektualny i odnosi się do płaszczyzny poznawczej, to jednak nie wyłącznie. Takie zawężenie najoczywiściej kłóci się właśnie z Ewangelią, w której nieustannie napotykamy wieloraki sens prawdy, bodaj najrzadziej poznawczy właśnie. Kiedy Chrystus mówi, że „Prawda was wyzwoli”, albo oznajmia, iż na to się narodził, aby dać świadectwo Prawdzie, to z pewnością nie chodzi tu o wezwanie do ćwiczenia intelektualnego albo obietnicy jakowegoś wtajemniczenia w nieznaną dotąd gnosis. Orędzie prawdy ewangelicznej nie jest skierowane do gromadki mędrców, którzy nadto – jeśli reprezentują na przykład dyscypliny historyczne – winni poczekać z opublikowaniem swoich badań 50 lat, aż się temat „jak figa ucukruje, jak tytuń uleży”. Prawda w Piśmie Świętym oznacza wiele (oczywiście wzajemnie niesprzecznych) rzeczy. Przede wszystkim ma sens metafizyczny: jest ona jednym z imion Bożych,  zarazem darem Ducha Świętego. Prawda to także synonim objawienia Słowa Wcielonego, jak w przytoczonych wyżej cytatach. Prawda, to stan ducha, który winien przepajać życie indywidualne i wspólnotowe chrześcijan, zobligowanych do życia objawioną Prawdą i „stania” w niej. Wreszcie – i to jest znaczenie, którego respektowania wielu z nas domagało się istotnie w tych dniach, a nie będąca w istocie pychą intencja przypisywana przez p. Matuszkiewicza – prawda ma sens moralny: oznacza po prostu – zadośćczyniący ósmemu przykazaniu – obowiązek prawdomówności. „Niech mowa wasza będzie: tak, tak; nie, nie. A co nadto jest od Złego pochodzi” (Mt 5, 37); „Dlatego odrzuciwszy kłamstwo: niech każdy z was mówi prawdę do bliźniego, bo jesteście nawzajem dla siebie członkami” (Ef 4, 25); „Nie okłamujcie się nawzajem, boście zwlekli z siebie dawnego człowieka z jego uczynkami, a przyoblekli nowego” (Kol 3, 9); „Przede wszystkim, bracia moi, nie przysięgajcie ani na niebo, ani na ziemię, ani w żaden inny sposób: wasze «tak» niech będzie «tak», a «nie» niech będzie «nie», abyście nie popadli pod sąd” (Jk 5, 12). To, co było powodem zgorszenia publicznego właśnie, to przecież ewidentne, wielokrotne kłamstwa i krzywoprzysięstwa i Arcybiskupa, i jego „idących w zaparte” obrońców, którym zresztą nie ma końca. Oto w dzisiejszym (13-14 stycznia 2007) numerze „Naszego Dziennika” czytam w kolejnym egzaltowanym ponad wszelką miarę artykule ks. prof. Czesława S. Bartnika, że „dokumenty przeciwko ks. abp. Stanisławowi Wielgusowi świadczyły o jego dawnym, jakimś połowicznym błędzie [podkr. moje – J.B.]”, co zresztą i tak natychmiast zostaje unieważnione stwierdzeniem o dokonaniu na osobie hierarchy „mordu rytualnego”, zorganizowanego przez sektę „katarów”. Czy są jakieś granice moralnego relatywizmu, które można jeszcze przesunąć, powołując się cały czas na najwyższe zaklęcia religijne i moralne?

Odwracając zarzut relatywizmu, p. Matuszkiewicz przypisuje mi „rehabilitację gallikanizmu”, poprzez wychwalanie „prezydenta uzurpującego sobie prawo do decydowania o obsadzie stolicy arcybiskupiej i podejmującego interwencje, nie w obronie prawdy doktrynalnej czy racji stanu, ale w imię obrony własnych racji politycznych”.

Ponieważ zakładam, że mój adwersarz stawia ów zarzut kierując się „bona fide”, muszę również założyć w tym wypadku niedostatek jego wiedzy. Gallikanizm bowiem jest cezaropapistycznym wypaczeniem relacji państwa do Kościoła, narosłym na błędach o charakterze koncyliarystycznym, episkopalistycznym i nacjonalistycznym. Przeciwstawia się on powszechności jurysdykcji papieża – na korzyść władzy monarszej, ale również lokalnego episkopatu; podkreśla niezależność króla od władzy papieskiej w sprawach doczesnych i ograniczenie władzy papieża przez prawo kanoniczne, obejmujące również niezawisłość uchwał synodu narodowego; przyznaje królowi uprawnienia w zakresie zwoływania synodów narodowych oraz „placetum regium” na pisma i decyzje papieskie; ogranicza podróże biskupów do Rzymu i ich prawo apelacji do Stolicy Apostolskiej; królowi przyznaje prawo kontrolowania wszystkich instytucji kościelnych w kraju, a przede wszystkim prawo obsadzania wszystkich beneficjów kościelnych. Przed formalną schizmą Kościoła partykularnego chroniło Kościół gallikański (i państwo) jedynie uznawanie władzy papieskiej w zakresie duchowym. Gdzie tu zatem „gallikanizm”? Jeżeli widzieliśmy jakieś jego pierwiastki w ostatnich dniach, to raczej w zakresie „episkopalizmu”, czyli demonstracyjnego okazywania przez część biskupów, na czele z Prymasem, swojego niezadowolenia z ostatecznej decyzji Ojca Świętego. A na poziomie plebejskim, „ludu Bożego” właśnie, który na wezwanie o. Tadeusza Rydzyka dokonał „zajazdu na Warszawę”, w nacjonalistycznej herezji, którą najdobitniej wykrzyczał jegomość (miejmy nadzieję, że Bóg mu to głupstwo wybaczy, bo przecież nie wiedział, co mówi) wołający, że bronimy „naszej, polskiej religii”.

W dyskrecjonalnej i w obronie racji stanu, a nie – jak zakłada bez podania racji p. Matuszkiewicz, „w obronie własnych racji politycznych” (kto zresztą definiuje rację stanu, jeśli nie głowa państwa?) – interwencji Prezydenta RP w Watykanie nie postrzegam zatem znamion gallikanizmu. Jeżeliby mój polemista upierał się zresztą przy tej kwalifikacji, to zakładam, że konsekwentnie potępia np. gen. Franco za obstawanie przy tradycyjnej prerogatywie królów hiszpańskich, tzw. prawa prezentacji biskupów oraz za korzystanie z niego, gdy papież Paweł VI mianował biskupów – zwolenników „demokratyzacji” lub nawet, w kraju Basków, sympatyka terrorystycznego separatyzmu. Sfera spraw „mieszanych” co do zakresu kompetencji władzy duchownej i świeckiej istnieje naprawdę, a najodpowiedniejszym, najbardziej wyważonym, unikającym wypaczeń i cezaropapizmu i papocezaryzmu, sposobem regulowania możliwych napięć pomiędzy obu władzami jest doktryna gelazjańska, czyli sformułowana przez papieża św. Gelazego I teoria „Dwóch Mieczy”. Kwintesencją gelazjanizmu w spornej dla nas kwestii jest następujące sformułowanie z „Czwartego traktatu o więzach anatemy”: „Albowiem Chrystus, pomny ludzkiej ułomności, Swoim wspaniałym ustanowieniem, mającym na celu zbawienie swoich wyznawców, tak właśnie rozdzielił funkcje obu władz, przydzielając każdej właściwe pole działania i odrębne godności, ponieważ chciał, (…) aby i cesarze chrześcijańscy potrzebowali kapłanów ze względu na życie wieczne i kapłani stosowali się do rozporządzeń cesarskich w sprawach ziemskich [podkr. moje – J.B.]. Zaś w „Dwunastym liście do cesarza Anastazego z roku 494”, podkreślając oczywiście podległość cesarzy biskupom w sprawach „kanonu religii”, Gelazy zaznacza zarazem, że „w dziedzinie prawnego porządku publicznego zwierzchnicy religijni, uznając, że władza została Ci [Cesarzowi] dana z woli Najwyższego, sami także słuchają Twoich praw”.

***

Jako że nowy Redaktor Naczelny „Pro Fide Rege et Lege” i zarazem administrator forum na stronie Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego, dr Adam Wielomski z entuzjazmem zarekomendował tekst p. Matuszkiewicza, to muszę uznać, że solidaryzuje się z zarzutami tegoż autora w stosunku do mnie. Dlatego pozwolę sobie odnieść się także do kilku wątków jego własnego, opublikowanego kilka dni wcześniej komentarza, zatytułowanego „Milcarki i Bartosie”. Kieruję się przy tym dokładnie tą samą maksymą, co p. Matuszkiewicz do mnie, tzn. „Amicus Plato, sed magis amica veritas”.

Naprzód zauważę, że posługiwanie się, choćby w stosunku do najbardziej niemiłych sobie adwersarzy, liczbą mnogą ich nazwisk jest dość paskudnym obyczajem, wprowadzonym do języka dziennikarskiego przez dziennikarzy „Trybuny Ludu”, „Żołnierza Wolności” i innych gadzinówek PRL-owskich. Wiem, dr Milcarek pierwszy zaczepił na swoim blogu KZM, kąśliwie i błędnie interpretując także jego rezerwę w stosunku do inicjatywy posła dr. Artura Górskiego odnośnie do intronizacji Jezusa Króla Polski, ale to nie jest żadne usprawiedliwienie.

Przede wszystkim  jednak muszę wyznać, że byłem głęboko poruszony demonstracyjnym wręcz instrumentalizmem, jaki dr Wielomski ujawnił w swoim myśleniu o kwestii lustracji, wyznając, że postrzegał ją jako „środek (…) do unicestwienia pewnego środowiska politycznego i intelektualnego”, co następnie podniósł do rangi ogólnej zasady myślenia politycznego, którego jądro miałoby być następujące: „są wrogowie; mają słaby punkt, jakim jest ich życiorys; a więc odpalamy minę, którą mają w swoim CV i dokonujemy ich politycznej anihilacji”. Owszem, znakomitemu erudycie i historykowi myśli politycznej, jakim dr Wielomski jest bez wątpienia, zdarzały się już wcześniej pewne publicystyczne eskapady zdradzające słabość do flirtowania z makiaweliańskim „realizmem politycznym”, ale teraz zaczynam się obawiać czy nie jest to jednak trwalsza dyspozycja mentalna. Tym bardziej, że jednocześnie dokonuje on zabiegu tworzenia pozoru, jakoby jedyną alternatywą dla tej „moralności Kalego” w polityce był abstrakcyjny fanatyzm ideologów.

Pół roku temu, kiedy przy okazji wypłynięcia sprawy ks. Czajkowskiego zauważyłem, że istnieje pewna wyraźna kompatybilność pomiędzy eklezjalnym i teologicznym „nowinkarstwem” a podatnością na zdradę Kościoła i pójście na służbę komunistom, zostałem zrugany przez o. Ludwika Wiśniewskiego za stawianie, jego zdaniem, znaku równości pomiędzy obu zjawiskami, czego jednakowoż nie czyniłem. Nie wykluczałem ani możliwości dokonania takiej zdrady przez „konserwatystę”, ani nie twierdziłem, że każdy modernista na pewno był na usługach komunistycznej tajnej policji. Teraz okazało się, że moje zareagowanie na zdradę prałata z „naszej” opcji spycha mnie do jakobińskiego interna „politycznych szaleńców”. Cóż, wypada mi powtórzyć za Montaigne`m: „Bity przez obie strony, dla gwelfów byłem gibelinem, dla gibelinów gwelfem”. Ale mniejsza o moją kondycję, ważniejsze, iż nie mogę pojąć, jak wytrawny znawca filozofii politycznej, który z takim zrozumieniem pisał o platońskim rozumieniu polityki jako odwzorowywaniu ładu duszy w życiu państwa, może twierdzić, że jedyną alternatywą dla fanatyzmu ideologicznego jest relatywizm sofisty Trazymacha, który dowodzi, że sprawiedliwe i dobre jest zawsze i tylko to, co służy danej stronie: demokratom, oligarchom itd. Co do mnie, nie uważam, by wina Antoniego Macierewicza w 1992 r. polegała na tym, że umieszczając na swej liście Wiesława Chrzanowskiego, odebrał mniejszościowemu rządowi Jana Olszewskiego głosy posłów ZChN, ale, że umieścił na niej człowieka niewinnego i prawego, o biografii wręcz heroicznej. Ja przez kilka miesięcy, nieświadom niczego, nawet „przecieków”, które już, jak teraz się dowiaduję, krążyły, cieszyłem się z szans, a następnie nominacji abp. Wielgusa, o którym miałem jak najlepsze mniemanie. Jeżeli zatem niedopuszczenie do objęcia przezeń urzędu uważam za naturalne, to nie z innego powodu, jak istotnie „abstrakcyjnej” zasady moralnej – bo zasady moralne są oczywiście „abstrakcyjne”, w tym sensie, że nie okazjonalne i sytuacyjne – którą wyraził ongiś jeden z największych polskich konserwatystów, Józef Szujski słowami: „do służby publicznej powinno się przystępować jak do sakramentu”. A służba Boża, posługa biskupia jest oczywiście także służbą publiczną.

Dziwi mnie również stosowanie (przez obu publicystów) podwójnych standardów w stosunku do polityków i księży. O ile są oni bezlitośni w ocenie prawicowości czy konserwatyzmu przede wszystkim PiS-u, i w dużej mierze mają oczywiście rację, to zupełnie bezkrytycznie podchodzą do analogicznych etykietek w stosunku do biskupów, postrzeganych jako „konserwatywne skrzydło” w Episkopacie. Nie mogą przecież nie wiedzieć, że te określenia mają w dużej mierze sens i zakres umowny – właśnie analogiczny do establishmentowej „centroprawicy” – i właściwie każdy z nich w epoce „Syllabusa” miałby poważne kłopoty ze Świętym Officjum. Żaden z nich nie jest sensu proprio tradycjonalistą, lecz są oni, by tak rzec, reprezentantami „posoborowego” High Church, mimo to głoszącymi przecież także doktrynę o wolności religijnej, prawach człowieka, dialogu ekumenicznym, tyle że trzymając się „umiarkowanej” wykładni dokumentów Vaticanum II, ich „litery”, a wystrzegając się burzliwych wzlotów soborowego „ducha”, znamiennych dla liberałów z „Kościoła Niskiego”. Tak się też dziwnie składa, że akurat w polskich diecezjach rządzonych przez biskupów konserwatywnych (i „narodowych”) na ogół najtrudniej było dotąd uzyskać indult na odprawianie mszy w rycie klasycznym. Skądinąd, podana przez dr. Wielomskiego „informacja”, jakoby tradycjonalista Paweł Milcarek do spółki z ekumenistą Tomaszem Terlikowskim „wysadził w powietrze” konserwatywną część polskiego Kościoła jest, jak by rzekł Mark Twain, mocno przesadzona. Skłonny byłbym wierzyć raczej tym watykanistom, którzy na analizie działań Stolicy Apostolskiej zęby zjedli, że o ile kilka miesięcy temu wciąż jeszcze w grę wchodzili biskupi „opcji” postępowej, to w istniejącej obecnie sytuacji nominacja biskupa konserwatywnego jest bliska pewności; w tym kontekście wymieniani są najczęściej abp Józef Michalik oraz osobisty przyjaciel papieża, bp Zygmunt Zimowski.

Rozważając kwestię konserwatyzmu owych biskupów warto również wyciągnąć lekcję z tego ujawnionego fragmentu „teczki” abp. Wielgusa, w których ubowiec chwali go za wyzbycie się „fanatyzmu religijnego”, wyrażanie negatywnych opinii o wstecznym i reakcyjnym obliczu (ówczesnego) polskiego Episkopatu, tudzież niechęć do noszenia sutanny. Jeżeli nawet był to rodzaj „zwodzenia” oficera prowadzącego przez księdza, to też ma on swoją wymowę. Dlatego za wyjątkowo trafną diagnozę genezy zjawisk kolaboracji księży (i wolną od cienia braku szacunku dla duchowieństwa czy niepowściągliwości języka i ocen) uważam oświadczenie Stowarzyszenia Kultury Chrześcijańskiej im. Ks. Piotra Skargi, w którym zwróconą uwagę na „rozmiękczający” morale księży charakter soborowego aggiornamento i rozpowszechniania się zaleceń co do postaw „dialogicznych”, które w warunkach tego systemu kończyły się „dialogiem operacyjnym”.

Z kolei posługiwanie się w tym kontekście przypadkiem „radosnej twórczości” publicystycznej o. Tomasza Bartosia z jego ultrademokratyzacyjną retoryką, wydaje mi się „strachami na lachy”. O. Bartoś swoje osobliwe poglądy głosi nie od dzisiaj i każda okazja do ich przypomnienia jest dla niego dobra. Jestem przekonany, że nie zawahałby się on ogłosić swoich postulatów również wówczas, gdyby zamiast „sprawy Wielgusa” wybuchła najpierw „sprawa” jakiegokolwiek biskupa liberalnego, np. abpa Józefa Życińskiego. Wbrew twierdzeniu dr. Wielomskiego jest on bowiem właśnie nie „jakobińskim graczem”, lecz klinicznym przykładem opisywanego przezeń ze swadą za Taine`m „jakobińskiego fanatyka”. Nawiasem mówiąc, dziwi mnie, że nie spostrzegł on, że o. Bartoś raczy sobie żartować szydząc (w czym akurat jest zgodny z dr. Wielomskim) z tradycjonalistów z „Christianitas” i „Frondy”, przywiązanych do instytucji Kościoła przedpoborowego, iż „ośmielają się krytykować biskupów, co (…) jest nie do pomyślenia w wizji Kościoła, której są zwolennikami” (Lustracja w Kościele, „Europa”, 6 stycznia 2007). Kto jak kto, ale znawca XIX-wiecznego ultramontanizmu pierwszy powinien wykpić nieuka, przypominając rolę Louisa Veuillota, przed którym drżeli biskupi, że dopatrzy się u nich choćby śladowej skazy liberalizmu i ogłosi to publicznie.

***


Na koniec chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na okoliczność tyczącą publicystyki obu autorów, którym tu odpowiadam. Piorunują oni  emocjonalny irracjonalizm „lustracyjnych fanatyków”, a jednocześnie ich teksty nasycone są niesłychanie silną dawką emocjonalnej retoryki. Kilka próbek z dyskursu p. Matuszkiewicza już podawałem. Podobnie jest u dr. Wielomskiego: „katolicko-prawicowi publicyści z wyciem rzucili się na abpa Wielgusa”; „rzucili się rozwalić i zniszczyć «komucha»; no i przede wszystkim ta bodaj co najmniej po trzykroć powtórzona fraza, będąca oczywistą hiperbolą, o „wysadzaniu w powietrze”.

Lecz nie tylko o retorykę tu chodzi. Widzę, że środowisko KZM zaczyna przyjmować prowadzącą, moim zdaniem, donikąd, strategię tożsamościową. Ma się ona opierać na bezpardonowym zwalczaniu zarówno prawicowych „fanatyków u władzy”, jak tego środowiska tradycjonalistów, które personifikuje Paweł Milcarek. Jasno ów cel ujął p. Matuszkiewicz, mówiąc, że nie ma innej drogi do odbudowy polskiej prawicy, jak „na gruzach mętnej rewolucji moralnej”. Pomijając okoliczność przedwczesnego odtrąbienia faktu owego zagruzowania, należy zauważyć, że zagruzować coś, w sprzyjających okolicznościach, jest dosyć łatwo, lecz na gruzach rzadko cokolwiek wyrasta. Surowa i sprawiedliwa krytyka PiS-u z pozycji konserwatywnej „ortodoksji” – jak najbardziej, sam to czyniłem po wielokroć, o czym wiedzą czytelnicy „Pro Fide Rege et Lege”. Lecz frontalna walka z nim jako wrogiem nr 1, przy braku jakiejkolwiek realnej alternatywy prawicowej, dla mnie w grę nie wchodzi. Tym bardziej, nie liczcie na mój współudział, Panowie, w bratobójczej walce pomiędzy, jakże wciąż szczupłymi, siłami tradycjonalizmu katolickiego. Nie chciałbym na starość znaleźć się w gronie takich niespodziewanych sojuszników, jak wyjadacze politycznej „mądrości etapu”, wrogowie „antykomunistycznego fanatyzmu” i „pisożercy” też zawołani, pokroju Passenta, Toeplitza czy Poradowskiej, no i oczywiście trzódka Adama Michnika z „Gazety Wyborczej”.

Jacek Bartyzel

 

(Podkreślenia w tekście pochodzą od Redakcji BIBUŁY)

 

Skip to content