Aktualizacja strony została wstrzymana

(Ma)sakra biskupia? – Stanisław Michalkiewicz

Niegze to syćkie pioruny zatrzasnom /Wybrał się dziadek as pod Góre Jasnom / Myślał ze grosik uzbira, tymczasem / wrócił ciupasem” – żalił się dziadek w dziadowskiej balladzie spisanej przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego z okazji tzw. sprawy Macocha.

W październiku 1909 roku paulin z jasnogórskiego klasztoru, Damazy Macoch okradł cudowny obraz z sukienki, koron i klejnotów i w towarzystwie Heleny Krzyżanowskiej ruszył w podróż po Polsce. Został wkrótce ujęty, a śledztwo potwierdziło nie tylko, że był sprawcą tej kradzieży, ale również sprawcą morderstwa na swoim bracie, którego zabił w klasztornej celi, a następnie utopił w stawie.

Przy okazji wyszło na jaw, że również inni zakonnicy, przeora nie wyłączając, dopuszczali się rozkradania klasztornej własności, przeznaczając pieniądze na podróże i hulanki. Sprawa ta wywołała zrozumiałe poruszenie opinii publicznej i nieprzychylne reakcje wobec zakonników. W tej sytuacji już 25 listopada przeor klasztoru O. Euzebiusz Rejman winą za postępowanie Macocha i innych obarczył „bezbożne pisma”.

Jest to jedyny wspólny mianownik, jaki łączy tamtą sprawę z ujawnieniem współpracy obecnego arcybiskupa metropolity warszawskiego JE Stanisława Wielgusa ze Służbą Bezpieczeństwa. Wprawdzie głuche wieści na ten temat krążyły między ludem już od kilku miesięcy, ale z zagadkowych przyczyn nikt z czynników miarodajnych nie zainteresował się dokumentami, które – jak się okazało – co najmniej od września ub. roku były znane pracownikom IPN.

Dopiero kiedy po ogłoszeniu nominacji JE Stanisława Wielgusa na ordynariusza warszawskiego „Gazeta Polska” zarzuciła mu co najmniej 20-letnią współpracę z SB, podniesiono larum. Prezydium Konferencji Episkopatu oświadczyło, że „Roma locuta, causa finita”, znaczy – skoro sam papież Benedykt XVI mianował akurat tego kandydata, to nikomu nic do tego, a już zwłaszcza mediom.

Ponieważ oskarżany arcybiskup zaprzeczył jakiejkolwiek współpracy, wspominając jedynie o „rozmowach” przy okazji starań o paszport, publikacja „Gazety Polskiej” została uznana za „atak na Kościół”, w dodatku „nieuzasadniony”, zaś jej redaktor – za kolejnego „rekordzistę prymitywizmu moralnego”. W drugi dzień nowego roku. JE abp Wielgus udzielił był wywiadu „Gazecie Wyborczej”, w którym przypomniał sobie, że owszem, podpisał „instrukcję wyjazdową”, a na koniec skomplementował „GW”, że w sprawie lustracji od początku zajmowała „słuszne stanowisko”.

Ponieważ ”Gazeta Polska” nie rewokowała, w obronie księdza arcybiskupa stanęli murem nie tylko księża i biskupi, ale również mnóstwo katolików świeckich. Na fali tego oburzenia parlamentarzyści z Koła Narodowego zwrócili się do Rzecznika Praw Obywatelskich o wzięcie arcybiskupa w obronę przed „szkalowaniem”. Ten powołał komisję która po raz pierwszy miała zapoznać się z dokumentami IPN.

W tej sytuacji do IPN udała się też komisja kościelna pod przewodnictwem prof. Wojciecha Łączkowskiego. Rezultaty prac obydwu komisji były zgodne: z dokumentów wynika nie tylko „gotowość do tajnej współpracy”, ale również – że została ona „podjęta”. W tej sytuacji głównym celem oskarżeń ze strony obrońców abpa Wielgusa stały się „bezbożne media”.

Warto zwrócić uwagę na jeden wątek. Otóż postawienie Ekscelencji zarzutu współpracy z SB zostało uznane za dalszy ciąg „walki o Warszawę”. Jeśli pójść tym interesującym tropem, to musimy odpowiedzieć sobie na pytania – po pierwsze – kto walczy, a po drugie – o co? Wiadomo przecież, że ani Donald Tusk, ani, dajmy na to, Jan Rokita, nie może zostać metropolitą warszawskim z powodu braku sakry biskupiej.

Zatem stroną wojującą o Warszawę musi być partia w Episkopacie, przeciwna linii politycznej i teologicznej reprezentowanej przez abpa Stanisława Wielgusa. Jeśli tak, to znaczy, że pod pozorami ostentacyjnej jedności, tak naprawdę mamy w Episkopacie Polski co najmniej dwie antagonistyczne partie. O co między sobą walczą?

Obrońcy abpa Wielgusa podkreślają jego konserwatywne poglądy, stawiające go w opozycji do JE abpa Życińskiego, czy JE abpa Gądeckiego. W takim razie chodziłoby nie tyle o „Warszawę”, co o kształt katolicyzmu, być może nie tylko w Polsce, co również w Europie, m.in. z uwagi na duży udział polskich księży w tamtejszych kościołach.

To by tłumaczyło poparcie, jakiego mimo wszystko udzielił tej kandydaturze Benedykt XVI, jeśli oczywiście nie został przez nikogo wprowadzony w błąd, ale zarazem ukazywało nie tylko kryzys kadrowy w polskim Episkopacie, a również – kryzys przywództwa, objawiający się z jednej strony w zdumiewającej bezczynności i bezradności w obliczu grożącej kompromitacji Kościoła i papieża, a z drugiej – w ostentacyjnej mocarstwowości.

Zwłaszcza ta ostatnia przypomina do złudzenia „rozdęcie imperialne” w partii w końcówce lat 70-tych, łącznie z towarzyszącym mu bizantynizmem, którego próbkę mieliśmy w Boże Narodzenie. Ta mieszanka nie wróży niczego dobrego, zwłaszcza, gdy przypomnimy sobie, że gierkowskie rozdęcie imperialne i towarzyszący mu bizantynizm z propagandą sukcesu poprzedziły Sierpień 1980 roku.

Skąd się to wszystko bierze? Najważniejszą przyczyną wydaje się… Jan Paweł II. Wprawdzie był on papieżem, ale właśnie dlatego pełnił też funkcję głowy polskiego kościoła, co poniekąd zwalniało z odpowiedzialności purpuratów formalnie nim kierujących. Według powszechnej w kołach kościelnych opinii, Kościołem w Polsce, a zwłaszcza sprawami personalnymi, kierowali dwaj ludzie: JE abp Kowalczyk i J.Em. Stanisław Dziwisz.

Którą partię w Episkopacie dziś reprezentują i według jakiego klucza następowały nominacje dostojników, z których część ciągnie za sobą balast agenturalnej przeszłości? Dopóki żył Jan Paweł II, wszystko to klajstrowano jego autorytetem. Kiedy jednak zabrakło prawdziwej głowy polskiego Kościoła, rozpoczęła się w nim walka o sukcesję, której spektakularne objawy właśnie oglądamy.

Ponieważ media mają skłonność do koncentrowania się na znamionach zewnętrznych, skupiły uwagę na ingresie, podobnie zresztą, jak zwolennicy abpa Wielgusa, z właściwym Polakom optymizmem licząc, że te paroksyzmy zakończą się jednak wesołym oberkiem, po czym wszystko zostanie po staremu. Wydaje się też, że na to samo liczyło w skrytości ducha również wielu biskupów.

Kto wie, czy w związku z tym nie usłyszymy pewnego dnia wezwania całego kraju do ekspiacji za zniewagi i zelżywości, jak to miało miejsce w finale sprawy Macocha, co dało dziadkowi z Boyowej ballady do charakterystycznego jej zakończenia: „Iżby zapomniał Bóg o swej boleści / Trza mszów zakupić dziennie choć czterdzieści / Niech więc na tackę, co ta chtóry może / rzuci w klasztorze”.


Stanisław Michalkiewicz
Komentarz  ·  tygodnik „Najwyższy Czas!”  ·  12 stycznia 2007  |  www.michalkiewicz.pl

 

Skip to content