Aktualizacja strony została wstrzymana

Izrael a Polska: narodowi judaiści, syjoniści i reszta

Przyglądam się ostatnio scenie politycznej Izraela i wygląda na to, że narodowi judaiści – czyli religijni syjoniści, często tzw. „osadnicy” — są coraz bardziej wpływowi w tamtejszych siłach zbrojnych. Na przykład w Brygadzie Golani.

Wyszło to przy okazji najnowszej afery sprowokowanej przez postępowego intelektualistę, Dany Zamira. Jest on znanym działaczem pokojowym, byłym oficerem spadochroniarzy. Jako ultrasekularysta odmawia religii prawa do obecności w strukturach państwowych. Za swoje przekonania poszedł do więzienia na początku lat dziewięćdziesięćdziesiątych po tym jak odmówił eskorty wojskowej rabinom. Można powiedzieć, że Zamir od zmarłego jakiś czas temu prof. Izraela Shahaka chce przejąć pałeczkę pierwszego Woltera judaizmu.

Teraz Zamir naciągnął grupę żołnierzy izraelskich na zwierzenia na temat ostatniej operacji wojskowej przeciw Palestyńczykom. Jak podał lewicowy Haaretz, wojskowi opowiadali, że rabini błogosławili ich przed walką, zagrzewali do wzmożonego wysiłku zbrojnego przeciw „gojom” (gentiles) oraz ogólnie nadawali ton propagandzie, której przesłanie sformułowano zgodnie z wymogami wojny religijnej.

Niektórzy obserwatorzy łączą teologiczne aspekty wojny z jej brutalnością. Rzeczywiście Palestyńczycy ponieśli setki ofiar w ostatniej operacji. Ale porównywanie izraelskiej armii do „nazistów” – co robi często propaganda lewicowa i arabska – jest nie trafne. Niemieccy narodowi socjaliści po prostu wymordowaliby wszystkich Palestyńczyków. Gaza to nie powstanie warszawskie. Izraelczycy zabijają wszystkich stawiających zbrojny opór, bądź podejrzanych o przynależność do formacji paramilitarnych oraz przy okazji również cywilów, wśród których bojownicy palestyńscy się chowają. Izraelska taktyka jest brutalna, tak. Ludobójcza, nie.

To prawda, że izraelscy wojskowi są bezwzględni w stosunku do arabskich cywilów, dużo bardziej brutalni niż również oskarżani o „nazizm” żołnierze USA w Iraku czy Afganistanie. To prawda, że Izrael często nie przestrzega prawa własności, konfiskując arabskie dobra na prawo i lewo, niszcząc arabską własność. Oskarża się palestyńskie rodziny o sprzyjanie terrorystom i zrównuje się ich dom z ziemią buldożerem. To prawda, że prawo konstytucyjne Izraela oparte jest o judaizm, co upośledza nie-żydów. To prawda, że Izrael (jak Niemcy) odwołuje się do doktryny krwi jako głównego wyznacznika nabywania obywatelstwa, a więc wyklucza to osoby nie narodzone z żydowskiej matki. To prawda, że Izrael praktykuje apartheid.

Arabowi żyją w batustanach, mają zakaz poruszania się w wielu częściach Izraela, muszą posiadać odpowiednie dokumenty i nawet inaczej oznaczone tabliczki rejestracyjne na samochodach. Są dyskryminowani, prześladowani, poniżani. Ale nie są masowo mordowani. Mogą zdobywać edukację, prowadzić interesy. I – z punktu widzenia liberalnej demokracji — mają większe prawa na wielu polach niż Arabowie w krajach arabskich.

Poza tym większość Arabów chciałaby aby Izrael zniknął z mapy, a oznacza to przynajmniej częściową eksterminację jego żydowskiej ludności. Wśród Arabów właściwie nie ma woli pokoju na izraelskich warunkach. Jest za to wola permanentnej wojny.

W tym kontekście zastanawiałem się nad wzrostem potęgi narodowych judaistów (którzy chyba wywodzą się z przedwojennych centro-prawicowych syjonistów religijnych z partii Mizrachi) i – wśród wielu innych czynników – wygląda na to, że izraelski etno-nacjonalizm głównie pomaga samookreślić się społeczeństwu oblężonej twierdzy. Ponadto jednak narodowi judaiści są do pewnego stopnia odzwierciedleniem muzułmańskich fundamentalistów, islamistów. To dotyczy natężenia wiary, a nie celu. Islamiści chcą ustanowić światowy kalifat. Narodowi judaiści bronią Izraela. Może więc lepiej ich porównać do religijnych nacjonalistów arabskich.

Narodowych judaistów nie należy mylić z ultraortodoksami z partii Szas. Ci wywodzą się z przedwojennej Agudat Israel. Są ultrakonserwatywni i chcą mieć wpływ na edukacje oraz system zapomóg społecznych. Dlatego Szas poparła rząd Benjamina „Bibi” Netanyahu. (Nota bene, istnieją nawet odłamy ultraortodoksów, które nie uznają istnienia Izraela, choćby sekta Neturei Karta. Twierdzą, że przecież mesjasz jeszcze się nie obiawił, a więc istnienie państwa Izrael jest świętokradztwem. W 2007 roku zdaje się w Leżajsku jednego z tej sekty pobili współwyznawcy z konkurencyjnego odłamu ultraortodoksów. Powód? Rabin uczestniczył ostatnio w negacjonistycznej konferencji w Teheranie w grudniu 2006.)

W każdym razie narodowi judaiści będą wywierać pewien wpływ na rządy Bibi Netanyahu. Ten naturalnie wywodzi się z innej bajki, od narodowych sekularystów. Jego partia, Likud, to w prostej linii spadkobierczyni Nowej Organizacji Syjonistycznej (NOS). Przed wojną NOS i jej młodzieżówka Beitar, której szefem w Polsce był Monachem Begin, witała się rzymskim pozdrowieniem i paradowała w mundurkach koloru ziemi palestyńskiej. Byli to radykalni syjoniści sekularni, podziwiali Mussoliniego, Piłsudskiego. W kontekście bliskowschodnim w pewnym antykolonialnym i narodowo-socjalistycznym sensie było im najbliżej do Ataturka.

Odpryskiem od Likudu jest sekularna partia Izrael Nasz Dom (Yisrael Beiteinu) Avigdora Liebermana czyli „Włodzimierza Bandziora”. To głównie post-Sowieci, zbrutalizowani swoim doświadczeniem pod totalitaryzmem. Przez większość życia wielu z nich chowało albo nawet negowało swoje pochodzenie. Część nawet o swoich korzeniach nie wiedziała. Teraz w Izraelu mają dosyć podwójnego życia. Rozwinęli skrzydła, doszli do ładu ze swoim jestestwem. Dlatego – buńczucznie radykalni — są jednymi z najbardziej nieprzejednanych wrogów Arabów.

Lieberman nawet publicznie nawoływał do egzekucji arabskich członków Knesetu jako „kolaborantów nazistowskich.” Chyba bardziej skrajny był tylko Meir Kachane i jego partia Kach. Ten chciał powszechnej czystki etnicznej przez masowe deportacje Palestyńczyków. Zginął w zamachu w Nowym Jorku.


Co tu dużo gadać, syjonizmem w Izraelu inspiruje się wiele środowisk. Zarówno centro-lewicowa Partia Pracy (wywodząca się po części z przedwojennej Poale Syjon – Prawica) i centro-lewicowa partia Kadima Cipory Livini są stronnictwami nacjonalistycznymi. Ich zwolennicy to wyznawcy izraelskiego narodowego socjalizmu o bardziej liberalnym charakterze.

Kadimowcy i Pracusie nieznoszą się z narodowymi judaistami i narodowymi sekularystami. Izraelczycy lewicowi uważają, że tylko postęp, rozbrojenie i społeczeństwo multikulturowe zapewnią pokój i szczęście Izraelowi. Izraelczycy prawicowi uważają odwrotnie. Twierdzą, że trzeba się bronić – nie tylko za pomocę armii, ale również dyskryminacji i brutalności. A najlepszą rękojmią bezpieczeństwa i przeżycia jest integracja w ramach jednej żydowskiej wspólnoty etno-kulturowej. To są izraelskie jastrzębie. A gołębie? Trudno się spodziewać, że lewicowi nacjonaliści po prostu w pewnym momencie zdecydują się zrezygnować z Izraela. Nawet wersja multikulturalna zakłada prominentną rolę ludności żydowskiej wśród elit państwa.

Piszę o tym krótko, aby zademonstrować, jak skrajne rozmiary przybiera teoria i praktyka nacjonalizmu żydowskiego po prawicy i lewicy. Przy tym co się dzieje na codzień w Izraelu, LPR i Radjo Maryja to liberalizm, postęp i tolerancja. I nikt Leszka Bubla nie robi ministrem spraw zagranicznych RP.

W pewnym sensie sytuacja Izraela jest analogiczna do doświadczenia RP w okresie międzywojennym. Izrael też jest otoczony wrogami, którzy snią o zniszczeniu go. Mniejszości narodowe w Izraelu są wrogie państwu albo indyferentne (może z wyjątkiem Druzów, którzy cieszą się dużą autonomią). Tzw. „opinia międzynarodowa” jest bardzo krytyczna w stosunku do Izraela, kraje Trzeciego Świata oraz organizacje lewicowe prowadzą stałą kampanię propagandową przeciw Izraelowi. Unia Europejska jawi się bardziej życzliwą Palestyńczykom, a Bruksela wyraża często niezadowolenie z poparcia udzielanego Izraelowi przez USA.

Nawet w samych Stanach Zjednoczonych zaczęł się nieśmiały remanent intelektualny w sprawie wpływów tzw. „lobby żydowskiego” oraz szczególnych, uprzywilejowanych związków z Izraelem. Izrael czuje się oblężoną twierdzą. Jest atakowany zewsząd jako potwór moralny, jako państwo „rasistowskie,” wręcz „nazistowskie”.

I dlatego – również dla celów polityki doraźnej — tak ważna jest dla Izraela sprawa pamięci o eksterminacji Żydów podczas II wojny światowej. Ważna przede wszystkim z punktu widzenia moralnego. Ważna do tego stopnia, że Izrael i jego sojusznicy walczą o zachowanie prawdy historycznej o tej katastrofie. Walczą więc ze wszelkimi przejawami negacjonizmu Holocaustu. Tak przynajmniej wydawałoby się. Ale tak zawsze nie jest niestety.

Gdy media w USA, Kanadzie, Niemczech, Hiszpanii i innych krajach piszą o „polskich obozach koncentracyjnych” – a urąga to prawdzie historycznej, bo obozy były niemieckie – milczą placówki dyplomatyczne Izraela oraz organizacje zajmujące się pielęgnowaniem pamięci o Zagładzie i walką z antysemityzmem, a w tym i z negacjonizmem. Może polski MSZ powinien zawołać ambasadora Izraela na dywanik i zasugerować konieczność korekty obecnej linii Tel Awiwu. Może podobne instrukcje powinny wyjść do wszystkich placówek dyplomatycznych RP. Może nawet rząd polski powinien posłać specjalną notę do rządu Izraela na ten temat. Przecież walka z negacjonizmem Holocaustu jest w interesie Izraela bardziej niż Polski.

Naturalnie o ile Izrael zignoruje polskie sugestie, Warszawa powinna przemyśleć entuzjastyczne i jednostronne poparcie jakie udziela Tel-Awiwowi od 1989 r. Poparcie to jest oparte przecież na pamięci o Holocauście – wielkiej ludobójczej katastrofie jaką na Żydów spadła ze strony narodowo-socjalistycznych Niemiec. Ale również poparcie polskie wywodzi się z antysowietyzmu, bowiem Związek Sowiecki ział antyizraelskością od 1956 conajmniej, oraz z antykomunizmu – jako odruchowy wyraz solidarności z ofiarami czystek wewnątrzpartyjnych po marcu 1968 r.

Jednak warto oprzeć politykę polską nie na odruchach i sentymentach, ale na realnych interesach. Trwanie na pozycjach pro-izraelskich przy stałym obstrzale medialnym za „polskie obozy koncentracyjne” powoduje jedynie gniew Unii Europejskiej, że Polska jest pachołkiem USA. Jeśli już narażać się Brukseli, to trzeba mieć z tego jakiś wymierny zysk.

A co Polska za swoją serdeczność dostaje od Izraela? Piłka jest w rogu Donalda Tuska i Radka Sikorskiego.

Marek Jan Chodakiewicz

Najwyższy Czas 4.04.09



Za: Blog Marka Jana Chodakiewicza


Skip to content